środa, 30 września 2009

Tematów nie brakuje

Tak sobie pomyślałem wczoraj, idąc ulicą, jak to byłoby pięknie gdybym nie miał o czym pisać. Naprawdę!
Spokojnie sobie żyć i niczym się nie przejmować.
Aaaaaaleee nie.
Wystarczy sobie poczytać artykuły na bocznym pasku i od razu chce się postukać w klawiaturę.
Czytam sobie wywiad przewodniczącego zespołu episkopatu ds. bioetycznych abp Henryka Hosera, który mówi, że Kościół toleruje wymuszone mniejsze zło, ale nie proponuje go.
Chodzi oczywiście o ustawy dotyczące in vitro. Zdaniem Hosera najlepszy jest oczywiście projekt Bolesława Piechy. To oczywiście żadna nowina.
Zaciekawiła mnie natomiast argumentacja dlaczego hierarcha jest przeciw zapłodnieniu pozaustrojowemu.
Po pierwsze implantacja zarodka i związane z tym rozmrożenie grozi mu śmiercią.
No dobra, uznajmy ,że jest to jakiś argument.
Chociaż nie ukrywam,że według mnie idąc tym tropem należałoby zabronić również przeszczepów bo wiążą się z pewnym ryzykiem zarówno dla dawców jak i dla biorców.
Kolejnym argumentem przeciw, tak kontrowersyjnemu według Henryka Hosera zabiegowi, jest to,że adoptując zarodek nie wiemy od kogo pochodzi.
Czy ja się mylę,że w przypadku tradycyjnej, oldskulowej adopcji sytuacja może być podobna?
Zresztą jakie to ma mieć znaczenie w przypadku gdy przyszli rodzice godzą się z tym,że nie wiedzą kim są dawcy komórek?
Swoista "embrionowa ruletka", ale czemu nie właściwie?
Z wywiadu nie dowiedziałem się niestety jakie stanowisko w sprawie stworzonych już embrionów zająłby kościół gdyby zarówno in vitro jak i adopcja embrionów zostały zakazane.A szkoda bo takie pytanie warto byłoby zadać.
Tyle,że wywiad przeprowadzał dziennikarz Katolickiej Agencji Informacyjnej więc pewnie nie był tak tendencyjny jak ja.
Zostawmy to, bo chcę poruszyć jeszcze jedną sprawę.
Jak wyczytałem, w portalu Rynek Zdrowia, wiceprzewodniczący Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych Aleksander Baranow, który pełni jednocześnie funkcję głównego pediatry Federacji Rosyjskiej, wystąpił przeciw dofinansowywaniu przez państwo zabiegów in vitro.
Przy okazji dowiedziałem się ,że u wschodnich sąsiadów jest taka refundacja.Nie taki dziki wschód, nieprawdaż?
Baranow występując w Dumie Państwowej stwierdził, że w Rosji, 75 procent "dzieci z probówki" rodzi się inwalidami.Dodał,że wydając pieniądze na zabiegi trzeba od razu szykować środki na opiekę nad inwalidami.
ostatni prawie dzień po dniu czytałem wyniki różnych badań nad tą kwestią.
Według medyków z Wrocławia jest to bzdura a według specjalistów z USA coś rzeczywiście jest na rzeczy.
No i teraz Rosja.
Bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze.
A raczej posty.
Na szczęście jestem jakoś dziwnie spokojny o zdrowie naszych dziewczynek.
Za to koleżanka małżonka ma najwyraźniej kryzys.Jakaś zestresowana i przybita mi się zrobiła.
Kiedy wczoraj zobaczyłem ,że jej ślepia robią się szkliste pognałem po latarkę.
Po co?
Otóż dowiedzieliśmy się ostatnio,że dzieciaki w brzuchu widzą światło jeżeli świecącą latarkę przyłoży się do bebzunka.
Nie wiem,czy nasze coś zobaczyły. A jeżeli tak, czy im się podobało.
W każdym razie tatuś czuł się lekko głupawo świecąc żonie w trzewia i wygadując różne bzdury z wargami przyklejonymi do brzucha.
Najważniejsze,że humor mojej lepszej połówce znacznie się poprawił.
Postanowiłem więc pójść za ciosem i zaciągnąłm ją do powstającej właśnie łazienki, żeby pokazać postęp robót.
To był niestety błąd.
Ale to już inna historia.

poniedziałek, 28 września 2009

"Surogaci"


Wczoraj w ramach "odmóżdżania" wybraliśmy się do kina. Na "Surogatów".
A ponieważ moja macierzysta redakcja, w ramach oszczędności, zrezygnowała z zamieszczania moich recenzji filmowych postanowiłem skrobnąć coś tutaj.Bo wygląda na to,że moje mocne postanowienie stworzenia blogu filmowego nie doczeka się prędko realizacji.
No to do dzieła.
Pisząc o najnowszym filmie Jonathana Mostowa, krytycy wspominali o „Blade Runnerze” „ Ja Robot”, „Terminatorze” i „Matriksie”. A więc rekomendacje całkiem solidne. Tyle tylko,że pisali o tym właściwie tylko na podstawie zwiastuna i streszczenia filmu. Ponieważ polska premiera odbywała się w tym samym czasie co w USA , dystrybutorzy zrezygnowali z pokazów prasowych. Już samo to zazwyczaj powoduje,że zapala się ostrzegawcza czerwona lampka.
Jednak na seans wybrałem się bez uprzedzeń a nawet z nadzieją ,że otrzymam solidną porcję rozrywki, która pomoże mi się oderwać od codziennych problemów.
I co? Szczerze mówiąc- tak sobie. Chociaż potencjał był.
W świecie niedalekiej przyszłości, ludzie praktycznie nie wychodzą z domów. Siedzą w specjalnych stanowiskach i sterują swoimi sztucznymi sobowtórami. Surogaci owi zazwyczaj wyglądają tak jak ich właściciele chcieliby wyglądać. Przystojni, zadbani, zdrowi i piękni.
I znacznie sprawniejsi fizycznie. Za odpowiednią dopłatą można zamówić upgrade swojego egzemplarza, który na przykład zapewni nam widzenie w całkowitej ciemności.
Polukrowany świat, kryjący po spodem brzydotę, ułomność i wiele tajemnic.
Surogaci w zamyśle ich twórcy mieli umożliwić osobom niepełnosprawnym normalne życie.
Jednak pomysł tak się spodobał, że 98% ludzkości sprawiła sobie „zastępców”, którzy za nich chodzą do pracy, na randki albo walczą na wojnie.
Nie wszystkim się to podoba. W miastach są wyznaczone rezerwaty, do których wstęp mają tylko ludzie-”maszynom wstęp wzbroniony”.
Akcja filmu rozpoczyna się w momencie, w którym zabite a właściwie zniszczone zostają dwa sobowtóry. Policjanci traktują to jako wandalizm. Do czasu. Wkrótce okazuje się,że zginęli również właściciele zniszczonych surogatów.
Śledztwo prowadzi oczywiście bohater grany przez Bruce'a Willisa.
A właściwie jego surogat.
Jest w tym filmie kilka niezłych pomysłów. Scena, w której główny bohater po raz pierwszy od lat musi osobiście wyjść na ulicę robi wrażenie- ułomny, powolny człowiek w tłumie poruszających się błyskawicznie, bezbłędnych i estetycznych automatów. Mrużący oczy i kompletnie zagubiony.
Ciekawe możliwości stwarzało też to ,że ten sam człowiek może mieć kilku, różnych surogatów. Albo to,że tym samym sobowtórem mogą kierować różni ludzie- co jest zakazane,ale jednak możliwe. Prowadzenie śledztwa w takim świecie to naprawdę niełatwa sprawa. Zwłaszcza wtedy, gdy człowiek musi zrobić to osobiście bo jego sobowtór został zniszczony. Uderzenia robią prawdziwą krzywdę a śmierć to nie jest tylko twardy reset tylko prawdziwe „game over”.
Mogło być fajnie. Tyle,że twórcy filmu trochę nie mogli się zdecydować czy robią prawdziwe kino akcji czy fantastykę z zacięciem socjologiczno- społecznym.
W rezultacie powstało coś co jak na film akcji moim zdaniem za bardzo przynudza a jak na „film o czymś naprawdę” jest zdecydowanie za płytkie.
Tylko Bruce Willis jest taki jak zwykle. Zmęczony życiem, zgorzkniały,ale jak trzeba komuś zrobić kuku to stanie na wysokości zadania.
Koleżanka małżonka była dla tego filmu bezlitosna. Jej zdaniem zasługuje na ocenę „strata czasu”.
Ja bym dał bardziej litościwie- „na własną odpowiedzialność”-za dobre chęci.

piątek, 25 września 2009

Garść refleksji

No i proszę, okazuje się,że eksperci mają zastrzeżenia do projektów ustaw w sprawie in vitro.Według niektórych znajdują się w nich zapisy sprzeczne z przepisami unijnymi.
Sami autorzy twierdzą,że to bzdura wynikająca z błędnego tłumaczenia owych przepisów a zastrzeżenia są raczej natury politycznej niż merytorycznej.
W każdym razie zaczęła się kolejna dyskusja.Oby z pożytkiem dla tematu.
Z poziomem merytorycznym dyskusji będzie chyba nie najlepiej bo z zaproszenia na "dni otwarte" w klinikach zajmujących się wspomaganiem rozrodu parlamentarzyści nie skorzystali.
Jakoś nie jestem zaskoczony.
Nie pisałem ostatnio w blogu nic na temat głośnej sprawy wszczepienia niewłaściwego zarodka pani Savage z USA,ale to dlatego,że byłem zajęty boksowaniem się na forach z przeciwnikami in vitro, którzy oczywiście uważają,że ten przypadek to argument potwierdzający ich racje.
Historia rzeczywiście paskudna. Kiedy pomyślę sobie ,że coś takiego mogłoby nas spotkać to miękną mi nogi.
Człowiek cieszy się,że zabieg się udał, kontempluje ciążę, macierzyństwo, tacierzyństwo a tu nagle dzwoni telefon:
"Sorry mister, pomyliliśmy zarodki i eeee... to dziecko co macie ... to ono nie jest wasze."
Jak to ładnie ktoś powiedział -teraz prawnicy rodziny Savage robią wszystko by klinika odczuła ogrom swojego błędu.
Ciekawe tylko jak różnie rozmaite media przedstawiają to zdarzenie.W jednej z gazet wyczytałem,że pani Savage wyprosiła u biologicznej matki by ta pozwoliła jej się pożegnać z noworodkiem po porodzie.
Z kolei w innej, dziennikarze napisali,że rodzina Savage wspaniałomyślnie zgodziła się oddać dziecko biologicznym rodzicom.Ciekawe nieprawdaż?
Niezależnie od tego jak to się odbędzie na "poziomie ludzkim" to prawnicy długo będą z tego żyli. Oni pewnie najbardziej się cieszą.No może tak bardzo jak koledzy dziennikarze, którzy dostali "smakowitego" newsa.
Spotkałem się też z opinią,że ta sytuacja najlepiej świadczy o tym,że in vitro nie ma nic wspólnego z zabawą w Boga. Bo ta pomyłka najlepiej pokazuje ludzką ułomność.
W każdym razie w necie zawrzało.
Fundamentaliści przypuścili prawdziwy szturm pod sztandarami "jedynych słusznych racji". Oczywiście ich zdaniem ten jednostkowy przypadek to ostateczny gwóźdź do trumny in vitro.
Idąc takim tokiem rozumowania moglibyśmy zabronić stosowania penicyliny. Przecież jej podanie może skończyć się wstrząsem a nawet śmiercią.
A skoro o sprawach życia i śmierci mowa to profesor Wołczyński z białostockiej kliniki podaje przykład młodej dziewczyny, u której wykryto nowotwór.
Dziewczyna musi poddać się ostrej chemioterapii i już wiadomo,że po niej nie będzie mogła zajść w naturalną ciążę.Jedyną szansą dla niej i męża jest pobranie komórek i zamrożenie zarodka, który mógłby być podany po zakończeniu terapii.
I co? Zabronić in vitro? Zgasić światełko w tunelu?
Pewnie,że w tym konkretnym przypadku nasuwają się różne refleksje...
Nie... nawet nie będę ich werbalizować.
Lepiej nie.

Samowolka edukacyjna

Nasze psy bardzo na serio podeszły do kwestii przygotowania nas do roli rodziców. Jak już pisałem poprzednio-zaczęło się z warsztatów ze wstawania w nocy.
Naiwnie myśleliśmy,że to wszystko. Niestety. Wszystko wskazuje na to,że przygotowały cały plan dydaktyczny i na serio wzięły się do pracy.
W sobotę o dwudziestej husky rozpoczął ćwiczeniem "dziecko na samowolce" i wybył w teren.
Pół godziny później nasza suka rozpoczęła drugi etap szkolenia- ćwiczeniem-"drugiego dziecka tez nie ma".
Suuuper, trwa rykowisko, wszędzie pełno napalonych rogaczy i nie mniej napalonych myśliwych a one szaleją po okolicy.
Sobotni wieczór spędziłem więc na bieganiu po okolicy, nawoływaniu, jeżdżeniu samochodem po polnych drogach i... powolnym siwieniu.
W końcu, zrezygnowany, odpuściłem.
Wróciłem wściekły do domu i nalałem sobie soku.Bo przecież alkoholu na razie k... nie piję.
Żona spojrzała na mnie i mruknęła:
-Zobaczysz, jak dziewczyny zaczną chodzić na imprezy, będzie jeszcze gorzej.
-Telefony będą miały gówniary jedne-warknąłem, już wściekły na wyimaginowany brak dyscypliny naszych jeszcze nie narodzonych dzieci.
-A jak wyłączą?
-Szlaban! Zakaz wychodzenia, oddychania, mówienia,chodzenia leżenia-zacząłem wykrzykiwać nieco histerycznie.
W końcu jednak jakoś się uspokoiłem i zasnałem przed telewizorem.
O drugiej w nocy obudziło mnie szczekanie za bramą.
Wróciła nasza suka. Zero skruchy.
Minutę później usłyszałem wracającego haszczaka.
Stałem tyłem,więc nie widziałem w jaki sposób dostał się na podwórko,ale stawiałbym na teleportację.
Humor świetny, żadnych wyrzutów sumienia, cały czarny i śmierdzący szlamem z bagna,albo jakiegoś rowu melioracyjnego.
No, wzór psiego uroku.
Czułem się jak ojciec witający w progu wracającego z osiemnastki nastolatka. Nawalonego, rozbawionego i z takim wyrazem twarzy,że każdy rodzic powinien zacząć się martwić.
Udało mi się jednak opanować.
Przez zaciśnięte zęby wysyczałem:
-Dooobre pieski, doooobre.
Tak w książkach piszą. Nie drzeć mordy bo to nic nie da. Chwalić ,że wróciły.
Chyba uwierzyły ,że się cieszę. Zresztą i tak byłem szczęśliwy, że nic im się nie stało i że wreszcie będę mógł spokojnie zasnąć.
Mojego nastroju nie poprawiała jednak świadomość,że rano muszę być w pracy. Cudowna niedziela.
Obudziłem się nieprzytomny. Po prostu klasyczny Zoltar.
Jakoś przetrwałem te kilka godzin w robocie i popędziłem do domu.
Piękna pogoda, wreszcie dzień bez majstra i jego męczącego mądrzenia się.
Zrobiliśmy sobie pyszną kawkę.
To znaczy moja była pyszna bo żona sączyła "zbożówkę".
Niestety nasz plan na spokojne niedzielne popołudnie uległ zmianie po minucie.
Po drugim łyku kawy moją uwagę przyciągnęła czerwona plamka na łapie suki.
Po odgarnięciu długiej sierści zobaczyłem paskudna głęboką ranę i odsłonięty fragment mięśnia.
Zona jęknęła, mnie zrobiło się słabo a suka merdała ogonem jakby nigdy nic.
No, to psa w samochód i do weterynarza. A tam zastrzyki, antybiotyki, szwy i specjalny kołnierz na łeb.
I oczywiście zapowiedź odwiedzania weterynarza co drugi dzień, kontrole i kolejne zastrzyki.
Nie miała baba kłopotu.
Piszę o tym dlatego,że chcę się trochę usprawiedliwić dlaczego ostatnio mniej pisałem.
Mój wczorajszy dzień wyglądał jakoś tak:
Rano kłótnia z majstrem, potem do roboty, potem szybki powrót i dogrywka kłótni, potem z koleżanką małżonką do diabetologa i alergologa i znowu do domu. następnie łagodzenie spięcia z majstrem, nerwowo przełknięta kanapka i dawaj pędzić do szkoły rodzenia.
Ze szkoły rodzenia pędem do domu. Koleżankę małżonkę wyturlać z samochodu, na jej miejsce wsadzić psa i do weterynarza.
Na szczęście uniwersytecka klinika weterynaryjna jest czynna całą dobę.
Miałem już trochę dosyć więc drogę pokonałem na tyle ,szybko,że obijająca się od ściany do ściany suka zaczęła się wkurzać. W rewanżu położyła mi głowę na zagłówku i zaśliniła cały tył koszuli. Nic to- i tak miała iść do prania.
Wpadliśmy do kliniki, w której na całe szczęście nie było kolejki a dyżur miała znajoma i naprawdę dobra pani weterynarz.
Nie dała się zwieść posturze naszej suki i jej raną zajęła się bez znieczulenia, zakładania kagańca i innych niepotrzebnych ceregieli.
Nasza psina nie boi się weterynarzy bo generalnie temat bólu jest jej obcy.
Kiedy w wtorek robiłem jej zastrzyk -ogromną strzykawą z ogromna igłą-jej jedyną reakcja było to,że przestała żuć kość. Po prostu znieruchomiała. Po zrobieniu zastrzyku jej żuchwa znowu zaczęła mielić.
Za to kiedy wychodziliśmy z gabinetu zaskoczyło ją jej własne odbicie w szklanych drzwiach.
O mało nie zatakowała tego dziwnego dwuwymiarowego psa, który złośliwie ją przedrzeźniał.
W takich momentach cieszę się,że wykupiłem OC z tytułu posiadania psa.
Przy okazji przypomniałem sobie,że muszę sprawdzić w warunkach ubezpieczenia,czy obejmuje ono przeżucie butów i koszulki glazurnika.
Chłop się ostatnio nieźle wkurzył kiedy chciał się przebrać po pracy-buty zmasakrowane a koszulka... szkoda gadać.
Swoją drogą ciekawe czy można wykupić OC na wypadek szkód spowodowanych przez dzieciaki?
Do domu wróciliśmy po 22.00.
Dzisiaj wstałem o 6.00 żeby wstawić własnoręcznie okna garażowe . Majster pewnie tradycyjnie zaśpiewałby z to jakąś kosmiczną cenę a mnie zajęło to pół godzinki.
Potem szybki prysznic i mogłem jechać odpocząc w pracy.
Ufffffffffff.

środa, 23 września 2009

Pseudopost

Tym razem zamiast się rozpisywać polecam Wam lekturę komentarzy pod poprzednim postem.
No i oczywiście zachęcam do pisania bo ostatnio Drodzy Czytelnicy trochę się rozleniwiliście :-))
Jak ja czegoś przez kilka dni nie napiszę to od razu cięgi zbieram, ale żeby samemu coś "wystukać" to już się trochę nie chce co ?
Darmoczytacze jedni ! :-)))))))))))))))))
Postaram się coś skrobnąć po południu.

wtorek, 22 września 2009

Księżniczki ze szkiełka

Staram się zrozumieć.
Naprawdę staram się zrozumieć dlaczego z taką zaciekłością kościół walczy z in vitro.
Oczywiście znam sztandarowe argumenty o zabijaniu nadliczbowych embrionów ,ale cały czas czuję ,że coś tu umyka.
Właśnie odrobiłem prasówkę.
W serwisie "Gość Niedzielny" natrafiłem na wywiad z biskupem Grzegorzem Kaszakiem, który wyjaśnia dlaczego katolik musi być przeciw in vitro.
Zdaniem biskupa zapłodnienie pozaustrojowe redukuje człowieka " w teorii i praktyce do przedmiotu" sprzeciwiając się tym samym "woli stwórcy".
Człowiek powstaje "w akcie małżeńskim, który jest wyrazem miłości. Tymczasem w technice sztucznego zapłodnienia powołuje się do istnienia dziecko poza tym aktem. człowiek przychodzi na świat na szkle, w laboratorium (...)".
Zdaniem biskupa Kaszaka jedynym rozwiązaniem jest całkowity zakaz tej metody.
Z kolei pod innym artykułem znalazłem komentarz , którego autor stawia znak równości między zapłodnieniem pozaustrojowym a działalnością nazistów.
No pięknie.
Niu, niu, niu Her Frankenstein, źły, bardzo źły Niemiec. Fuj próbówka.
Chyba jednak od in vitro do "wojen klonów" droga nie jest taka bliska jak sugeruje ów internauta podpisujący się jako "człowiek".
Mnie jednak zainspirowało stwierdzenie biskupa o tym,że człowiek powstaje jako wyraz miłości i dlatego in vitro trzeba zakazać.
Nie jestem w stanie pogodzić poglądów księdza Kaszaka z własnymi odczuciami.
Właśnie- nie poglądami a odczuciami. Bo poglądy to już dawno nam się rozjechały.
Ostatnio przyznałem się koleżance małżonce,że już zaczynam odczuwać ciepełko w sercu na myśl o córkach, które nosi w sobie.
Kładę ręce na brzuchu, staram się wyczuwać ich ruchy i zagaduję czując się przy tym trochę głupio.
Bo przecież rozmawiam z kimś kogo nie znam. I to pod bacznym spojrzeniem żony, które w tych okolicznościach trochę peszy.
Dziwne i niesamowite jest o co dzieje się z moimi emocjami.
Kiedyś wyczytałem,że matki kochają dzieci "za to,że są" a ojcowie za to "jakie są".
Tak w pewnym uproszczeniu znaczy to,że budowanie więzi emocjonalnych wygląda zupełnie inaczej w przypadku obu płci.
Ciekawe czy roztkliwiałbym się tak samo gdybym miał synów?
Być może nie? Oni pewnie musieliby na tę miłość bardziej zapracować. A tak mamy klasyczny syndrom "córeczek tatusia".
Księżniczki ze szkiełka.
I co, to nie jest owoc miłości?
Jak ktoś kto nie ma nawet swojej rodziny może zrozumieć co czułem trzymając za rękę swoją żonę podczas zabiegu in vitro? Ile w tym było emocji? Czułości, niepewności, nadziei?
Jak bardzo pomogło nam serdeczne i ciepłe podejście całego personelu medycznego?
I co czuliśmy trzymając w spoconych łapach wynik badania beta hcg oznaczającego,że nasz życiowy pech pojechał na wakacje i zmieściliśmy się w tych 15 % szans na sukces w przypadku podania dwóch zarodków?
Ech..... szkoda gadać.

W całej tej szarpaninie werbalnej wokół in vitro pojawiają się też, na szczęście, inicjatywy sensowne.
Jedna z białostockich klinik leczenia niepłodności zaprosiła parlamentarzystów z tego regionu. Lekarze chcą politykom wszystko pokazać i wytłumaczyć. To chyba dobry pomysł bo dopiero posiadając elementarna wiedzę można być partnerem do dyskusji.
Kilku przedstawicieli narodu już przyjęło zaproszenie,ale jeden-taki bardziej "z prawa"-0dmówił argumentując to "szacunkiem dla ludzkiego życia".
No cóż, jaki człowiek taki argument.
W każdym razie pomysł ze zwiedzaniem się przyjął i do zaproszenia przyłączyło się kilkanaście klinik z całej Polski.
I już w tę sobotę okaże się kto do tematu podchodzi poważnie.

niedziela, 20 września 2009

Prasówka

Jak już wspomniałem, wczoraj rano nadrabiałem gazetowe zaległości. W piątkowej „Wyborczej” znalazłem ciekawy wywiad z profesor Eamanuelą Turillazzi, która na włoskim uniwersytecie Foggia wykłada medycynę prawną i jest specjalistą od etyki medycznej.
Jest również przeciwniczką tego by ideologia przesłaniała naukę i dobro obywatela.
Włosi w 2004 roku prowadzili restrykcyjna ustawę w sprawie in vitro. Bardzo podobną do propozycji naszych środowisk związanych z kościołem. Zakazuje ona tworzenia dodatkowych zarodków i ich mrożenia. Zakazuje też tworzenia więcej niż trzech embrionów. I nakazuje wszystkie wszczepić kobiecie. Niezależnie od tego czy wyglądają na zdrowe czy nie.
Środowiska lekarskie i organizacje samorządowe obudziły się niestety dopiero kiedy ustawa weszła wżycie.
Efekt tego jest taki,że część lekarzy otwarcie ignoruje przepisy, które ich zdaniem stoją w sprzeczności z przysięgą Hipokratesa.
W ustawie jest też zakaz korzystania z in vitro w przypadku par zagrożonych chorobą genetyczną. Nie wolno też wykorzystywać komórek innych osób.
Włosi są więc liderami tak zwanej „turystyki in vitro”.
Trybunał konstytucyjny uznał,że część przepisów jest sprzeczne z konstytucją a do sądów trafiają sprawy par, które mim o zakazów chcą jednak poddać się zabiegowi.
I sądy wydaja werdykty na ich korzyść.
Na przykład sad zgodził się by para z Sardynii- zagrożona talasemią miała prawo do wybrania zarodków. Podobnie było w przypadku par z Florencji i Bolonii (dystrofia mięśniowa).
Zdaniem profesor Turillazzi ustawa ma też dobre konsekwencje.
Wprowadzony został nadzór nad klinikami [przeprowadzającymi in vitro. Powołano specjalny urząd kontroli i uregulowany został status dzieci, które mją „innego biologicznie rodzica lub rodziców”.
Pani profesor powiedziała tez jedną- ,wydaje mi się ,że ważną- rzecz.
Otóż w Włoszech o in vitro spierały się elity- lekarze, naukowcy i oczywiście pary dotknięte niepłodnością.
A reszta? Cytuję:
„Reszta tego nie rozumie i nie chce zrozumieć”.
Większość ludzi nie ma pojęcia o mrożeniu embrionów, ich adopcji, diagnostyce preimplantacyjnej i tak dalej.
Podobnie jak w Polsce.
Tyle,że w Italii ci ludzie w ogóle się sprawą nie interesowali. A u nas publicznie opowiadają bzdury i za wszelką cenę chcą ingerować w cudze życie.

sobota, 19 września 2009

Mistrz samokontroli

Dzisiaj pies obudził mnie o 6.20 -nawet się nie wkurzyłem bo te wrześniowe poranki są naprawdę piękne. Wschodzące znad ściany lasu słońce rozświetla gęste poranne mgły opadające w dolinę rzeki.
Cisza spokój. Koleżanka małżonka śpi, psy snują się leniwie po podwórku a kawaleria remontu jeszcze nie nadciągnęła.
Korzystam więc z chwili spokoju by oddać się refleksji i doczytać wczorajszą gazetę.
Patrzę przez okno na powstające oczko wodne i zastanawiam się jak je zabezpieczyć kiedy dzieciaki staną się mobilne.
Mam kilka pomysłów. Niektóre zapewne bardzo kontrowersyjne,ale niewątpliwie skuteczne. Niebawem je opiszę.
Tym razem jednak chciałem skrobnąć o czymś innym.
W zeszłym tygodniu zaczęliśmy naukę w szkole rodzenia. Zajęcia jak zajęcia- momentami ciekawe a momentami niekoniecznie. Z przewagą ciekawych. Zresztą nieważne.
Najważniejsze jednak jest to,że już po pierwszym spotkaniu coś mi głowie przeskoczyło.
Nagle zdałem sobie sprawę z tego jak mało zostało czasu. Za trzy miesiące „będziemy” rodzić.
Koleżanka małżonka zareagowała najwyraźniej podobnie bo zaczęła się nerwowo dopytywać kiedy zakończą się działania budowlano- remontowe.
Zresztą określenie „dopytywała” to eufemizm.
Faceci doskonale znają tę formę wypowiedzi. Kobieta zadaje pytanie. Tylko pytanie. Za to ile w nim przekazanej treści. Na przykład:
„Kochanie, a nie miałbyś ochoty wynieść śmieci?”
Znaczy mniej więcej tyle:
„Ostatni raz wynosiłeś śmieci trzy dni temu. Śmierdzą jak jasna cholera i zaraz się shaftuję. Ty leniwy egoisto. Ja naprawdę nie rozumiem czy jesteś pozbawiony węchu, litości czy wyobraźni. Ty mnie chyba już w ogóle nie kochasz. Gdybyś kochał to na pewno już dawno byś się domyślił ,że te cholerne śmieci trzeba wynieść. Tyle o tym gadasz ,że „w ciąży jesteśmy razem”, ale jakoś tego po tobie nie widać. Tylko słowa. A jak trzeba się trochę wysilić i coś zrobić to już oczywiście zbyt wielki wysiłek. Ja oczywiście mogłabym sama wynieść te śmieci mimo ,że po drodze targałby mną torsje ,ale wybacz- zrobiłeś mi dziecko i teraz mam ogromny brzuch, który powoduje ,że nie widzę własnych stóp i trochę ciężko mi biegać po schodach. Każdy, normalny człowiek zrozumiałby to bez słów,ale tobie trzeba wszystko tłumaczyć i pokazywać palcem. Co się przewróci to już tak zostanie. Sam się nigdy nie domyślisz co należy zrobić.”

Tłumaczę oczywiście w dużym skrócie bo jak wiadomo męski umysł nie jest w stanie zrozumieć złożoności i subtelności treści wyrażanych przez przez płeć przeciwną.
Podsumowując do mojej żony też dotarło,że już za trzy miesiące skład naszej rodzinki się podwoi. I nasze życie już nigdy nie będzie takie samo.
Ma to oczywiście oznaczać zmiany na lepsze.
Również pod względem lokalowym. A remont idzie swoim tempem.
O dziwo całkiem niezłym.
Tak jak wcześniej nie mogliśmy się doprosić o przyspieszenie prac tak teraz nie możemy się pozbyć fachowców z domu. Jako ostatni, w blasku jupiterów, schodzą ze sceny- elektryk i glazurnik. W czwartek skończyli po północy.
Nawet student zatrudniany przez majstra do prostych , fizycznych robót -wystawił sobie na podjazd halogeny i przy ich świetle w nocy kończył zasypywanie ocieplonych fundamentów.
Nikt mu nie kazał. Ot tak po prostu poczuł chęć do pracy. Chyba pierwszy raz w życiu.
Zresztą ci studenci na budowie to odrębna historia tak zwanej „inteligencji alternatywnej”.
Najlepszy przykład? Proszę bardzo. Wczoraj obchodziliśmy z majstrem chałupę. Fachowiec z dumą pokazywał postęp prac przy ocieplaniu fundamentów i instalowaniu rur, które mają odprowadzać wodę z rynien.
Spojrzałem, pokiwałem głową i zadałem niewinne pytanie.
-A jak ja mam otwierać drzwi do garażu, kiedy rynny zostaną zainstalowane?
Majster spojrzał i zaklął szpetnie co do tej pory mu się nie zdarzało.
-Dobre pytanie- mruknął patrząc na spust rynnowy zainstalowany w połowie, otwierających się na zewnątrz, drzwi. Po czym zawołał autora tego dzieła. Ponieważ nie byłem pewny czy się głośno nie roześmieję odszedłem na bok by nie słuchać jak zwraca uwagę biednemu studentowi. Biedak pewnie jest najlepszy na roku z funkcji zespolonych, całkowania i innych rzeczy , o których nie mam pojęcia,ale z zajęć praktycznych to najwyraźniej ciągnie się w ogonie.
Zresztą dokładnie w tym samym miejscu ostatnio też „zasadził kwiatek”. Pod ścianą mieliśmy złożone różne elementy, które zostały po demontażu tradycyjnego kominka. Różne szybry, ruszty i całą masę żelastwa o nazwach, których nie znam a które trochę pieniędzy kosztuje.
Ponieważ miał odkopać fundament, przełożył je dwa metry od ściany i położył na ziemi. Po czym wyrzucając ziemię z wykopu starannie je zasypał.
Jak się domyślacie nie był zachwycony, kiedy usłyszał ,że pieniądze dostanie dopiero kiedy wszystko się odnajdzie.
Z kolei hydraulicy montując kaloryfer tradycyjnie zasłonili nim włączniki światła w salonie.
Jakież było ich zdziwienie, kiedy usłyszeli,że takie rozwiązanie nie zachwyca inwestora.
Oczywiście „inaczej się nie dało”. A jednak.
Tym razem inwestor się uparł a potem zaczął się dopytywać czy to może w wyznawanej przez nich religii są jakieś nakazy, które mówią,że instalacje wodno- kanalizacyjne należy tak montować by w miarę możliwości zepsuć jak najwięcej czyjeś pracy.
O dziwo tym razem inwestorowi udało się to zrobić z uśmiechem i grzecznie a jednak stanowczo.
Co jak na inwestora jest dużym osiągnięciem i świadczy o tym ,że zaczyna dorastać od roli rodzica.

czwartek, 17 września 2009

Parszywy cudzołożnik

Człowiek ciągle dowiaduje się o sobie nowych rzeczy. Z myślą o tym,że jako zwolennik in vitro jestem amoralną jednostką, która popiera mordowanie embrionów- jakoś się już oswoiłem.
Z pewnym osłupieniem przyjąłem natomiast informację o tym ,że zdradziłem koleżankę małżonkę.
Jestem naprawdę złym człowiekiem.
Zły, zły i jeszcze raz zły. Baaaardzo zły Garbaty.
To,że ja poczułem się mało komfortowo to jedno ,ale jak przekazać tę , delikatnie mówiąc niemiłą, informację koleżance małżonce?
Głupia sprawa. Żeby to chociaż było po pijaku, w jakimś amoku.
Niestety, tego nagannego moralnie czynu dopuściłem się w pełni świadomy. Kilkakrotnie. I jeszcze za tę rozrywkę zapłaciłem.
Pozwólcie ,że krzyknę samokrytycznie- "Garbaty- ty szmato!"
I nawet nie zamierzam się tłumaczyć ze swojego upadku.
Po prostu przedstawiam fakty.
Otóż przeczytałem wczoraj wywiad z niejaką Marią Smreczyńską, nazwy pisma nie wymienię bo nie zamierzam mu robić reklamy.
W każdym razie pani Smreczyńska jest lekarką i jednocześnie członkiem- korespondentem papieskiej akademii „Pro Vita”.
I czegóż to dowiedziałem się z uważnej lektury tego wywiadu, który przeprowadził ksiądz Jarosław Kwiecień?
Po pierwsze :
"...te same środowiska, które domagają się refundacji metody in vitro, również dość agresywnie postulują refundowanie środków antykoncepcyjnych, które niszczą płodność i stanowią jedną z przyczyn niepłodności".
Po drugie :
"Poczęcie dziecka ma być wynikiem miłości małżonków, ich osobowej jedności. Tak zaplanował Stwórca. W przypadku sztucznego zapłodnienia akt ten dokonywany jest za pomocą środków technicznych, poza osobową jednością rodziców. Jest ono wynikiem żądania niepłodnych par, które za wszelką cenę chcą mieć dziecko. […] Tymczasem nawet najbardziej szlachetne pragnienie nie oznacza prawa do jego spełnienia" .

Te wypowiedzi pozostawię bez komentarza, ale to nie koniec. Z dalszej lektury dowiedziałem się ,że sposoby pobierania materiału genetycznego jak i samo dokonanie zapłodnienia in vitro prowadzą do naruszenia szóstego przykazania : „Nie cudzołóż”.
Pisałem już kilkakrotnie na temat tego jak krępująca i upokarzająca może być ta procedura, ale do głowy mi nie przyszło ,że moje zmagania z plastikowymi pojemniczkami na „materiał” były tak naganne moralnie.
W sprawach wiary i religii staram się na ogół wypowiadać delikatnie,ale tym razem nie jest to łatwe.
Mógłbym po prostu bezlitośnie wyśmiać takie stwierdzenie, ale nie jest mi do śmiechu. Po przeczytaniu tego wywiadu śmiałem się radośnie i zacierałem ręce-”no teraz będę miał co napisać w poście, ale pojaaadęęęę...”.
A teraz jakoś para ze mnie uszła.
Koleżanka małżonka, ma lepszy humor.
Ona bardziej lubi ekstrawagancje i prowokacje.
Kiedy więc pokazałem jej ową publikacje ,która mnie tak zdruzgotała , natychmiast ją dogłębnie przeanalizowała i wyciągnęła wnioski.
Zgodnie z poglądami pani Smreczyńskiej podczas przeprowadzenia zabiegu in vitro nie tylko staliśmy się cudzołożnikami, ale co więcej braliśmy udział w grupowej orgii.
Ginekolog, embrionolog, pielęgniarka, pani Marzenka, koleżanka małżonka, ja i wieeeelka strzykawa!!!
Seks grupowy na całego. I do tego przy dzieciach bo w strzykawie siedziały nasze miniaturowe córeczki.
Naprawdę mógłbym się z tego śmiać.
Mógłbym, gdybym nie był tak wkurzony.
Bo co ja mam teraz zrobić, skoro większość ludzi, którzy znają nasze poglądy mówiła, że dla dobra dzieci powinniśmy je ochrzcić.
I co będzie potem? Lekcje religii, na których moje córki dowiedzą się ,że są „ludzkim śmieciem”, „ nasieniem zła”, „potworkami” i „owocem strasznego grzechu”!?
Nie, nie i jeszcze raz nie.
Zupełnie przypadkiem znalazłem dzisiaj w poczcie newsletter portalu racjonalista.pl
Dowiedziałem się z niego,że na 10 października zaplanowano w Krakowie Marsz Ateistów i Agnostyków.
Organizatorzy chcą pokazać, że bycie ateistą czy agnostykiem nie oznacza amoralności, zła czy zwyrodnienia co niestety stanowi krzywdzący stereotyp z jakim się spotykają.
I chociaż sam nie deklaruję się oficjalnie jako ateista czy agnostyk to takiemu pomysłowi mogę tylko przyklasnąć.
Jeżeli już mam się deklarować to jako zdecydowany przeciwnik głupoty, zaślepienia, fanatyzmu i braku tolerancji.
Czego i Państwu życzę.
A miało dzisiaj być na śmiesznie psiakrew.
Cóż może innym razem.
No to chociaż sobie gorzko porechoczę: He, he, he, he...
He.
He, he.
Kurwa, he.

środa, 16 września 2009

Rykowisko

Dzisiaj w nocy nasz kochany husky postanowił otrzeć się o granicę śmierci testując naszą cierpliwość i wyrozumiałość.
Ostatnio nabrał irytującego zwyczaju budzenia mnie o dziwnych porach- najczęściej między piątą a szóstą rano. Bo on chce siku.
Robi to gnojek tak regularnie ,że i ja zacząłem tak wstawać co jest zupełnie bez sensu. Bo mnie się siku wcale nie chce i wychodzić nie muszę . Za to wiele satysfakcji daje mi gdy obudzę się przed nim i tarmosząc go za ucho mruczę złośliwie,że pora wstawać.
Zdarza mi się,że przed wyjściem do pracy zdążę posprzątać kuchnię, pozmywać, napisać posta, poczytać gazetę, zjeść śniadanie i wypić kawę. A potem jeszcze wziąć prysznic i jeszcze mieć masę czasu. W końcu jadę do pracy, do której przyjeżdżam o pół godziny za wcześnie i strażnik na portierni zaczyna na mnie patrzeć jak na jakiegoś pracoholika. Tym bardziej,że niestety często muszę pracować również w dni wolne.
Zresztą praca to ostatnio drażliwy temat więc wróćmy do wątku głównego.
Efekt porannego wstawania jest taki,że łażę ciągle niedospany i rozkojarzony i nawet podczas meczu siatkarzy walczących o złoto na Mistrzostwach Europy musiałem walczyć z opadającymi powiekami.
Katastrofa.
A jednak powoli się do tego przyzwyczaiłem.
Husky jednak są uparte i inteligentne. A nasz chyba postanowił napisać pracę doktorską na temat „Ludzka cierpliwość-jej granice i techniki ich przekraczania”.
Ponieważ wczoraj mieliśmy bardzo męczący dzień zarówno psychicznie jak i fizycznie a do tego doszła pewna bardzo przykra kwestia (pozwólcie ,że pisanie o niektórych sprawach, nie związanych bezpośrednio z „mamo- tato -cierzyństwem” jednak sobie tutaj podaruję) do łóżka położyliśmy się naprawdę zmordowani.
W pewnym momencie obudziło mnie lekkie szturchnięcie i jęknięcie żony:
-Wypuścisz go?
Rzeczywiście teraz usłyszałem psie marudzenie w przedpokoju. Pies stosował już trzeci stopień budzenia. Pierwszy to głośne „trzepanie się”. Drugi to głośne „westchnięcio- gwizdnięcia” przez nos. Teraz już „wizgał”.
Zwlokłem się z wyra i spojrzałem na zegarek. Było pięć po drugiej.
-Zwariował chyba. Porąbało tego psa.
No,ale skoro tak marudzi to pewnie wyjść musi.
Normalnie kiedy budzi mnie nad ranem to wypuszczam go swobodnie do ogrodu. Jednak o tej porze bałem się to zrobić bo za naszym potem na bank kręcą się jakieś sarenki a nie chciałem żeby gnojek uciekł.Bo gonienie wszystkiego co go się rusza to jego pasja życiowa.Obojętnie czy jest to łoś czy mucha.
Co było robić. Klapki na nogi , pies na smycz i idziemy.
On w podskokach a ja nieprzytomny, wkurzony i pełen żalu do życia, które mnie tak chłoszcze.
Takie przebudzenie po zaledwie dwóch godzinach snu to nie jest nic fajnego.
Noc jednak była całkiem przyjemna.
Potykając się o różne deski, profile, listwy i cegły przeszliśmy przez podjazd i weszliśmy do ogrodu.
Było całkiem ciepło. Niebo pełne gwiazd. Dawno nie było takiej widoczności. Pokontemplowałem chwilę gwiazdozbiory i drogę mleczną a kiedy wiaterek zaczął przewiewać piżamę zarządziłem odwrót do domu.
O dziwo pies podporządkował się bez dyskusji.
Nagle obaj usłyszeliśmy basowe beczenie. A więc zaczęło się rykowisko- pomyślałem. I już wiedziałem co tak podeskscytowało psa. Wcale nie o siku mu chodziło.
Po powrocie do domu zamknąłem drzwi balkonowe w pokoju, w którym sypia nasz haszczak. Miałem nadzieję,że kiedy odgłosy dobiegające z zewnątrz będą przytłumione to i on się jakoś wyluzuje.
Potem przyłożyłem głowę do poduszki i od razu zasnąłem.
Obudziło mnie histeryczne popiskiwanie na granicy skowytu.
Rzut oka na zegarek- druga dwadzieścia! Mam to w dupie- pomyślałem i przewróciłem się na drugi bok przykrywając głowę poduszką- ze świadomością , że i tak długo tak nie wytrzymam.
Prorok jaki czy co?
A jednak byłem twardy. Do wstania zmobilizowały mnie dopiero rozpaczliwe prośby koleżanki małżonki, która domagała się rozwiązania problemu.
O tak, miałem wiele pomysłów na jego rozwiązanie- wszystkie bardzo krwawe.
Pies jednak miał taką minę jakby naprawdę musiał wyjść. Poprzednio podekscytowany odgłosami rykowiska nie przyłożył się specjalnie do załatwienia swoich potrzeb fizjologicznych.
W obawie,że tym razem może chcieć nie tylko siku sięgnąłem po smycz i poczłapałem do wyjścia.
Słuchając godowych nawoływań byków i patrząc jakie wrażenie robiły na psie widziałem już,że noc lekka nie będzie.
Nie było sensu ciągnąć go do domu tylko po to żeby znowu mieć pobudkę za kwadrans. Tym bardziej,że cały czas słyszał ujadanie naszej suki, która noce spędza w budzie na dworze. Ona trzyma się domu więc nie ma potrzeby ani jej uwiązywać ani zabierać na noc do chałupy.
Uwiązuję ją tylko wtedy jak przyjeżdża hydraulik bo facet boi się psów. Tym razem w tym miejscu uwiązałem husky'ego i poszedłem spać. A niech się w ogrodzie awanturuje do woli.
Znowu zasnąłem prawie natychmiast.
Tyle,że teraz śniły mi się nasze szczekające psy. We śnie chodziłem sprawdzić czy, któremuś się coś nie stało, czy haszczak nie zaplątał się w linkę itd.
Kolejne przebudzenie nastąpiło o czwartej. Pies skowyczał tak rozpaczliwie,że byłem pewien,że coś mu się stało.
Chwyciłem latarkę i pognałem do ogrodu.
Oczywiście nic się nie stało. Po prostu był sfrustrowany,że „sarenki są tak blisko a on nie może ich gonić”.
A wierzcie mi- husky potrafi wyrażać frustrację.
Wydaje wtedy irytujące dźwięki od których człowiek dostaje szczękościsku a oczy przesłanie czerwona mgiełka.
A więc pomysł z nocowaniem w ogrodzie nie zadziałał.
Zrezygnowany zaciągnąłem wyrywającego się psa do domu i kazałem położyć się pod stołem w kuchni. Klnąc cicho pod nosem powlokłem się do sypialni.
Pospałem do szóstej.
Kolejna pobudka.
Było już jasno i na dworze się uspokoiło więc uznałem,że mogę psa puścić luzem.
Wypuszczając go do ogrodu miałem ogromną ochotę wymierzyć mu kopa w zadek. Jakoś się jednak powstrzymałem.
Teraz nie miałem już nawet siły kląć.
Padłem jak kłoda na łóżko, wtuliłem twarz w poduszkę i łykając łzy próbowałem zasnąć.
Boże! Czy z dziećmi będzie tak samo?!
Nie dostałem odpowiedzi na to pytanie- więc zasnąłem.
Godzinę później obudził mnie dobijający się do drzwi majster.
Gość nigdy się nie dowie jak blisko był śmierci w ten piękny, słoneczny,wrześniowy poranek.
Spojrzałem przez okno na podwórko.
Pies spał smacznie- zwinięty w kłębek.
Uchyliłem okno i krzyknąłem:
-Eeeee tyyyy, a siku nie chcesz!!!
Poderwał się i zatoczył dookoła nieprzytomnym wzrokiem.
Z mojego gardła wydobył się złośliwy chichot.

poniedziałek, 14 września 2009

Money for nothing

Dawno nie relacjonowałem postępu prac remontowo budowlanych. pewnie dlatego,że ostatnio szły swoim trybem bez specjalnych problemów, opóźnień i traumatycznych przeżyć.
Po bardzo poważnej i szczerej rozmowie z majstrem,w której wykazałem się znajomością stawek za poszczególne prace, jego wyceny też stały się jakieś takie bardziej normalne.
Coś mi jednak wygląda na to,że ten etap się kończy i zaraz znowu będzie nerwowo.
Wczoraj rano wszystkim skoczyło ciśnienie. To znaczy małżonce, majstrowi i mnie bo na skutek myślenia w stylu "o rzeczach oczywistych to nie warto nawet mówić" mamy teraz spory zgryz z łazienką.
Nad szczegółami się nie rozpisuję bo są mało istotne.
Istotne natomiast jest to, że glazura i terakota, które według sprzedawcy "oczywiście są dostępne od ręki, mamy wszystko w magazynie" przestały takie być w momencie ,w którym powiedzieliśmy "no to, potrzebujemy tyle i tyle metrów tej, oraz...".
Podobnie jak z płytą osb na dach, przy próbie kupna gontu usłyszeliśmy "...ale fabryka się spaliła!" a potem nastąpiły wyjaśnienia o tym,że producent ściąga towar ze swoich zagranicznych fabryk,ale nikt nie jest w stanie powiedzieć kiedy będzie dostarczony-"najlepiej zamówić i czekać"-no jasne, już biegnę. A dach pokryję chyba strzechą.
I nawet elektryk, którym do tej pory byliśmy zachwyceni, bo jak robi to myśli i jeszcze w naszych myślach czyta, tym razem pokazał bardziej mroczne oblicze i zostawił nas na cały weekend pogrążonych w ciemności.
Kończąc pracę w piątek poinformował mnie,że do poniedziałku nie będziemy mieli światła w łazience bo on musi pędzić odebrać dzieciaki z przedszkola.
No trudno, jakoś damy radę.
Wykąpaliśmy się przy świecach i było naprawdę fajnie.
Ponieważ okazało się,że przedpokoju też nie mamy światła podciągnąłem przedłużacz z piwnicy i podłączyłem do niego stojącą lampkę.
Tym samym sytuację uznałem za opanowaną.
Kiedy jednak okazało się ,że w sypialni prądu też nie ma -zacząłem kląć.
A ja nie zasnę, jak nie przeczytam chociaż pół strony książki.
Tu jednak pomógł mi stopień komplikacji sieci elektrycznej w naszym domu i okazało się,że w jednym gniazdku, jakimś cudem, prąd jest.Pokombinowałem trochę z kolejnym przedłużaczem i udało mi się podłączyć chociaż jedną lampkę nocną.
A już myślałem,że będę musiał czytać przy latarce.
Dzisiaj mamy wtorek a my w dalszym ciągu jesteśmy "unplugged".
Coraz mniej to śmieszne.Mam już naprawdę dosyć remontu.
Zresztą z zakupami też robi się pod górkę.Kiedy znajdziemy na przykład lampę, która nam się podoba i mówimy ,że potrzebujemy trzy to odpowiedź zazwyczaj brzmi "ale mamy tylko dwie". I tak jest ze wszystkim. A trudno całe wyposażenie domu kupić przez internet. Pewnych rzeczy człowiek chciałby jednak najpierw dotknąć przed zakupem.
Poziom mojej frustracji osiągnął stan zbliżony do krytycznego.
Uspokoiła mnie dopiero wizyta pana, który robi nam zabudowę do kuchni i przesuwane drzwi do nowej sypialni i łazienki.Dla niego nic nie stanowi problemu, wszystko "da się zrobić", większość można zrobić "równie dobrze ,ale taniej" a dotrzymanie terminów to "żaden problem".
Ponieważ jednak podczas naszej rozmowy koszykarze stracili prowadzenie w meczu ze Słowenią- by w końcu ponieść porażkę-znowu zrobiłem się markotny.
Po dwudziestej musiałem pojechać do kumpla, który miał mi pomóc w pewnej prawie związanej z pracą.
Wypiłem więc trzecia puszkę napoju energetyzującego i pojechałem przez lasy i pola do miasta.
Naszła mnie ochota na Dire Straits-włożyłem więc do odtwarzacza moja ulubiona płytkę "Brothers in arms".
Głośność na full, track nr 2 i jazda!
"Money for nothing"-świetny kawałek z jednym z najlepszych intro w historii rocka.No i szczekającym Stingiem.
Strasznie lubię ten utwór a owego intro mogę słuchać w nieskończoność.
Jechałem ostrożnie bo tej porze na drogę lubią wychodzić różne leśne zwierzaki i słuchałem genialnej gitary Marka Knopflera.
Dopiero po dłuższej chwili otarło do mnie jak adekwatny do naszej sytuacji jest tekst tej piosenki.
Knopfler napisał ją zainspirowany rozmową pewnego małżeństwa podsłuchaną w sklepie RTV AGD :-)

"We gotta install microwave ovens
Custom kitchen deliveries
We gotta move these refrigerators
We gotta move these colour TV's"

Ostatnio podczas rozmowy z koleżanką małżonką zażartowałem, że w porównaniu z tym pierdolnikiem jaki mamy podczas remontu to czas po urodzeniu dzieci będzie czystym relaksem.
Bo może i człowiek będzie niewyspany i zmęczony, ale nastawienie psychiczne będzie zupełnie inne.
No i nie sadzę by nasze dzieciaki były w stanie dobić mnie tak jak panowie z ekipy. I -przynajmniej na początku- nie będą wyciągały od tatusia tyle kasy.
Niestety- po ostatniej nocy zaczynam zmieniać zdanie, ale o tym... w następnym odcinku.

sobota, 12 września 2009

Kościół poprze doktora Frankensteina?

Hmmm, a to ciekawych czasów dożyliśmy. Po ostatnim meczu: przeciwnicy in vitro contra zdroworosądkowe podejście do życia, który zakończył się wynikiem 1:3 pokonani, mają ochotę na dogrywkę. Tylko,że kwadratową piłką.
Do czego piję?
Otóż po odrzuceniu projektu zakazującego zapłodnienia pozaustrojowego hierarchowie kościelni zapowiadają poparcie dla projektu Piechy a gdyby i ten przepadł to prawdopodobnie poprą projekt Gowina.
Jest to o tyle ciekawe,że przed sejmowym głosowaniem Rada Episkopatu ds. Rodziny wysłała apel do parlamentarzystów, w którym pisze że in vitro jest moralnie naganne, gdyż "poczęcie dziecka metodą in vitro powoduje śmierć jego braci i sióstr w stanie embrionalnym".
Po porażce w sejmie ks. Longchamps de Berier- który miał opracować stanowisko Episkopatu w sprawach etycznych- powiedział, że teraz trzeba brać pod uwagę możliwość rozwiązania kompromisowego, a jest nim projekt posła Gowina.
Ku przypomnieniu-projekt pana posła zakłada zakaz tworzenia dodatkowych zarodków, zakaz ich niszczenia i nakazuje by wszystkie, które powstały zostały wszczepione kobiecie.
Pozwólcie, że nad tymi zapisami tym razem się nie pochylę.
Przyklęknę za to by przyjrzeć się w skali makro pewnemu drobiazgowi.
Otóż projekt ów zakłada dostępność in vitro dla małżeństw.
No to jeszcze powtórzę ów cytat z listu episkopatu:
"poczęcie dziecka metodą in vitro powoduje śmierć jego braci i sióstr w stanie embrionalnym".
Ciesz szalony doktorze Frankenstein!
Jednak będziesz mógł tworzyć swoje potworki!!! Ha,ha ,ha, ha!!!-(to śmiech z taką diaboliczną i lekko szalona modulacją-jak z kiepskich horrorów :-)
Nie bardzo wyobrażam sobie w jaki sposób kościół wyjaśni teraz dlaczego zdecydował się na poparcie procedury umożliwiającej tworzenie "tego czegoś" co do tej pory nie zasługiwało nawet na ochrzczenie.
Właściwie to powinienem się cieszyć bo naprawdę trudno o lepszy czas na pisanie o in vitro i blog sam "się robi".
Domyślam się ,że pojawią się argumenty typu "mniejsze zło".
Nie wydaje mi się by były one sensowne w sytuacji sporów o pryncypia.
Ostatnio jedna z forumowiczek "bociana" opisywała jak to ksiądz spowiednik odmówił jej rozgrzeszenia bo nie dość ,że popełniła rzecz straszną to jeszcze wcale nie żałuje!!!
Ta zła, zła i jeszcze raz zła kobieta urodziła "dzieciaka ze szkiełka"!
Cóż za amoralny występek. Rzeczywiście mogła przynajmniej powiedzieć,że żałuje iż została matką. Wtedy zgodnie z nauczaniem kościoła miałaby chociaż cień szansy na zbawienie.
Tak czysto teoretycznie-gdyby skłamała czy jej grzech nie byłby przypadkiem mniejszy?
Chyba lepiej być kłamczuchem niż osobą, która przyczyniła się do powstania potwora urągającego swoim istnieniem woli boskiej?
I żeby byłą jasność-nie znęcam się tutaj nad religią tylko nad instytucją, która uważa się za administratora owej.
Chyba bardziej wkurzyła mnie ta wolta kościoła niż jego wtrącanie się w moje życie.
Bo to,że ktoś ma niezłomne zasady- sprzeczne z moimi przekonaniami potrafię uszanować.
Z punktu widzenia osoby, która w imię najwyższych wartości broni ludzkiego życia i jego godności moja zgoda na in vitro, to rzeczywiście szukanie "wytrychów moralnych".
I nasze racje są raczej nie do pogodzenia.

piątek, 11 września 2009

"Contra" do kosza

Wbrew tytułowi nie jest to post na temat sukcesów naszych koszykarzy. Chociaż ostatnie trzy mecze ekipy Gortata, Lampego i Logana przeżywałem bardzo mocno :-)))
Jesteśmy po sejmowym głosowaniu projektu ustawy zakazującej in vitro. Zgodnie z przewidywaniami projekt przepadł mimo apeli jego twórców o szybkie działanie by „każdego dnia nie przybywało kolejnych embrionów, z którymi nie wiadomo, co potem zrobić”.
Projekt zakładał tylko zmiany w prawie karnym co już samo w sobie jest absurdalne. Jak już pisałem przewidywał karę do trzech lat za przeprowadzenie zabiegu. Natomiast za eksperymenty na embrionach do 25 lat a za handel nimi powyżej trzech.
Co ciekawe za odrzuceniem projektu głosowało 244 posłów a za jego przyjęciem, aż 162.
Więc powodów do radości nie ma. Skoro tak wielu parlamentarzystów popiera tak zły projekt. Rozumiem,że kierowali się wyznawanymi zasadami etycznymi, moralnymi i pewnie nauką kościoła.
To jednak nie usprawiedliwia psucia prawa. Nawet projekt fundamentalistyczny można napisać lepiej.
Pozostałe projekty „prawdziwych ustaw” trafią do sejmu w przyszłym miesiącu.
Pozostaje mieć nadzieję,że te z których zapisami osobiście się nie zgodzę będą chociaż sensownie napisane.
Bo tłumaczenie pana Skurzaka, że to właściwie nie jest projekt ustawy tylko swoiste „moratorium na in vitro” i ,że chodzi w nim nie o sprawy „teologiczne tylko antropologiczne i o to kim jest człowiek” -do mnie jakoś nie przemawia.
No i jeszcze tłumaczenie ,że „embrion poza organizmem matki zawsze jest narażony na niebezpieczeństwo”.
Ten nasz chory kraj niewątpliwie potrzebuje sensownej ustawy bioetycznej.
Ciekawe tylko czy nie skończy się to tak jak z ustawami „anty i proaborcyjnymi”, które były zdecydowanie tematami zastępczymi. I były wyciągane jak królik z kapelusza wtedy gdy trzeba było odwrócić uwagę opinii publicznej od innych spraw.
Jest pewna nadzieja na happy end. Projekty firmowane przez Małgorzatę Kidawę- Błońską oraz lewicowy sprawiają wrażenie całkiem sensownych, ale na ostateczną ocenę trzeba jeszcze poczekać.
Swoją drogą ciekawe czy w przypadku gdyby- „pewne środowiska i wspierająca je potężna instytucja” kiedyś przeforsowały swoje pomysły -czy na takiej podstawie moglibyśmy poprosić o azyl?
Najlepiej w jakimś kraju leżącym w basenie morza Śródziemnego :-))))
A skoro na kwestie religijne zeszliśmy to ostatnio wyczytałem,ze iracki dziennikarz, który trafił do więzienia za rzucenie butem w prezydenta USA jest już ustawiony do końca życia.
Gość niedługo wyjdzie z mamra. Już czeka na niego dom wybudowany przez byłego pracodawcę. Jakiś biznesmem, z Maroka chyba, oferuje mu 10 (słownie dziesięć!!!) milionów dolarów za ową parę butów a kandydatek na zony i ofert pracy ma ów bohater świata muzułmańskiego na pęczki.
Humorystyczne to na pewno, ale jak się tak głębiej nad tym zastanowić...
Dziwny jest ten świat.

czwartek, 10 września 2009

Tańcząca z kitlami

Tak się "podgotowałem" sprawą ustawy,że w końcu nie napisałem o aktualnościach znacznie ważniejszych z punktu widzenia naszej najmniejszej komórki społecznej.
A sytuacja jest ostatnio rozwojowa.
Pan doktor wysłał koleżankę małżonkę na badanie poziomu glukozy.Zawiozłem ją rano do laboratorium i pognałem do pracy. Biedna dziewczyna kwitła tam parę godzin. Najwyraźniej dostając szału z nudów. Wniosek ten wysnułem z ilości sms'ów, które dostawałem co chwilę. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że będzie to trochę upierdliwe i musi potrwać. A jednak zderzenie z naszą służbą zdrowia to nieodmiennie coś z pogranicza Orwella i Monty Pytona.
Otóż po badaniu krwi na czczo nadszedł czas na tzw. "badanie pod obciążeniem". Polega ono na tym,że biedna ofiara naszego systemu ochrony zdrowia musi wypić kubas masakrycznie słodkiej cieczy. To już samo w sobie jest podobno ciężkim doświadczeniem bo po drugim łyku wszystko staje w gardle.
Ale najciekawsza okazała się procedura przygotowywania owej cieczy.
Najlepsza z zon stawiła się laboratorium z kupiona wcześniej glukozą, wodą i połówką cytryny, która podobno czyni owa słodka ambrozję łatwiejsza do przełknięcia.
Niestety po pierwszym badaniu żona usłyszała,że "teraz trzeba poczekać na panią, która przygotuje glukozę do wypicia". Na pytanie czy nie może tego zrobić sama usłyszała,że absolutnie nie ma takiej możliwości.
No cóż, widocznie jest to jakaś szalenie skomplikowana procedura , którą określają drobiazgowe wytyczne i przepisy-wysnuła wniosek Pani Bebzunkowa i cierpliwie czekała prawie godzinę.
W końcu specjalistka przybyła. I zaczęło się misterium.
Glukoza została wsypana do kubka, zalana wodą i... zamieszana.
Po czym Pani Glukozowa oświadczyła-"Gotowe".
Naprawdę warto było czekać żeby to zobaczyć.
Przez następne pół godziny koleżanka małżonka nie mogła się zdecydować czy udusić się ze śmiechu czy raczej zwrócić to co próbowała w siebie wmusić.
Oba rozwiązania były równie kuszące.
Niestety wykonać naraz obu czynności się nie dało :-)
Może ktoś wie jaki uniwersytet przygotowuje do zawodu "glukozowego" czy może raczej "gluto..." a przepraszam- "glukozoznawcy"?
Przyznacie,że to cholernie wąska specjalizacja.
Ale jak się domyślam jest to praca , która daje wiele satysfakcji.
Widzieć miny tych wszystkich ludzi, którzy godzinami czekali aż dokona się ta czynność z pogranicza alchemii-bezcenne!
dajmy już jednak spokój Pani Glukozowej.
Robotę wykonała profesjonalnie i po ponownym oddaniu krwi wyprowadziłem bladą połowicę na wolność.
W ramach głupich dowcipów zapytałem czy nie ma ochoty na loda albo jakieś inne łakocie.
I żyję. Nooo, nawet ja jestem tym zaskoczony.
Albo ciąża powoduje złagodzenie charakteru albo bidula była zbyt słaba by wymierzyć mi ,doprowadzający do porządku, strzał w potylicę.
Po odebraniu wyników udaliśmy się do naszego szepczącego ginekologa. Zrobił USG, stwierdził,że z dzieciakami wszystko super, wydrukował nam kolejną fotkę lemurów ,na której ni cholery nic nie widać, po czym zdiagnozował u mamy Jeżynek ciążową cukrzycę.
Wszystko to wiem od żony bo ona ma lepszy słuch i zrelacjonowała mi przebieg wizyty po tym jak oboje wyszliśmy z gabinetu.
Ze skierowaniem do poradni diabetologicznej psiakrew.
To znaczy z jego obietnicą. Bo pan doktor stwierdził,że skierowanie wystawi nam w poradni, w której pracuje na etacie.Mieliśmy nazajutrz rano zadzwonić do niego i dowiedzieć się, o której będzie do odebrania.
Rano telefon został wykonany, godzina podana i zgodnie ze wskazówkami stawiliśmy się o wyznaczonym czasie w wyznaczonym miejscu.
Po odczekaniu w kolejce i wysłuchaniu serii, kłótni o to, która z pań ma teraz wejść do gabinetu ("ale ja mam numerek na 12.30!-No to co, ja dłużej czekam!-A ja mam większy brzuch itd) koleżanka małżonka weszła do gabinetu gdzie usłyszała ,że skierowanie dostanie dopiero jak założy kartę. Niby logiczne,ale można było to chyba powiedzieć od razu?
No to poturlaliśmy się piętro niżej do rejestracji. Po odstaniu w kolejce kilkunastu minut trafiliśmy przed oblicze pani, która zaczęła się drzeć,że ona nie może założyć karty! Kiedy przerwała na chwilę swój bełkot, by wziąć wdech, żonie udało się wreszcie zadać pytanie o to w czym problem. Okazało się, że pani chce dostać dowód ubezpieczenia.
Jakby nie wystarczyło o niego poprosić.
Po wyduszeniu z niej tej ściśle tajnej informacji żona przekazała jej ów niezbędny dokument.
Droga do skierowania stanęła otworem. Tadaaam!!!
No to znowu w kolejkę a potem galopem do poradni diabetologicznej żeby zdążyć zanim lekarze uznają ,że mają dosyć pracy za nędzne grosze i spieprzą do swoich gabinetów prywatnych.
Udało się! Najpierw wizyta u pani, która zrobiła nam szkolenie z używania glukometru a potem u dietetyczki, która poinformowała biedną Panią Bebzunkową o tym czego jej jeść nie wolno (wszystkiego co dobre oczywiście). Potem jeszcze tylko wizyta u lekarki obrażonej ,że tak późno zawracamy jej głowę.I jeszcze na deser kolejne badanie krwi. Ufff... i kooooniec tego dnia pełnego wrażeń.
Trzeba mieć zdrowie żeby mieć kontakty ze służbą zdrowia.

Contra dla contry

Dzisiaj w sejmie ma się odbyć pierwsze czytanie ustawy "Contra in vitro". Projekt zakłada całkowity zakaz tworzenia embrionów. Kara? Do trzech lat więzienia.
Przy tej okazji zapunktował u mnie poseł Niesiołowski, który ironizuje,że jego zdaniem właściwe byłoby wsadzanie do więzień dzieci ze szkiełka.
Tak, powinny swoimi małymi rączkami łupać kamienie w kamieniołomach. Albo niech biskupi zagonią je do kopalni uranu.
W fajnej rzeczywistości przychodzi nam żyć.
Pozostaje tylko mieć nadzieję,że hałas medialny jest niewspółmierny do liczby zwolenników owej ustawy.
Zawsze kiedy czytam o ruchu "contra..." czuję dziwną mieszankę przygnębienia i wściekłości.
Może niepotrzebnie? Pewnie zdrowiej byłoby nie słuchać , nie czytać, olać, zignorować, zapomnieć.
Łatwo się mówi. Próbuję,ale ciągle po głowie krążą myśli skąd się w ludziach bi8erze coś takiego co pcha ich do takich działań. I w imię czego tak naprawdę?
W imię wiary? Zasad?
Jakoś w to nie wierzę.
Może mam szczęście, ale do tej pory nie spotkałem religijnej i inteligentnej osoby, która miałaby coś przeciw zapłodnieniu pozaustrojowemu.
Wszelkie głosy "contra" są na tak niskim poziomie i wykazują tak ogromną ignorancję, że aż szczękościsku dostaję bo z takimi ludźmi nie da się nawet dyskutować. nie ma szans na sensowną wymianę argumentów.
I znowu się cieszę,że piszę tu pod pseudonimem. Bo kto wie czy pod moimi drzwiami nie pojawiłaby się jakaś bojówka łysych chłopców w wielkich butach ze wzniosłymi hasłami o bogu, honorze i ojczyźnie oraz bejsbolami w łapach i wściekłymi grymasami na twarzach.
Na twarde dziewuchy musimy wychować nasze Jeżynki. I szybko biegające, bo w przypadku przeważającej siły wroga kopniak w krocze nie wystarczy i trzeba będzie uciekać.
Z bieganiem jest szansa bo i po dziadku i po tacie maja szansę mieć w genach tendencję do szybkiego przebierania odnóżami.
Zresztą na podstawie obserwacji tego co dzieje się w "dziecinnym pokoju" wewnątrz koleżanki małżonki ( nie wiem czy to nie zabrzmiało trochę za bardzo "uprzedmiotawiająco"?) to przynajmniej jedna z naszych córek machać kończynami lubi i potrafi.
I tu muszę wrócić do pewnego zagadnienia związanego z aktywnością w "świecie wewnętrznym", o którym nie napisałem ostatnio poruszając kwestię kopania w brzuchu.
Otóż kiedy aktywność naszych pociech wzrasta i ja pędzę by nawiązać z nimi "namacalny kontakt" to jak tylko przyłożę dłonie do brzucha wszystko się uspokaja.
Prawie za każdym razem.
i na nic zdają się wypowiadane kategorycznym tonem do "pępkowego mikrofonu" polecenia typu "proszę mi tu w tej chwili kopnąć tatusia!".
Zero odzewu.
Nasza przyjaciółka, z właściwą sobie tendencją do szukania jasnych stron życia, wysnuła teorię, że dzieciaki po prostu czuja respekt do ojca i uznały ,że kopanie go po dłoniach może być niestosowne.
Podoba mi się ten pomysł. tak jakbym zyskał trochę autorytetu.
Przynajmniej we własnych oczach.

wtorek, 8 września 2009

Zderzenie z rzeczywistością

Ostatnio nasze dziewczyny zdecydowanie stały się bardziej aktywne. Godzinami kopią matkę ile tylko się da.
Mam nadzieję ,że z takich zachowań się wyrasta? Nie chciałbym na starość ukrywać się w piwnicy czy zamykać w łazience żeby mnie własne dzieci na buty nie wzięły ;-)
Te kopnięcia to już nawet ja czuję i nie muszę z grzeczności udawać, że rzeczywiście coś zarejestrowałem.
To już nie są delikatne muśnięcia, które można było pomylić z lekkim napięciem jakiegoś mięśnia.
O nie, to konkret, który od razu nasuwa skojarzenia z pierwsza częścią „Obcego” .
A ponieważ jak już wspomniałem dzieciaki mają ostatnio dużo energii to regularnie słyszę wołanie:
-Misieeeeeek, choooooodź, koooopiąąąąąą!!!
No to wtedy gnam, żeby podłączyć swoje dłonie do coraz bardziej okazałego brzucha koleżanki małżonki.
Czasem biegnę klnąc bo łapy mam w smarze, płynie do mycia naczyń, impregnacie do drewna czy cholernie brudzącej i klejącej nalewce porzeczkowej, którą właśnie filtrowałem.
No, naprawdę te wezwania są czasem bardzo nie w porę. Ale gnam, bo jak tu odmówić swoim pociechom?
Swoją drogą dopiero teraz zdałem sobie sprawę ze znaczenia tego słowa.
„Pociecha” -mam nadzieję ,że naprawdę nią będą.
Na razie samo „zaciążenie” wpłynęło na mnie bardzo pozytywnie. Staram się szukać jaśniejszych stron życia, pozytywnych aspektów i tak dalej.
To nie znaczy ,że zawsze znajduję, ale przynajmniej humor mam lepszy i nie ciskam się bez sensu i potrzeby.
Bo ostatni rok to.... ech szkoda gadać . Te wszystkie nieudane inseminacje a potem emocje przed i potransferowe.
Emocjonalna huśtawka. I chociaż bardzo się starałem to czasem było tego zbyt wiele i nerwy puszczały.
Pamiętam jak raz pokłóciliśmy się w samochodzie. Najlepsza z żon doprowadziła mnie do takiego stanu wrzenia ,że wydarłem się tak, że aż się przestraszyłem.
Byłem prawie pewny,że co najmniej naderwałem struny głosowe.
No to byłyby jaja. Bo w pewnym sensie głos jest moim narzędziem pracy :-)
Teraz ten okres wydaje mi się taki daleki. Tak jakby transfer był nie pół roku temu tylko jakby minęły od niego ze trzy lata.
I jakkolwiek banalnie i górnolotnie by to nie zabrzmiało teraz naprawdę czuję się innym człowiekiem.
A piszę o tym też dlatego,że wczoraj nasi przyjaciele przemejlowali nam urocza dykteryjkę.
Para ta nie ma jeszcze potomstwa. I nie wiem jakie mają względem jego posiadania plany. To ich sprawa a my pomni owego doprowadzającego do szału „a wy kiedyyyyyy?” na pewno im tego pytania nie zadamy :-)
Ponieważ jednak należą do tych nielicznych osób, z którymi możemy naprawdę szczerze porozmawiać to są mocno w temacie naszej „walki o posiadanie spadkobierców”.
No i to najwyraźniej pobudza do pewnych refleksji.
Otóż kilka dni temu jechali autobusem i w pewnym momencie P. wygłosił dosyć długi monolog na temat tego jak to fajnie jest mieć dzieci. Jak to w zdrowy sposób zmieniają się priorytety w życiu, które się bardziej stabilizuje, człowiek staje się bardziej zrównoważony i spokojny. Nie tetryczeje,ale nabiera dystansu do pracy i tak dalej.
Wywód był całkiem długi i logiczny. Spójny i rozsądny.
Tyle,że w połowie został przerwany wrzaskiem z drugiego końca autobusu. Jakiś kilkulatek z uporem maniaka nadawał:
- Wieje wiatr. Wieje wiatr. Wieje wiatr. Wieje wiatr. Wieje wiatr.
By po chwili przejść w fazę nadawania jeszcze bardziej monotonną
-Wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr,wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr,wiejewiatr, wiejewiatr, wiejewiatr....
Która z kolei przeszła po kilku minutach w:
Wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...
...wiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatrwiejewiatr...

To naprawę trwało baaardzo długo. Podobno co najmniej dwadzieścia minut.
W każdym razie wysiadając z autobusu P. stwierdził z rezygnacją:
-Z tym spokojem i wyciszeniem to chyba jednak przesadziłem.
Taaak, nie mam złudzeń,że lekko nie będzie i pewnie przyjdzie taki moment,że regularnie będę sobie przypominał kawał o twardzielu z Teksasu.
„Chuck Norris lubi dzieci. Tylko strasznie długo się gotują”.

niedziela, 6 września 2009

Między słowami

Pływając dzisiaj na windsurfingu zdałem sobie sprawę z tego, że wyniku złej diagnozy połowę sezonu spędziłem na desce ze złamanym palcem .Mógłbym teraz pozgrywać macho tyle,że akurat przy pływaniu kciuk nie bolał. A więc powodów do chwały nie mam.
Kiedy tak o tym myślę przypomina mi się powiedzenie,że „jeżeli po czterdziestce nic cię nie boli to znaczy,że nie żyjesz”.
Coś w tym jest. Do czterdziechy jeszcze mi trochę brakuje,ale rzeczywiście czuję ,że mimo aktywności fizycznej „sparciałem”. Od dwóch lat faktycznie nie ma dnia by nie doskwierała mi jakaś bolesna kontuzja. Jak nie „łokieć tenisisty” to kręgosłup, albo naciągnięte ścięgno achillesa, wspomniany wcześniej kciuk czy jakiś inny fragment ciała.
Na szczęście lekarstwem na większość dolegliwości jest ruch, co stanowi dodatkową motywację do aktywności fizycznej. Robię się niezłym fachowcem w dziedzinie rehabilitacji.
Nie piszę o tym by narzekać i użalać się nad sobą tylko dlatego,że takie urazy boleśnie uświadamiają człowiekowi upływ czasu.
Mentalnie nie przekroczyłem trzydziestki,ale ciało zużywa się znacznie szybciej. A muszę o siebie dbać jeżeli zamierzam potańczyć (hmm radośnie pokuśtykać raczej) na weselach Jeżynek :-))
Taki jesienny egzystencjalizm mnie ogarnia. Sporo myślę o przemijaniu, upływie czasu i sensie życia. A raczej jego braku. Bo już w podstawówce doszedłem do wniosku,że życie samo w sobie sensu specjalnego raczej nie ma. Można jednak próbować jakiś sens mu nadać. Niewesołe to myśli,ale jestem pewny,że narodziny dziewczynek sporo zmienią na lepsze w moim myśleniu.
Już czas najwyższy na przestawienie priorytetów i zajęcie myśli innymi sprawami niż własne schizy.
Zresztą zbliżające się narodziny nie tylko mnie wprawiają w taki nastrój.
Byliśmy dzisiaj na obiedzie u moich rodziców. Zazwyczaj i ja i mój tato pomagamy dziewczynom w kuchni,ale tym razem zostaliśmy wygonieni. Skłamałbym mówiąc,że byliśmy z tego powodu zdruzgotani.
Przynajmniej mogliśmy spokojnie porozmawiać o sporcie. Akurat tematów nie brakuje bo i „orły Beenhakkera” (sępy chyba) odniosły kolejny remis, który jest porażką a z kolei siatkarze w niezłym stylu wygrali trzeci mecz. No i jeszcze pech naszej kolarki górskiej.
Potem rozmowa zeszła na targi ogrodnicze, które właśnie odbywały się w ten weekend. Na targach oprócz sadzonek i gadżetów dla wyznawców ogródkowizmu można kupić również sporo różnych pysznych rzeczy do picia i jedzenia.
No i tata „nabył drogą kupna” butlę wypasionego miodu pitnego z przeznaczeniem do konsumpcji podczas osiemnastki Jeżynek. Mówiąc mi o tym mruknął tylko:
-Pytanie tylko czy dożyję?
Nie wiedziałem co powiedzieć. Nic mądrego nie przyszło mi do głowy a obaj nie lubimy „słodkiego pierdzenia” gładkimi, okrągłymi słowami.
Czasem lepiej pomilczeć.
Zresztą z tatą zazwyczaj rozmawiamy tak raczej między wierszami. Nie mówimy wprost o uczuciach.
Zazwyczaj właśnie rozmawiamy o sporcie, polityce, pracy, przyrodzie.
I raczej sposób w jaki rozmawiamy na jakiś temat i nasz stosunek do niego jest ważniejszy od pozornego głównego tematu rozmowy. Gdzieś tam między słowami wyrażamy swoje emocje i uczucia.
Niezbyt często patrząc sobie w oczy.
I w sumie jakoś ten system komunikacji działa.
Chociaż pewnie są prostsze i bardziej wydajne.
Ech... faceci.

Tak jak w kinie

Ostatnie badanie USG lekarz zgrał nam na płytkę DVD- wcześniej nie było takiej możliwości. Więc zaraz po wizycie zajechaliśmy do mojego taty pokazać mu filmik. Mama była akurat w rozjazdach więc urzędował sam z dziadkiem. Taki męski weekend.
Bardzo się ucieszył kiedy usłyszał,że będzie mógł zobaczyć wnuczki. Tyle,że film był taki jak i badanie- o czym wspominałem wcześniej. Nie było za dużo widać. Przyszły dziadek nie wyglądał jednak na rozczarowanego.
Inna sprawa ,że w konkurencji „okazywanie uczuć” to na olimpiadzie tatulo nie załapaliby się raczej na podium :-).
Pooglądał, pokiwał głową pouśmiechał się poczęstował nas ciastem i kawą. Pogadaliśmy trochę o tym jakie to teraz „cuda techniki” i polecieliśmy dalej- załatwiać różne sprawy.
Mama miała wrócić nazajutrz.
Zaraz po przyjeździe zadzwoniła i oświadczyła, że „ona natychmiast i kategorycznie chce też zobaczyć ten film!”
Okazało się, że ojciec na peronie powitał ją słowami- „A ja widziałem nasze wnuczki!”.
Znam go już tyle lat a ciągle mnie zaskakuje tym jak bardzo przeżywa pewne sprawy a jak mało po nim tego widać.
Ja poszedłem w mamę. Po mnie widać wszystko i od razu. Kłamać nie umiem na polityka się nie nadaję.
Zresztą ostatnio sporo się zastanawiam na kogo w ogóle się nadaję.
Do tej pory wydawało mi się ,ze w mojej aktualnej pracy znalazłem swoje miejsce na świecie.
Tyle,że stosunki interpersonalne powodują,że naprawdę ma dosyć.
Dwa razy w tygodniu dostaję newsletter z jednego z portali z ofertami pracy. Ostatnio zdałem sobie sprawę, z tego że za każdym razem kiedy otwieram maila to czuję się jakbym sprawdzał wyniki totolotka.
Za każdym razem tłucze się pogłowie jedno pytanie-”czy znajdę w środku coś o zmieni moje życie”?
I nie chodzi o to,że źle mi we własnym życiu.
Jestem wobec siebie bardzo samokrytyczny i ciągle pełen niepewności.
Więc skoro ja czuję,że stać mnie na znacznie więcej to coś w tym musi być.
Trochę nieskładnie chyba piszę, ale koleżanka małżonka, która dopiero teraz dopuściła mnie do kompa ciągle mnie rozprasza.
Strasznie wzburzyła się dyskusją na forum internetowym. I teraz ciągle przeżywa. Poszło o to,że nie zamierza rodzić naturalnie tylko przez cesarkę. I doczekała się kilku przykrych słów na temat własnego egoizmu i takich tam.Przeczytała m.in ,że skoro nastawia się na cesarkę to stawia się w roli inkubatora, który zaraz po urodzeniu dziecka z chęcią przekaże potomstwo w ręce niani.
No cóż nie ma sensu powtarzać tych samych tekstów na temat tolerancji. Szkoda słów,
szkoda niepotrzebnych nerwów.
Ja za to po raz pierwszy od kilku tygodni czuję się wyluzowany. Dzisiaj naprawdę mocno wieje i już kilka minut po dziewiątej byłem na wodzie. Naszarpałem się trochę ze sprzętem i pływanie zacząłem trochę skwaszony. Wystarczył jednak jeden solidny szkwał i humor zmienił się diametralnie. W takim niesamowitym ślizgu jeszcze nie pływałem. Cudowna mieszanka euforii i strzału adrenaliny.
Tego się nie da opisać.
Po godzinie takiego pływania i roztaklowaniu sprzętu poczułem si,ę cudownie odprężony. Mięśnie zmęczone,ale głowa wolna od głupich myśli.
Po powrocie lekkie śniadanie z koleżanką małżonką przed telewizorem- niestety nie zdążyłem na film przyrodniczy, ale potem był Makłowicz na Islandii a po nim Kinomaniak i zapowiedzi kinowe. Wygląda na to,że może wreszcie będzie na co pójść do kina bo tak tragicznego okresu wakacyjnego nie pamiętam. Wiadomo,żer podczas wakacji dystrybutorzy wprowadzają tylko komerchę. Tyle,że nawet kino rozrywkowe może przecież być na jakimś poziomie. A tym razem naprawdę nie było na co pójść do kina.
Strasznie chce obejrzeć „Wino truskawkowe”,ale niestety u nas jest wyświetlane tylko w kinie studyjnym, którego fotele zdecydowanie nie nadają się dla „ciężarówki”.
Pozostaje tylko czekać na jakiś cud, premierę DVD albo tak zwaną „dystrybucję alternatywną” ;-)

czwartek, 3 września 2009

Crime Story-kraty i ogień stosów

Piszę tak na szybko i gorąco ( a więc to nie w tym poscie "garbaty powie...") bo właśnie przeczytałem o tym,że w przyszłym tygodniu nasi parlamentarzyści biorą na tapetę ustawę zakazującą in vitro. Według autorów owego tworu karą za przeprowadzenie zabiegu ma być więzienie.
Pod artykułem oczywiście masa komentarzy.A ową wymianę poglądów oczywiście zagaił jakiś zwolennik takich uregulowań prawnych sugerując,że powinno się adoptować biedne dzieci, które na to czekają zamiast tworzyć "frankensteiniątka". No i oczywiście się zaczęło.
Swoją drogą ostatnio zastanawiam się czy takie prowokacyjne wpisy ą autentyczne. Czy nie jest to aby robota moderatorów, którzy generują większy ruch na stronach ;-)
W każdym razie po tym pierwszym komentarzu reszta była już zdecydowanie antyfundamentalistyczna. Parę mnie serdecznie ubawiło.Polecam lekturę-odnośnik na pasku bocznym.
A wracając do kwestii zasadniczej to jestem już naprawdę zmęczony tym atakiem "pewnych środowisk". Przez kilka tygodni był spokój bo posłowie regenerowali się na wakacjach, ale teraz juz wrócili i z zapałem zabierają się do swoich gierek.
W każdym razie ostatnio dowiedziałem się z tzw. publikatorów, że na lekcjach religii dzieci dowiadują się m.in ,iż badania prenatalne prowadzą do aborcji. No jasne ,że w pewnych przypadkach tak sie może stać,ale takie uogólnianie doskonale oddaje filozofię i mentalność.
Tak sobie czasem myślę, że siedemdziesiąt lat po wojnie ciągle odczuwamy to jak dużą część inteligencji wymordowali nam sąsiedzi zza wschodniej i zachodniej granicy. Pula genowa musiała nam się zubożyć.
Najgorsze jest to,że z tymi ludźmi praktycznie nie da się prowadzić dialogu.Naprawdę ostre słowa nasuwają mi się "pod klawisze",ale odpuszczę bo nie chcę urazić tych czytelników, którzy są religijni.
Bo ja akurat liczę się ze zdaniem i uczuciami innych ludzi.
Nooo.. wkurzyłem się.
Prawo na szczęście nie działa wstecz więc Jeżynki pewnie nie będą musiały odwiedzać tatusia i mamusi "we więźniu". Najwyżej wyślemy panu doktorowi bombonierkę z piłą do krat, chleb z pilnikiem a na urodziny tort z liną w środku.
Pewnie niepotrzebnie się wkurzam bo taki projekt ustawy przepadnie w przedbiegach, ale jednak sam fakt jego powstania o czymś świadczy.
Naprawdę kiedy upadała komuna i przeżywaliśmy "karnawał wolności" chyba niewiele osób spodziewało się,że sytuacja może podryfować w taką "strefę mroku".

Kciuk mać

Wspominałem poprzednio ,że piątek był dniem „medycznym”. Zdałem sobie sprawę,że to ostatnia chwila by o siebie zadbać. Jak większość facetów do lekarzy chodzę niechętnie, z oporami i za karę.
A ponieważ przez ostatnie dwa lata byliśmy regularnymi gośćmi gabinetów lekarskich w związku z „tańcem ze szkiełkami” oraz innymi atrakcjami to jak łatwo się domyśleć inne sprawy zeszły na bok.
Tak więc pokolędowałem ostatnio po alergologu , laryngologu, chirurgu i ortopedzie.
A efekt to dwa skierowania do szpitala- na badanie bezdechu sennego i operację złamanego i źle zrośniętego kciuka.
Badanie bezdechu to efekt wieloletniej walki z chrapaniem. A kciuk? Kciuk jak wiadomo jest palcem bardzo przydatnym. Jak zauważył kiedyś bohater „Psów 2” grany przez Czarka Pazurę „Co ja teraz bez kciuka zrobię?”.
Powtarzam sobie te słowa regularnie od lutego kiedy to moje pieski kochane przeciągnęły mnie na nartach biegowych po asfalcie. Skijoringu mi się zachciało psiakrew. To taka odmiana psich zaprzęgów. Jak się okazuje najbardziej urazowa.
Nie chcę się wdawać w medyczno- drastyczne szczegóły,ale kiedy usłyszałem od chirurga,że jeżeli chcę własnoręcznie kąpać córki to trzeba najpierw „przeciąć ścięgna a potem z kości wyciąć taki fajny klin i …” to pobladłem.
Ale zrobić to trzeba bo teraz nawet otwarcie jogurtu jest dla mnie problemem a operowanie portfelem i jednorazową siatką przy kasie w sklepie to już prawdziwy happening.
Chętnie bym się tez poobijał na zwolnieniu lekarskim, ale boje się zostawiać żonę samą bo przy kciuku to pewnie kilka dni mnie w szpitalu potrzymają.
Z drugiej strony jak nie zrobię tego teraz ( a wcześniej się nie dało) to pewnie już nigdy.
A z trzeciej strony boję się trochę iść na zwolnienie bo najpierw były dwa tygodnie na transfer a potem będą po urodzeniu dzieciaków. A w pracy sytuacja nieciekawa. Na dniach zmienia się rada nadzorcza a ta pewnie zmieni zarząd. A nowy zarząd zajmie się zarządzaniem w czasach kryzysu .
A my właśnie zaciągnęliśmy spory kredyt bo... inaczej się nie dało. Naprawdę.
Chyba przez to nie byłem w stanie ostatnio skupić się na pisaniu.
Zazwyczaj na stres reaguję sennością. A ostatnio padałem na pysk.
Wczoraj podczas spaceru z psiakami zastanawialiśmy się co by tu począć z naszym życiem.
W trakcie remontu okazało się ,że największe, najładniejsze i najbardziej ustawne pomieszczenie w domu to... garaż.
Idealnie by się nadawał na magazyn. Do nas na zadupie nikt tu nie przyjedzie więc może jakiś handel internetowy? Tylko czym? Pomysłów jest kilka,ale żaden jakoś nie zwala z nóg.
Teraz kiedy regularnie bloguję (tak, tak, uśmiechajcie się ironicznie) widzę,że potrafiłbym pracować w domu. Choćby pisać. Tyle,że utrzymać się z tego to już zupełnie inna sprawa. Bez znanego nazwiska raczej się nie uda. W ubiegłym roku próbowałem zainteresować kilka redakcji swoimi recenzjami i felietonami filmowymi i ...nie dostałem ani jednej odpowiedzi.
I nie wiem czy dlatego,że były słabe czy z innych przyczyn. Wolę myśleć,że „z tych innych”;-)
Do tego wątku wrócę w najbliższym czasie.
A w następnym odcinku Garbaty powie:
„Kłamać nie umiem na polityka się nie nadaję”.

środa, 2 września 2009

Kawa z maślanką

Nie miałem ostatnio melodii do pisania. I tak naprawdę nie wiem dlaczego. Co prawda byłem zmęczony, podziębiony i strasznie denerwowałem się remontem, ale do tej pory jakoś nie powstrzymywało mnie to przed pisaniem. Tym bardziej ,że tematów nie brakowało. Bo i badanie połówkowe i wizyta u rodziców, nerwowe rozmowy nad „księgą imion” i głośna sprawa wysterylizowanej kobiety i kolejna wizyta w „dziecięcym” sklepie- no nic tylko się wyżywać literacko.
Znam się dosyć dobrze i wiem,że systematyczność to moja najsłabsza strona. A raczej jej brak należy do najmocniejszych. Co nie znaczy,że najbardziej pożądanych. Tymczasem bloguję już czwarty miesiąc. Jak na mnie to cud jakiś. Wiem też, że wystarczy tylko raz albo dwa sobie odpuścić i.... koniec.
Dlatego pchany wyrzutami sumienia, poczuciem obowiązku oraz słowami krytyki od czytelniczek -dzisiaj rano- przed pracą nastawiłem wodę na kawę, włączyłem komputer i zacząłem się zastanawiać co by tu naskrobać.
I doszedłem do wniosku,że chyba wypada zachować chronologię i zacząć od miejsca, w którym przerwałem.
W czasie kiedy o tym myślałem woda się zagotowała a windows vista (niech go szlag trafi) powoli stanął na nogi.
Zalałem kawę, zalogowałem się do lapka i zacząłem szukać mleczka o kawy.
Kiedyś czytałem ,że podczas działań twórczych ludzkie półkule mózgowe pracują inaczej niż normalnie. A właściwie zaczyna działać ta półkula (nigdy nie pamiętam -prawa czy lewa), która zazwyczaj nie ma zbyt wiele do roboty.
W każdym razie już wiele lat temu zauważyłem,że kiedy mój mózg wchodzi w tryb „kreacja & nawiedzone rozmyślania” to staje się nieprzydatny do innych celów. Nie nadaje się wtedy kompletnie do konwersacji i robię się opryskliwy. A kiedy jestem zmuszony do jakiś zwyczajnych prozaicznych działań to efekty bywają zaskakujące. Potem znajduję w koszu na śmieci nowy kubek a w lodówce na przykład kluczyki od samochodu. A kiedyś zdarzyło mi się...hmm.... e o tym nie napiszę. Aż tak dobrze się nie znamy :-)
Zastanawiacie się pewnie czemu o tym piszę? Już wyjaśniam.
Otóż dzisiaj rano ,kiedy prawie zaraz po przebudzeniu zacząłem myśleć o czym by tu napisać, moja skołatana głowa weszła w tryb „garbaty pisał będzie- uwaga”.
Nie zwróciłem tylko uwagi na to kluczowe słowo „uwaga”. Efekt jest taki, że dolewając mleka do kawy zorientowałem się ,że kartonik, który trzymam w ręce wcale mleka nie zawiera.
No i teraz, krzywiąc się, siorbie kawę rozpuszczalną z... maślanką o smaku pieczonego jabłka.
Nawet da się to pić. O dziwo.
No dobra dosyć tego przydługiego wstępu. Zabieram się za nadrabianie zaległości.
Piątek był dniem medycznym. Po pierwsze badanie całej trójki moich kochanych dziewczyn. To znaczy „dziewuchy cargo” i jej „zawartości”.
Pan doktor był mrukliwy i miał fizjonomię lekko wkurwionego buldoga,ale zdecydowanie zyskiwał przy bliższym poznaniu. No i podobno to „najlepsze oko w mieście”. Prześwietlił swoim okiem Saurona koleżankę małżonkę oraz nasze pociechy i stwierdził,że wszystko jest idealnie zgodnie z normą.
Oczywiście nie oczekiwaliśmy niczego innego. A jednak kamień spadł z serca.
Nie odtoczył się jednak za daleko. Zaczynam teraz rozumieć co miała na myśli moja mama mówiąc mi żartobliwie „będziesz matką to zobaczysz” kiedy jako dzieciak zarzucałem jej nadopiekuńczość.
Wracając jednak do badania to pan doktor oko miał aż za dobre jak na mój gust.
Podczas USG obrazy zmieniały się i przesuwały tak szybko,że właściwie nie mogłem nic zobaczyć. Ledwo mignęła mi jakaś możliwa do zidentyfikowania część ciała a obraz już się zmieniał.
Nie na moją percepcję był ten show.
Byłem więc mocno rozczarowany stroną wizualną tego „widzenia”.
Za to kiedy podczas badania serduszek nastąpiły długie pauzy moje serce przestawało bić. Pani Bebzunkowa najwyraźniej poczuła się podobnie bo złapała mnie za rękę. Oczywiście okazało się ,że wszystko jest w porządku.
W pewnym momencie „odpłynąłem” zapatrzony w monitor. Poczułem się tak jakby nie było z nami lekarza, jakbyśmy byli gdzieś indziej. Całą czwórką.
Tak jakbyśmy siedzieli w naszym salonie i z uśmiechami na twarzach patrzyli na bawiące się dzieci.
Będę ojcem dwóch córek. Powtarzam sobie czasem te słowa. Słucham jak brzmią. Zastanawiam się się co czuję kiedy je słyszę.
A na twarzy rozjeżdża mi się uśmiech.