poniedziałek, 30 listopada 2009

Dualizm mieszkaniowy

Powraca normalność. Do końca remontu jeszcze trochę czasu,ale oddaję do użytku kolejne pomieszczenia.W samą porę bo koleżanka małżonka zaczyna już pakować torbę do szpitala.
Tyle,że w tej chwili panuje lekka schizofrenia mieszkaniowa.
Ponieważ prace zorganizowałem tak by nie rozwalać wszystkiego naraz teraz mamy na przykład dwie kuchnie i dwa salony.
Brzmi może fajnie, ale powoduje to zaskakujące komplikacje. Na przykład zrobienie kanapki wymaga:
1. Wyciągnięcia chleba z chlebaka w starej kuchni i udania się do nowej, w której jest toster.
2.Powrotu do starej kuchni w której jest wędlina
3. Zaklęcia pod nosem i powrotu do nowej kuchni po pomidora.
4. Powrotu do starej i bezowocnego poszukiwania masła, które okazuje się być obecne w kuchni nowej.
5.Powrotu po masło. Po drodze zastanawiania się gdzie do cholery jest nóż.
Kuchnie oczywiście są na różnych piętrach więc w połowie robienia kanapki odechciewa mi się jeść i zaczynam kląć co powoduje,że pies, który nie uznaje istnienia wyremontowanej części domu, chowa się pod stół w starej kuchni.
Kiedy już uda mi się zrobić ową pyszną kanapkę a nie chcę jej jeść w kuchni to muszę się zdecydować , w którym salonie ją skonsumuję.
W tym, w którym jest kanapa czy w tym, w którym został stolik i telewizor.
Aha, od wczoraj mamy dwie sypialnie. W jednej jest łóżko a w drugiej materac i szafki nocne :-)))
W każdym razie kiedy wczoraj robiłem fotki skręconych łóżeczek złapałem "lekkiego stresa".
Jakby mnie ktoś obuszkiem strzelił. To już. Teraz, zaraz, nieodwołalnie.
Tyle czekałem, tak się nie mogłem doczekać, taki byłem wyluzowany.
A teraz jakoś tak nieswojo się czuję :-)
W każdym razie w sobotę postanowiliśmy zrobić pseudoaparapetówkę. Piszę "pseudo" ponieważ nic jeszcze nie było skończone,ale baliśmy się ,że jeżeli nie zrobimy jej teraz to drugiej szansy może nie być.
Na kilka godzin przed przyjazdem gości byliśmy w przysłowiowej czarnej D.
Zamiast odkurzać, zmywać podłogi i czyścić sztućce-kułem,malowałem, szpachlowałem i kląłem. Zarówno głośno, jak i w duchu. Czasem na zmianę a czasem naraz.
I kiedy koleżanka małżonka ze łzami w oczach, stwierdziła,że imprezę trzeba odwołać, nadciągnęła kawaleria.
Para naszych kochanych przyjaciół przybyła, zakasała rękawy i rzuciła się w wir pracy.
P. zaczął skręcać łóżka i pomagał mi nosić meble a M. zaczęła sprzątać składać folię malarską, szaleć z odkurzaczem i mopem. Łóżeczka skręciliśmy już we dwójkę.
Potem mnie kazali spieprzać do wanny a sami zabrali się za robienie kanapek i koreczków.
Brak mi słów na podziękowania.Naprawdę.Zresztą co tu język strzępić mam nadzieje ,że będzie okazja do rewanżu.
I zdążyliśmy rzutem na taśmę. Co prawda goście potykali się w przedpokoju, w którym jeszcze nie jest skończona instalacja elektryczna i musieli udawać,że nie widzą placków szpachli na ścianach i malarskich niedoróbek, ale było dobrze.
Jedni ze znajomych przyjechali ze swoim kilkumiesięcznym synkiem, który został położony w jednym ze świeżo skręconych łóżeczek.
Dziecku chyba było w nim dobrze bo spokojnie zasnęło.
A jednak.
M. patrząc na dzieciaka mruknęła do mnie:
-No stary, przyzwyczajaj się. Pierwszy facet w łóżku twojej córki!
O mało nie udławiłem się koreczkiem.

No! Gotowe.


Ja piereeeeeeerniczę. Teraz dopiero do mnie naprawde dotarło!

niedziela, 29 listopada 2009

Foty, które leczą :-)

No i znowu trafiła mi się dłuższa przerwa w pisaniu. Tym razem nie będę się tłumaczył zmęczeniem spowodowanym desperacką próbą dotrzymania terminu zakończenia remontu.
Bo prawda jest taka,że trochę złapałem tremę.
I nawet napisałem długi i chyba niezły post tyle,że zapisałem go na penie, który mi gdzieś wcięło.
Może to i dobrze. Bo trochę zgłupiałem po tej gwałtownej szarży mediów.Nagle wszyscy chcieli,żebym coś powiedział, wystąpił itd.
A potem zaczęły przychodzić maile.
Niektóre pełne ciepłych słów i za te dziękuję baaaaardzo serdecznie.
Były też inne-od ludzi, którzy starają się o dzieci i jakoś im nie wychodzi. Niektóre naprawdę przejmujące.
No i teraz odpisuję na nie ja potrafię. Tyle,że nie jestem fachowcem. Jestem tylko gościem, który w pewnym momencie postanowił wylać w internecie swoje frustracje i emocje.
Trochę żałuję ,że nie zacząłem pisać wcześniej, kiedy dopiero walczyliśmy z przeciwnościami losu.Bo wiele osób pyta "jak to u nas było" a z ich opowieści wynika,że przechodzą drogę bardzo podobną do naszej i pomogłaby im świadomość,że nie są sami w niedoli.
Nie chce tu cytować konkretnych przypadków bo już na samym początku pisania zdecydowałem,że nie będę "podkradał" cudzych historii.
Kiedy przed chwilą czytałem maila od chłopaka, który martwi się kiepskimi wynikami badań swojego "materiału genetycznego" przypomniało mi się jak sam dostawałem schizów.
W pewnym momencie kąpałem się już tylko w letniej wodzie, odstawiłem mocniejsze alkohole a w drodze na pobranie materiału słuchałem w samochodzie ostrej muzy, głośno aż do bólu i darłem pysk w nadziei, pewnie idiotycznej, że w ten sposób pobudzę wydzielanie testosteronu i "mała ramia" będzie bardziej ruchliwa i żywotna.
Teraz czuję się trochę zażenowany kiedy o tym piszę bo równie dobrze mogłem poprosić o pomoc jakiegoś szamana.
A nie., przepraszam raz nawet poprosiliśmy.
Koleżanka poleciła nam pewnego "bioenergoterapeutę". Był to bardzo sympatyczny i niespecjalnie przekonujący dziadeczek, który twierdził,że będzie się wpatrywał w nasze zdjęcie i to na pewno pomoże.
No jakoś wtedy nie pomogło.
Pewnie dlatego,że zdjęcia mu nie daliśmy ;-))))))

środa, 25 listopada 2009

Wywiad

Jeżeli ktoś nie miał okazji przeczytać powodu wczorajszego zamieszania to właśnie zobaczyłem ,że pojawił się na pasku bocznym w odnośniku "Media o in vitro".

wtorek, 24 listopada 2009

Tak na szybko i w biegu

Jakże pochopnie „zużyłem” wcześniej tytuł posta o „g”, które wpadło w wentylator.
Na dzisiaj byłby jak znalazł. Kiedy niczego nieświadomy przyszedłem do pracy praktycznie od progu powitało mnie kilka zaskakujących odzywek.
Najpierw wybałuszyłem ślepia. Kilka sekund później zrozumiałem- ukazał się wywiad.
-Och, k...a!-westchnąłem w duchu, teraz pewnie się zacznie.
I... najpierw nic. Niebo nie spadło nikomu na głowę. Ot ktoś mruknął „bardzo dobrze walczyć z oszołomami” ktoś inny pogratulował, parę osób olało. I dobrze.
Ilość wejść na stronę też nie powalała.
A jednak powoli, powoli...zaczęło ich przybywać w postępie geometrycznym.
Kiedy jednak odebrałem telefon od dziennikarki z pewnej telewizji....a potem od dziennikarza z drugiej, to nie ukrywam zrobiło mi się ciepło.
Quasimodo popularnością nie przebiję, ale Garbaty przestał być anonimowy. Teraz pisząc zaczynam odczuwać pewna tremę.
Bo na początku nie sądziłem ,że ktoś to w ogóle będzie czytał. Kiedy ujawnili się czytelnicy to z kolei zrobiło się tak trochę familijnie bo większość była „branżowa” a więc z definicji życzliwa.
No cóż jak to mówią „tylko spokój może nas uratować”.
Zresztą proza życia szybko doprowadzi mnie do równowagi.
Właśnie wróciłem z pracy i zaraz zaczynam swój drugi „remontowy” etat. Zaraz zacznie się szpachlowanie, szlifowanie,gruntowanie, malowanie dyskusje z elektrykiem i inne atrakcje.
Wyścig z czasem trwa.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Księżyc w nowiu


W sobotę koleżanka małżonka zaciągnęła mnie do kina na „Księżyc w nowiu”.Czyli kolejną część
historii romansu nastolatki z wampirem- wegetarianinem.
I co?
Pozwólcie, że cofnę się trochę w czasie.
Kiedy jakiś czas temużona natknęła się w księgarni na książkę Stephanie Meyer pt. „Zmierzch”, jak mówi - była w podłym nastroju i przyciągnęła ją depresyjnie czarna okładka.
Książkę dosłownie połknęła w dwa wieczory. Najwyraźniej przypadła jej do gustu- mimo jak to określiła- „rozczulającej ignorancji autorki w wielu dziedzinach”.Chodziło głównie o pewne kwestie przyrodnicze i związane z klimatem.
No ,ale nie to jest -jak wiadomo- najważniejsze w historii o wampirach.
W każdym razie zostałem wręcz zmuszony do obejrzenia przedpremierowego pokazu ekranizacji tego wybitnego dzieła literatury.
Nie ukrywam,że szedłem jak na ścięcie, z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Uśmiech stał się jeszcze szerszy kiedy pod salą kinową zobaczyłem tłum- sprawiających wrażenie nawiedzonych- nastolatek.
A kiedy seans się rozpoczął i na ekranie po raz pierwszy pokazała się urodziwa twarz wspomnianego wyżej wampira wegetarianina- tłum dziewcząt chóralnie westchnął z uwielbieniem! Słowo daję! Bez koloryzowania!
Wtedy już naprawdę parsknąłem śmiechem.
I co? Uśmiech nie zszedł mi z twarzy aż do końca projekcji!
Bawiłem się zaskakująco dobrze i po seansie byłem w doskonałym humorze.
Ta prosta historyjka została po prostu opowiedziana tak lekko i sympatycznie.
Młode dziewczę, którego rodzice mieszkają osobno, przyjeżdża spędzić jakiś czas u ojca. Okolica jest nieciekawa, w szkole nikogo praktycznie nie zna a ojciec jak to mundurowy- mistrzem w okazywaniu uczuć nie jest.
Do tego przystojniak, z którym biedna dziewczyna siedzi w ławce sprawia wrażenie jakby na jej widok miał zaraz zwymiotować.
A potem? Akcja się rozkręca a wampiry okazują się być znacznie bardziej sympatyczne od niektórych ludzi. Przynajmniej niektóre. To znaczy te, które uważają się za wegetarian. Chociaż ich definicja wegetarianizmu mocno różni się od ludzkiej.
W każdym razie nasza bohaterka zaczyna romansować z miłym i łagodnym krwiopijcą.
Jednak wampirza natura- jaka jest każdy wie.
Czyż może być coś bardziej ekscytującego od pocałunku, który może zakończyć się ukąszeniem?
Granica między konsumpcją przenośną a dosłowną jest tutaj baaardzo cienka.
I właśnie na takich niuansach jest zbudowana ta opowieść.
Czuć,że historia została wymyślona przez kobietę i przez kobietę również wyreżyserowana.
Właściwie prawdziwy mężczyzna powinien w połowie seansu wybiec z krzykiem. A przynajmniej z pogardliwym uśmiechem na ustach.
A jednak. Nie było nas wielu na tym seansie a jakoś wytrzymaliśmy. Daliśmy radę.
W moim przypadku bez bólu a nawet wprost przeciwnie.
Nawet koleżanka małżonka była zdziwiona. Po seansie powiedziała-” Wiesz myślałam,że będziesz kwękał,ale zerkam- uśmiecha się. Zerkam drugi raz- dalej się uśmiecha. Zerkam trzeci- no chyba mu się podoba”.
Uczciwie mówiąc „Wywiad z wampirem” to nie jest, ale na poprawę humoru w ponury jesienny wieczór naprawdę niezłe.
No to teraz o części drugiej.
„Zmierzch” przeczytałem dopiero po obejrzeniu filmu i muszę przyznać ,że ekranizacja jest znacznie lepsza od pierwowzoru. Skróty wyszły opowieści na dobre bo książka momentami grzęzła w dłużyznach.
Ponieważ żona stwierdziła ,że część druga jest słabsza jakoś nie odczuwałem potrzeby lektury.
Ponieważ jednak filmowcy z fabryki snów często do literackich pierwowzorów podchodzą dosyć swobodnie była nadzieja,że „Księżyc...” poprawią.
No i poprawili co mogli. A jednak film jest znacznie słabszy od części pierwszej.
Przyzwoicie się to ogląda,ale historia sprawia wrażenie sklonowanej ze „Zmierzchu”.
Biedne dziewczę porzucone przez wampira trafia w czułe ramiona... wilkołaka.
No nie ma dziewczyna szczęścia do facetów :-)))))
Fabuła jak fabuła,ale mnie w tym filmie raziły najbardziej kwestie atmosferyczne.
Cały klimat „Zmierzchu” (zarówno książkowego jak i filmowego) zbudowany był na tym,że Bella trafiła do najbardziej deszczowego rejonu USA.
Tymczasem w tym filmie ciągle świeci słońce!
Siedzę w kinie i czekam. Kiedy zacznie padać. Na ekranie pojawiają się widoczki i napisy „październik”, „listopad” i ….. ciągle to pieprzone słońce.
No doprawdy. Takie szczegóły mają znaczenie. Catherine Hardwicke, która wyreżyserowała część pierwszą najwyraźniej o tym wiedziała a twórca drugiej- Chris Weitz już nie.
Co tu dużo gadać brakuje mi w tym filmie nie tylko deszczu, ale i kobiecej ręki.

niedziela, 22 listopada 2009

O wszystkim i o niczym

Właśnie wylazłem z wanny, w której dochodziłem do siebie po całodniowym malowaniu.
Ścian niestety a nie obrazów ;-)
Właśnie dotarło do mnie,że ostatni namalowałem chyba dziesięć lat temu.Trochę to smętne bo ładnych parę lat poświęciłem na naukę techniki i historii sztuki.
Po dyplomie z malarstwa prawie całkowicie zerwałem z plastyką.
Zresztą z pisaniem tez mnie przystopowało na ładnych parę lat. Chyba praca tak mnie wyjałowiła.
Teraz jednak jest zupełnie inaczej. Głowa kipi od pomysłów, ledwo nadążam z notowaniem.
Jeżeli po urodzeniu "księżniczek ze szkiełka" uda mi się znaleźć czas na pisanie i malowanie to kto wie jak to się skończy.
Pomarzyć fajna rzecz.
Rany boskie to chyba naprawdę jest kryzys wieku średniego :-))))
Czytam właśnie książkę Olega Diwowa,której główny bohater twierdzi,że współczesnych facetów KWŚ (Kryzys wieku średniego) dopada znacznie wcześniej ponieważ mamy o wiele większe możliwości. Stąd i świadomość ich zmarnowania znacznie dotkliwsza.Coś w tym jest.
Swoją drogą lektura tej książki uświadomiła mi ,że od dzieciństwa mam słabość do rosyjskiej fantastyki.
Jako dzieciak zaczytywałem się opowiadaniami Kiryła Bułyczowa ostatnio przeczytałem wszystko Siergieja Łukjanienki a teraz Diwow.
Coś jest w tym ich przedstawianiu świata. Jakaś taka siermiężność, luz i dużo, dużo, duuuuuużo wódki.
Podobnie próbuje pisać Andrzej Pilipiuk, ale ta jego pisanina jakoś do mnie nie przemawia.Przeczytałem chyba ze trzy książki o Wędrowyczu,ale jakoś nie mam ochoty na kolejne dokonania pisarskie Pilipiuka.Chociaż wydaje sporo i może się rozwinął?
Mniejsza z tym. Chciałem napisać tak naprawdę o czymś zupełnie innym.
Winien chyba jestem wiernym czytelnikom moich wypocin jedno wyjaśnienie.
Otóż jakiś czas temu koleżanka małżonka lekko wyskoczyła przed szereg rozpowszechniając informację o tym ,że w pewnym ogólnopolskim dzienniku zostanie opublikowany wywiad z jej „garbatym mężem”.Ponieważ kilka osób specjalnie kupiło gazetę i raz nawet usłyszałem ,że wiszę im dwa zety za gazetę- tłumaczę :-)))
Rzeczywiście wywiadu udzieliłem. Podobno w redakcji się spodobał. Poprosili nawet o kilka zdjęć do jego zilustrowania.
I rzeczywiście miał się ukazać właśnie wtedy kiedy Pani Bebzunkowa rozesłała wici.
Szkoda,że mnie o tym nie poinformowała ponieważ jako człowiek mediów nie byłem zaskoczony tym,że wywiad nie poszedł do druku.
Ponieważ dziennikarka nie rozmawiała ze mną o sprawach bieżących należało się spodziewać,że newsy mogą go "wyprzeć".
I tak się właśnie stało, ale z tego co wiem nic straconego. Tekst musi trochę poleżakować bo potrzebuje medialnego kontekstu a rzeczywiście ostatnio o in vitro prawie się nie pisało.
Muszę też przyznać,że nawet trochę mi ulżyło ponieważ uznałem,że w przypadku udzielania wywiadu chowanie się za pseudonimem byłoby brakiem odwagi cywilnej.
Tak więc publikacji oczekuję z pewnym drżeniem serca.
Bo takie, momentami, intymne zwierzenia pod własnym imieniem i nazwiskiem mogą trącić pretensjonalnym ekshibicjonizmem.
W każdym razie na razie jest cisza.
A czy przed burzą? To się okaże.
Albo i nie ;-)

sobota, 21 listopada 2009

Naprokit

Ostatnio znowu wrócił temat naprotechnologii. Stu naukowców zaapelowało do polskich parlamentarzystów o wprowadzenie ustawowego zakazu stosowania in vitro jako "drastycznie niehumanitarnego".
Według nich „ procedura in vitro, mająca służyć przekazywaniu życia ludzkiego, jest nieodłącznie związana z niszczeniem życia człowieka w fazie prenatalnego rozwoju, jest więc głęboko nieetyczna i jej stosowanie winno być prawnie zakazane.”
Co więcej, zdaniem autorów apelu, in vitro narusza „ekologię prokreacji” cokolwiek ten termin znaczy. A sama technologia „skutkuje prawie dwukrotnym wzrostem śmiertelności niemowląt, 2-3-krotnym wzrostem występowania różnych wad wrodzonych a także opóźnieniem rozwoju psychofizycznego dzieci poczętych metodą ,,in vitro" w porównaniu do dzieci poczętych w sposób naturalny.”
No i najważniejsze- zdaniem naukowców owych- jedyna alternatywą i lekiem na całe zło jest naprotechnologia, która powinna być w pełni refundowana. Tym bardziej,że zdaniem tych zacnych ludzi jest tańsza i o wiele bardziej skuteczna.
Stu ludzi, z różnymi tytułami naukowymi o różnym ciężarze gatunkowym, się pod tym podpisało.
Jest to zastanawiające tym bardziej,że w środowisku zwolenników zapłodnienia pozaustrojowego naprotechnologię nazywa się pogardliwie „leczeniem modlitwą”.
Jednak nie o samą modlitwę tu chodzi. Bo przecież są ludzie, którym może ona pomóc.
Tak jak ja wierzę,że nam pomogły długie, relaksujące spacery.
Problem z tak intensywnie promowaną alternatywą dla „szkiełka” jest inny.
Zaczyna się już od samej nazwy, która jak czytamy w Wikipedii „jest kalką językową angielskiego terminu NaProTECHNOLOGY (od słów Natural Procreative Technology) oznaczającego metodę określania płodności, opartą na modelu Creightona. Termin rozpowszechnił się pomimo braku związków z technologią”.
Gdybyż to był jedyny zarzut.
Kontrowersje dotyczące rzekomej skuteczności tej „technologii” wynikają między innymi z nieprecyzyjnej definicji.
Do naprotechnologii włączono praktycznie wszystkie sposoby leczenia i diagnozowania
z wyjątkiem samego zapłodnienia pozaustrojowego.
Budzi to wiele zastrzeżeń środowiska medycznego.
Główny zarzut to brak opracowań naukowych. Właściwie jest tylko jedno poważne.
A ile jest dotyczących in vitro?
Według wspomnianej wcześniej Wikipedii 28 tysięcy.
Przeciwnikiem owej cudownej metody, która podobno w przeciwieństwie do in vitro „nie narusza godności ludzkiej” jest między innymi profesor Marian Szamatowicz.
Jego zdaniem naprotechnologia jest tylko próbą sprawienia przez Kościół, że istnieje alternatywa dla osób walczących z niepłodnością. Co więcej alternatywa owa polega na tym ,że z normalnie stosowanego leczenia usunięto elementy, których kościół nie aprobuje i...tyle.
Profesor Szamatowicz zwraca też uwagę na to,że owa „pseudotechnologia” jest kompletnie nieskuteczna gdy problemy z niepłodnością są efektem „męskiego defektu”. A to prawie połowa przypadków.
Natomiast mnie osobiście najbardziej denerwuje,że zwolennicy „naprotechnologii” podkreślają iż ich metoda charakteryzuje się „dokładnym obserwowaniem cyklu kobiety”.
Co od razu sugeruje,że idąc ulicą ustaliliśmy z koleżanką małżonką:
-A chodź se kupimy zapłodnienie!?
-Myślisz?
-No! Pożyczymy kaskę od rodziny i przynajmniej nie będzie trzeba już wykonywać tych wszystkich śmiesznych ruchów.
-Taaa, masz rację, jakoś tak głupio płodzić dzieci tak samo jak w średniowieczu. Mamy w końcu XXI wiek!
-To co, po zakupach do kliniki, potem jeszcze musimy zajechać na stację -zatankować i kupić gazetę z programem telewizyjnym a potem spadamy do domu?
-Dobra. Może od razu spytamy czy da się wszyć taki zamek błyskawiczny żebym się potem nie musiała wygłupiać z naturalnym porodem? To takie nieestetyczne.

piątek, 20 listopada 2009

Strach i wątpliwa apokalipsa

Miałem skrobnąć parę słów o słabych horrorach.
Więc wyjaśniam
Mam generalny problem z horrorami. Nie lubię ich oglądać bo się... boję.
To paskudny, nieprzyjemny, irracjonalny i kompromitujący lęk, który sprawia,ze 37-letni facet czuje dreszcz na plecach schodząc do ciemnej piwnicy po słoik kiszonych ogórków.
Dlatego lubię takie horrory, które nie straszą. A więc z definicji są nieudane bo nie spełniają swojej podstawowej funkcji.
Bo w tym gatunku dobre i straszne to synonimy.
Lubię za to horrory , które straszne nie są. Bo i takie się zdarzają. Na przykład trzecia część. Hellreisera. Chociaż 40% wartości tego filmu to muzyka, którą można usłyszeć kiedy na ekranie pojawiają się końcowe napisy.
Mam na myśli utwór pod zaskakującym w tym kontekście tytułem.... „Hellreiser” grupy Motorhead W wykonaniu samego Ozzego Osbourne’a- no rarytas po prostu.
A skoro o lepszych i gorszych filmach mowa to winien jestem wam ostrzeżenie.
Panie i panowie, żądam abyście w imię dobrego smaku oraz elementarnej uczciwości zignorowali film pt. „2012”.
I to wcale nie dlatego,że data kojarzy mi się z mistrzostwami w piłkę kopaną, które mogą nam przynieść kolejną międzynarodową kompromitację zarówno sportową jak i organizacyjną.
Po prostu tak wtórnej, przewidywalnej i prymitywnej produkcji dawno nie widziałem.
I piszę to jako wielki miłośnik filmów katastroficznych. Człowiek, który takie „Pojutrze” na przykład może oglądać w kółko i w kółko.
Kiedy wybieraliśmy się koleżanką małżonką do kina zażartowałem,że w ramach intelektualnego eksperymentu spróbuję skrobnąć recenzję z tego filmu przed jego obejrzeniem. To znaczy taką recenzję jaką spodziewam się przeczytać w prasie. Gdzie recenzenci będą narzekać na nadmiar efektów specjalnych, brak konkretnego bohatera, z którym można się zidentyfikować, infantylna treść, mechaniczne dozowanie napięcia i brak oryginalności oraz schematyczną fabułę.
Bo kino Rolanda Emericha takie właśnie jest,ale rozrywką ,zazwyczaj, jest całkiem przyzwoitą.
Nie tym razem niestety. Recenzji w końcu nie skrobnąłem,ale trafiłbym nią w sedno. Ten film taki właśnie jest.
Podobnych obrazów o globalnym kataklizmie, wybuchającym Yellowstone i tak dalej powstałą cała masa. I ten w niczym się od nich nie różni. Tej masakrycznej wtórności nie rekompensuje nawet rozmach efektów specjalnych. Ich komputerowy rodowód jest nadto widoczny.
Jeżeli widz odczuwa napięcie to tylko takie mechaniczne właśnie na zasadzie „zdążą zanim ich przygniecie, wybuchnie, zawali się itd.
Pomysł z nowymi arkami też nie jest specjalnie oryginalny. Problemy moralne z zakwalifikowaniem się do nich też są ledwie zasygnalizowane.
Co najgorsze jednak całość jest po prostu nudna, zrealizowana bez polotu i humoru.
Jedyny jaśniejszy punkt to rola Woody'ego Harrelsona- tyle,że epizodyczna.
Poraża mnie arogancja wytwórni filmowych, które uważają,że taki śmieć się sprzeda.

czwartek, 19 listopada 2009

Rosną!

Po naskrobaniu ostatniego posta postanowiłem zrobić sobie małe blogowe wakacje. Nie ma sensu pisać na siłę i to wtedy gdy człowiek sam czuje,że jest bez formy a słowa się nie składają.
A jednak pisać było o czym więc zaczynam powoli nadrabiać zaległości.
Zresztą są tematy, których zignorować po prostu nie wolno.
Na przykład wczorajsze widzenie z córami.
Panie i Panowie, wbrew naszym lekkim obawom dzieci podjęły dramatyczną i ważną decyzję pod tytułem „no dobra, nie ma co ściemniać , zaczynamy rosnąć”.
Efektem tego jest wynik 2,30 u jednej i 2,10 u drugiej- no ta została trochę w blokach co pozwala domniemywać , która zainicjowała akcję krzycząc -a raczej bulgocząc w odmętach wód płodowych:
-No to co? Rośniemy siora?!
Wynik USG nas nieco zaskoczył bo nie spodziewaliśmy się takiego przyrostu wagi.
„Szepczący doktor” stwierdził,że jego zdaniem dzieciaki do porodu powinny „dobić do trójki” co w przypadku bliźniaków jest wynikiem bardzo zadowalającym.
Generalnie wizyta bardzo pozytywna mimo godzinnego poślizgu w poczekalni.
A jednak.
Na samo zakończenie wizyty koleżanka małżonka lekkim tonem spytała czy jest jakieś zagrożenie, że w związku z diabolicznym AH1N1, porodówka zostanie zamknięta dla odwiedzających.
I tu zrobiło się mniej fajnie bo najwyraźniej umknęła nam informacja, o tym że w do naszego szpitala trafiła pacjentka chora na świńską grypę i oddział JEST JUŻ ZAMKNIĘTY.
Co prawda doktor uspokajał,że do terminu porodu może się sporo zmienić bo przecież ewentualny „mróz wytłucze pasożyta”, ale jakoś nas to nie uspokoiło.
Od razu wyobraziliśmy sobie jakie „Kongo” czeka koleżankę małżonkę,pozostawioną po cesarce ,bez mojej pomocy, z dwiema „srajdami” na oddziale pełnym kobiet w podobnej sytuacji oraz wymęczonych i zaganianych pielęgniarek.
My to zawsze musimy mieć jakieś psiakrew atrakcje.
Ostatnio żaliłem się dziadkowi,że jeszcze mi się córki nie urodziły a ja się już o nie zamartwiam.
I chyba by odreagować ten stres zona okazała się wobec mnie podstępną żmijką.
Po powrocie do domu zabrałem się za malowanie.
Skończyłem około 22.00 i wczłapałem do dużego pokoju. Żeby niczego nie ubrudzić siadłem na podłodze i lekko otępiałym wzrokiem zerknąłem na telewizor. Na ekranie właśnie ukazało się logo wytwórni Dreamworks.
-O jakiś film się zaczyna?- zagadnąłem jakże odkrywczo
-Yhm- rozgadała się małżonka
-Jakiś fajny?
-Ehe- potwierdziła elokwentnie i uśmiechnęła się do mnie promiennie
-Jaki?
-Zobaczysz- najwyraźniej nie miała nastroju na budowanie zdań
-A o czym?-postanowiłem przyłączyć się do gry w „trzy miliardy pieprzonych pytań”-zawsze było to lepsze niż ruszenie gnatów i szukanie programu telewizyjnego.
-A o nurkowaniu- tym razem wypowiedź była ciut bardziej złożona.
-O!- ucieszyłem się bo uwielbiam takie filmy. Nieważne jak tandetna jest taka produkcja,ale wystarczy by akcja działa się pod woda, w łodzi podwodnej, albo bohaterem był nurek, albo w ostateczności jakaś cholerna animowana rybka- to ja to MUSZĘ obejrzeć. I Najczęściej mi się podoba.
No chyba,że jest to druga część gniota, w którym cukierkowi bohaterowie pływają pod wodą tylko po to by pokazać swoje umięśnione bezwłose torsy i mniej umięśnione, bezwłose pośladki.
Jak więc się zapewne domyślacie temat mam opanowany.
Tym bardziej byłem zaskoczony bo jestem wzrokowcem i najczęściej film rozpoznaję już po kilku ujęciach.
Rzeczywiście na ekranie telewizora przez dłuższą chwilę widać było powolne ujęcia falującej wody i tak dalej. Nie kojarzyło mi się to jednak z żadnym tytułem.
Do chwili gdy na ekranie pojawiła się para bohaterów. Chłopak namawiał dziewczynę do obejrzenia kasety VHS.
-Jasna cholera!-jęknąłem- Ty podstępna , zdradziecka..! To jest film o NURKOWNIU W STUDNI!
-No! -uśmiechnęła się bardzo szeroko- My to jednak nadajemy na tej samej fali!
-Wredoto, jak mogłaś! Idę pod prysznic! Obrażony!!!
Bo ja...boję się horrorów.
Wywołują u mnie irracjonalny, trudny do opanowania lęk. A tego uczucia naprawdę nie lubię.
-Ty suuuuukiniiioooo- zawyłem czując,że skóra na tyłku zaczyna mi się marszczyć a po plecach przebiegło stado mrówek.
Wystarczyło samo wspomnienie tego filmu. A właściwie naprawdę przerażającego oryginału bo w telewizji puszczali remake „Kręgu”.
Słaby to horror a jednak. A o tym dlaczego lubię tylko słabe i nieudane horrory- już wkrótce.

sobota, 14 listopada 2009

Trochę tytułem usprawiedliwienia

Kiedy kilka tygodni temu pisałem o tym,że wyczerpały mi się baterie nie było w tym przesady. A jednak próbowałem funkcjonować tak jak dotychczas. Były to dosyć desperackie próby.
Przypominało to sytuację, w której pilot do telewizora przestaje działać z powodu słabych baterii. Jednak po ich wyciągnięciu, zamienieniu miejscami i ponownym włożeniu pilot znowu działa. Przez dzień albo dwa. Za każdym razem ten manewr pomaga na chwilę. Za każdym razem coraz krótszą.
Ale gdzieś jest kres. I wtedy trzeba kupić nowe baterie.
Tak właśnie zrobiłem. Pilot działa doskonale.
Z ludźmi nie jest tak łatwo.
Był kiedyś taki patent by stare baterie kłaść na kaloryferze. I właśnie tak próbuję się teraz zregenerować.
Ale od początku.
O ile przez cały okres remontu ie było mi lekko to przynajmniej wieczory miałem dla siebie i rodzinki. Jednak kiedy z odsieczą nadciągnął mój przyszywamy szwagier straciłem i te chwile spokoju.
Facet jest nie do zdarcia. Po pracy przyjeżdża do nas i zasuwa. On gra rolę majstra a ja taniej niewykwalifikowanej siły roboczej. Oraz słuchacza jego teorii.
Obie role są równie męczące, ale nie mam prawa powiedzieć słowa skargi bo bez niego nigdy byśmy nie skończyli naszego remontu.
Tyle, że nigdy nie kończymy roboty przed 23.00
Ściślej mówiąc zakończenie pracy o tej godzinie odbywa się w takiej atmosferze
-E ty, pierdolę. Weź skończymy dzisiaj wcześniej co ? Jakiś taki trochę zmęczony jestem jak mam w robocie na drugą zmianę.
Taką propozycję za każdym razem przyjmuję z entuzjazmem po tym jak tydzień temu zapieprzaliśmy do trzeciej w nocy.
Ściślej mówiąc szwagier zasuwał a ja zasypiałem a stojąco a we łbie tak mi się kręciło ,że traciłem równowagę.
I pewnie w końcu bym zasnął, gdyby co chwilę nie trzeźwił mnie potworny ból stopy.
Tej historii też chyba jeszcze nie opowiadałem?
No to za chwilę.
Wiem,że miałem ograniczyć pisaninę remontową,ale kontekst wydarzeń jest tu ważny.
Chciałbym się też usprawiedliwić dlaczego przez ostatnie dni nie pisałem.
W ubiegłą niedzielę czułem się już tak źle, zarówno fizycznie jak i psychicznie, że koleżanka małżonka kazała mi w poniedziałek udać się do lekarza rodzinnego.
Nie oponowałem, bo chociaż nie cierpię wysiadywania w poczekalniach i opowiadania oraz wysłuchiwania o chorobach, to tym razem sam się o siebie martwiłem.
Bałem się ,że serducho zaczyna mi sugerować,że je źle traktuję a któraś z kości stopy jest złamana.
Kiedy opowiedziałem pani doktor jak się czuję zaraz wylądowałem na EKG.
Ale nie.
Serce Garbatego jest ze złota a nie z kupy. Chociaż to nie jest najtwardszy kruszec to okazało się zdrowe.
Gorzej było zresztą.
W efekcie opuściłem, kuśtykając, gabinet z receptą, zwolnieniem lekarskim i skierowaniem do chirurga.
Mój fachowiec „od kciuka” ,kiedy pochwaliłem mu się ,telefonicznie, że „stałem się dumnym posiadaczem kolejnego urazu”, mruknął coś o ludziach, którzy w ogóle się nie szanują i kazał mi iść do dyżurnego ambulatorium.
No to poczłapałem wspierany przez ciężarną małżonkę we wskazanym kierunku.
I było to ciekawe życiowe doświadczenie bo kolejka w ambulatorium w ogóle nie przypominała kolejek do lekarzy jakie dotychczas znałem.
No może długością. Za to atmosfera był zgoła odmienna.
Pełna życzliwości i zrozumienia. Pan z nogą w gipsie pomagał założyć płaszcz kobiecie z ręką na temblaku.
Nikt się ni wpychał bez kolejki.
Po kilku minutach obserwowania tej niecodziennej sytuacji doszedłem do wniosku,ze to tego miejsca po prostu trafiają ludzie , którzy potrzebują doraźnej pomocy. Wszyscy są w podobnej sytuacji i nikt tu nie przyłazi bo nie ma nic innego do roboty albo dlatego ,że uwielbia kłócić się o swoje miejsce w kolejce i dyskutować o tym kto jest ciężej chory czy bardziej poszkodowany.
Kiedy wchodziłem do gabinetu byłem trzecią z rzędu osobą kulejącą na prawą nogę.
To naprawdę daje pewne poczucie wspólnoty.
A potem padło pytanie.
-Co panu dolega to już widzę,ale jak to się stało.
Zawahałem się, ale w końcu postanowiłem powiedzieć prawdę. Wziąłem głęboki wdech:
-Wstyd się przyznać, ale...
Lekarz zerknął na mnie lekko wybity z nastroju znudzenia rutynową pracą i kiwnął zachęcająco głową.
-... majster, który robił u nas remont doprowadził mnie do takiego stanu,że aby się wyładować kopnąłem krzesło.
-Aaaaaaa to jest argument!- uśmiechnął się szeroko a towarzysząca mu pielęgniarka tylko pokiwała głową ze zrozumieniem.
A potem oboje zaczęli opowiadać o swoich doświadczeniach z fachowcami.
W końcu wysłali mnie na prześwietlenie, które ku mojemu zdziwieniu i pewnej podejrzliwości nie wykazało złamania. No i znowu plik recept, zaleceń i do domu.
Po drodze do domu czytając receptę i kartkę z zaleceniami zastanawialiśmy się czemu przemiły pan doktor nakazał mi „elewację prawej nogi”?
Ten termin zdecydowanie kojarzył mi się z remontem a nie z leczeniem.
Fakt, że to mniej pisania niż „trzymać nogę wysoko, najlepiej na taborecie, stołku, poduszce ...”.
Ale czy po polsku?
Ech, najważniejsze,że dało się te jego zapiski odczytać bo kiedy dawałem w aptece receptę wypisaną przez lekarza rodzinnego to miałem bardzo poważne obawy czy farmaceuta nie zapyta
-A ten rysunek, który wykonał doktor to oznacza,że mam panu dać maść z tego węża czy słoiczek z jadem?

poniedziałek, 9 listopada 2009

Przesądy ciążowe

Od dawna chciałem skrobnąć coś na ten, jakże wdzięczny, temat.
No to, do roboty.
Przesąd pierwszy -”jeżeli przyszła mama jest brzydka, tłusta i parchata to będą dziewczynki”.
A jeżeli mama wygląda super i kwitnąco- to oczywiście chłopcy. Wytłumaczenie jest jakże genialne w swej prostocie. Po prostu dziewczynki kradną urodę.
No ładnie. Dochodzę teraz do umiarkowanie optymistycznych wniosków.
Albo(to ta lepsza ewentualność) nasz „szepczący doktor” nie potrafi odróżnić organów płciowych męskich od żeńskich albo (to już gorzej) -rosną nam dwie małe pierdołki, które nie potrafią zadbać o własne dobro.
Ale, można do tego podejść jeszcze zgodnie z zasadą „szklanki do połowy pełnej”.
Może po prostu rosną nam uczciwe dzieci, które brzydzą się kradzieżą?
A jednak poważnym źródłem mojego niepokoju o fachowość naszego lekarza jest kolejny przesąd.
„Jeżeli mama ma ochotę na słodkie- to będą dziewczynki. A jeżeli na kwaśne i słone to chłopcy”.
Tymczasem koleżanka małżonka twierdzi,że słodycze przestały dla niej istnieć. I wcale nie ma na to wpływu cukrzyca ciążowa. Mogę się przy niej zażerać ciastem albo czekoladą a jej to w ogóle nie rusza.
A więc chłopcy?
A może „teorie przesądowe” nie uwzględniają norm dla bliźniaków? W końcu medycyna też ma z tym problemy.
Jednak najbardziej szczęka mi opadła kiedy sąsiadka kategorycznie zabroniła mojej żonie zapinać pasy w samochodzie „bo dziecko się pępowiną owinie”.
Zaczęliśmy więc zgłębiać temat i okazało się ,że podobnymi konsekwencjami może grozić noszenie korali.
Ech, żegnaj elegancjo.
Zakazów jest jednak znacznie więcej.
Nie wolno nic kupować dla dziecka przed urodzeniem bo „nie wiadomo co będzie”.
Nie wolno się oparzyć-”bo znamię będzie”.
Nie wolno jeść w nocy- nie mam pojęcia dlaczego według przesądów,ale dietetycy mają wiele na ten temat do powiedzenia.
Nie wolno się „wzdrygać ani przestraszyć”-O! Tu muszę ochrzanić swoją drugą połówkę za wczorajsze oglądanie horroru. Mam nadzieje,że nie zapyta „dlaczego” bo nie będę wiedział co jej odpowiedzieć.
Za to wiem czym grozi patrzenie przez judasza albo dziurkę od klucza. Ślepotą na jedno oko!
Apokalipsa!
Oczywiście nie wolno dziecka chwalić i trzeba wiązać czerwoną nitkę lub kokardkę „od uroku”.
No i najgorsze.
Nie wolno, absolutnie i pod żadnym pozorem, NIE WOLNO PATRZEĆ NA NIEPEŁNOSPRAWNYCH.
No i się doigrałeś Garbaty.
Musisz stać się niewidzialny.
Dla dobra dzieci- tutka na głowę i derka na grzbiet.
Albo do garażu i tam siedzieć , nie wyłazić!
Cholera jakie ciężkie to tacierzyństwo.
Istne pole minowe.
Mądrości ludowe nic niestety nie mówią na temat oglądania telewizji, ale przez analogię, myślę,że oglądanie w niej niektórych polityków to też bardzo ryzykowna sprawa.
W każdym razie koleżanka małżonka, która lubi ekstremalne wyzwania postanowiła żyć na krawędzi.
Pasy zapina, zakupy robi, kokardek nie wiąże.
Cóż za nieodpowiedzialna postawa.

niedziela, 8 listopada 2009

Między nami nielotami


Tak a propos wypowiedzi Andrzeja Pągowskiego pozwoliłem sobie machnąć rysunek z cyklu, który robię "do szuflady".

ps.
Tekst jest trochę nieczytelny,ale wystarczy kliknąć żeby powiększyć.

Pochód pierwszoinvitrowy

Chyba powoli kończy się czas względnej ciszy w dyskusji o zapłodnieniu pozaustrojowym. Społeczeństwo już się trochę znudziło najnowszymi aferami i powstającymi w ich wyniku komisjami. W wyniku politycznej ekspresowej trójpolówki nadszedł czas na ponowne zaoranie i zasianie pola in vitro.
Zaczyna się od mocnego wejścia SLD.
Wczoraj w Olsztynie podczas konferencji prasowej Grzegorz Napieralski rzucił hasło zlikwidowania Instytutu Pamięci Narodowej i przeznaczenia zaoszczędzonych przez budżet państwa pieniędzy na in vitro.
Chyba powinienem klaskać i wyrażać głośne poparcie?
Jakoś jednak nie mogę się na to zdobyć.
Konferencja prasowa była medialnym podsumowaniem konferencji podczas, której „miała być prowadzona rzeczowa i poważna dyskusja nad problemem”.
Może i taka była. Żałuję,że nie miałem okazji posłuchać, ale obowiązki związane z koniecznością zapewnienia „Dzieciom Frankensteina” odpowiednich warunków do życia (czyli remont) , mi na to nie pozwoliły.
W każdym razie zaniepokoiło mnie owo „antyipeenowskie” hasło.
Wcale nie dlatego, że jestem wielkim zwolennikiem tej instytucji. Bo nie jestem.
Problem w tym,że to zbyt łatwy, zbyt chwytliwy, no po prostu... zbyt dobry slogan.
Sprawia wrażenie produktu fachowców od PR.
Większość poglądów prezentowanych przez polityków lewicy na temat in vitro jest zgodnych z moimi.
A jednak jakoś nie rzucam im się w objęcia.
Bo ciągle mam nieodparte wrażenie,że słyszę to co chciałbym usłyszeć.
A nasłuchałem się już w życiu sporo. Tyle,że na słuchaniu zazwyczaj się kończyło bo efekty były zazwyczaj niedostrzegalne.
Pisałem już na tym blogu,że z moimi poglądami politycznymi nie zamierzam się tu specjalnie obnosić.
Wybaczcie więc pewną oględność mojego wywodu.
Ma ona kilka przyczyn. Jedną poznacie prawdopodobnie już niedługo.
W każdym razie teraz uważnie obserwuję rozwój wypadków.
Jak inne „podmioty polityczne” zareagują na hasło „zabrać IPN'owi a dać biednym udręczonym ludziom”?
I czemu kiedy myślę o tym haśle to przypomina mi się inne:
„Cała władza w ręce lud...”

Życie 2.0

Wczoraj wreszcie miałem chwilę czasu, na to by poprzeglądać, w internecie, najnowsze artykuły o in vitro.
W „Wyborczej” natrafiłem na ciekawą rozmowę z członkiem zespołu doradców strategicznych premiera- Pawłem Kaczmarczykiem, który stwierdził,że nie chce uczestniczyć w sporze światopoglądowymi politycznym na temat in vitro. Przedstawił natomiast kilka faktów, które znalazły się w raporcie „Polska 2030”.
Wynika z niego, że nasze społeczeństwo, które na tle Europy jest teraz stosunkowo młode, będzie się wkrótce mocno starzeć.
W związku z tym, zdaniem Kaczmarczyka, nadszedł czas by w dyskusji o in vitro pojawiły się argumenty demograficzne.
Tak zwany wskaźnik „dzietności ogólnej” osiągnął u nas jeden z najniższych poziomów jakie odnotowano w tej części świata.
Teraz lekko wzrasta,ale w 2003 roku osiągnął pułap1,2 -tak niskiego nie było nigdy w Europie Zachodniej.
A obecny wzrost dzietności to „w dużej mierze skutek odroczonych decyzji o macierzyństwie kobiet nieco starszych, po 25. roku życia, dziś realizujących plany prokreacyjne”.
Niby nic odkrywczego bo o starzeniu się społeczeństwa trąbi się od lat, ale spodobał mi się ton tej rozmowy.
Bardzo rzeczowy, spokojny. Po prostu przedstawienie faktów.
Czyli to czego tak bardzo przy dyskusjach o in vitro brakuje.
Jeszcze bardziej spodobał mi się wywiad z Andrzejem Pągowskim, którego do tej pory bardzo szanowałem jako artystę, a teraz również jako człowieka.
Oto fragment jego wypowiedzi:

„Pan Bóg, przy całej swojej światłości, nie natchnąłby człowieka pomysłem na in vitro, gdyby uważał, że to jest złe. Po to dał mu mózg, aby to wymyślił. Jak widzę, że głos w tej sprawie zabierają ludzie, którym – przy całym szacunku dla Kościoła – z racji własnej decyzji życiowej nie jest dane przytulić swoje dziecko, czy też słyszę osoby z parlamentu, które wypowiadają się, jak to powinno wyglądać, to czuję, że przed nami jeszcze wiele lat edukacji”.

Trafiony zatopiony. Cóż tu można dodać?
A wracając do owego „wskaźnika dzietności ogólnej”, który wynosi niewiele więcej niż jeden, to z naszym wskaźnikiem znajdziemy się zdecydowanie nad kreską.
A więc armia Frankensteina rośnie w siłę!
Już wkrótce jej szeregi zasilą dwie kadetki. Ubrane w mundury z króliczkami na piersi.
A my z otchłani bezdzietności wskoczymy na poziom dzietności „2”.
I zacznie się „next level, poziom trudności- hard core”.
Czyli życie 2.0

czwartek, 5 listopada 2009

Z banalnym tik-tak

Rozmyślałem ostatnio nad tym,że nasze gorączkowe próby zakończenia wszelkich prac remontowo-budowlanych, przed godziną "zero", niosą ze sobą bardzo poważne zagrożenie utraty płynności finansowej.
Nie, nie. Nie zamierzam zrezygnować z postanowienia o ograniczeniu remontowej pisaniny.
"Majstergate" trwa w najlepsze, ale ja tym razem te sprawy chcę potraktować pretekstowo.
Konieczność zatrudnienia "ekipy równoległej" oraz kolejne spiętrzenie prac, terminów i związany z tym najazd fachowców wszelkiej maści spowodował, że nie mogę się doczekać kolejnych trzech wypłat bo kasa z rozszerzenia kredytu wyparowała w trzy dni.
No i właśnie kiedy tak rozmyślałem sobie, które zobowiązania finansowe muszę uregulować w pierwszej kolejności z pensji październikowej, listopadowej, grudniowej... itd. Dotarło do mnie "TO".
Ponieważ pensję dostaję dziesiątego to od narodzenia dzieciaków dzielą mnie tylko dwie wypłaty.
Ja wiem,że to nie jest specjalnie odkrywcze i z taką matematyką poradzi sobie każde średnio rozgarnięte dziecko.
Chodzi mi o relatywizm w odczuwaniu upływu czasu.
Perspektywa otrzymania kolejnej pensji 10 grudnia wydaje mi się taaaaaka odległa.
Kiedy jednak dociera do mnie,że kilka(no, może kilkanaście) dni później na świecie pojawią się nasze dzieci to ta perspektywa wydaje się niepokojąco mało odległa.
Niepokojąco.
Zastanawiająco.
Panicznie?
Z każdym "tyknięciem" zegara tan moment staje się coraz bliższy.
I nagle zacząłem się stresować.
Chociaż może raczej słowo "przejmować" byłoby bardziej właściwe.
Po prostu czuję się odpowiedzialny za naszą "podstawową komórkę społeczną".
Ta nieco nerwowa atmosfera udzieliła się również naszej wielkiej suce.
Przez cztery miesiące była zaskakująco spokojna i tolerancyjna wobec tłumów obcych ludzi pałętających się po domu i podwórku.
Ot czasem na kogoś warknęła, komuś przeżuła koszulkę albo but.
Generalnie bez specjalnej ostentacji. Jak na nią to i tak była prawdziwa manifestacja.
Jednak nawet jej cierpliwość wreszcie się skończyła.
Od tygodnia przestała być tolerancyjna.
Kolega, który pomaga nam poprawiać to co spieprzyła ekipa majstra, ledwo uratował nogawki spodni i w podskokach zwiewał do domu.
Fachowcy, którzy instalują nam nową kuchnię nawet nie mogą wejść na podwórko jeżeli nie uwiążę bestii. I nawet wtedy robią to niechętnie.
I nie mam pretensji bo nawet ja się o nich boję i bywa ,że muszę dodatkowo zamykać naszą sunię w budzie, której wejście tarasuję dechą zastawiona betonowym bloczkiem.
Jak się zapewne domyślacie nie poprawia jej to humoru.
I doskonale wie komu to ograniczenie wolności zawdzięcza. W związku z tym jej, za przeproszeniem, "stosunki" z tymi skądinąd sympatycznymi panami są,delikatnie mówiąc ,napięte.
A mnie z kolei serce się kraje kiedy widzę jej kosmatą mordę w szparze między deskami.
Z kolei husky po ostatnich wyczynach łowiecko-ucieczkowych też na razie trafił na sznurek.
Nawet się tym specjalnie nie przejął. Może dlatego,że jak tylko możemy to zabieramy go do domu na "głaskanie, czmyrchanie i przytulanie".
Więc krzywdy chłopak nie ma.
Tyle,że to musi , z boku, paskudnie wyglądać kiedy leży w błocie na podwórku przy stercie gruzu i na deszczu.
Tyle,że leży tam z wyboru. Bo może schować się pod dachem i położyć w suchym, osłoniętym od wiatru miejscu.
Tylko po co. Przecież można zmrużyć oczy, zwinąć się w kłębek i przykryć nos ogonem.
A do zapewnienia sobie odrobiny przytulności wystarczy wygrzebać w ziemi nieckę o głębokości dwóch centymetrów.
Ot i wszystko.
Histeryk, panikarz i upierdliwiec, ale do takich spraw podchodzi z szokującym czasami luzem.
A fachowcy?
O tak, czasem nawet ich zauważa.
To te istoty, które służą do tego by było od kogo powyłudzać wędlinkę z kanapek.

poniedziałek, 2 listopada 2009

"Cały ten...blues"

O dziwo do domu dostałem się bez problemów. Korki były ledwie symboliczne, policjanci, którzy kierowali ruchem- uśmiechnięci i życzliwi .Do tego świeciło słońce i zrobiło się całkiem ciepło.
W korku postałem akurat tyle by zdążyć wyszukać i zmienić płytę w odtwarzaczu CD.
A potem już spokojnie sunąłem w wirze ,unoszonych przez wiatr, złotych liści, które opadły z przydrożnych brzózek.
Przy wtórze „Chinese Democracy” Guns'ów.
Tak, wiem, że to muzyka mało zaduszkowa. Nawet zastanawiałem się przez moment czy nie wybrać Hendriksa.
Ten przynajmniej nie żyje.
Ostatecznie jednak wybór padł na „bractwo gnata i chwastów”.
I dobrze.
Muza grała a z tylnego siedzenia, na zakrętach, dochodził odgłos przesuwających się kartonów. W sobotę nie wypakowałem wszystkich zakupów i teraz podróżowałem z łóżeczkami naszych pociech. Z niewiadomej przyczyny wprawiało mnie to w doskonały humor.
Czułem się prawie jakby to one same siedziały z tyłu pozapinane w fotelikach.
W ostatnim czasie chyba tylko dzięki myśleniu o nich zachowałem jako takie zdrowie psychiczne.
Nie wiem jednak czy nie przesadzam z tym radosnym oczekiwaniem. Im bardziej cieszę się teraz ,tym większy będzie potem szok spotkania z tymi „areaktywnymi” skupionymi tylko na swoim wrzasku, jedzeniu i wytwarzaniu produktów przemiany materii, istotach.
Myślę ,że moje hiperpozytywne nastawienie wynika z tego,że od prawie półtora roku odczuwam przemożną potrzebę zmiany w naszym życiu.
Niecierpliwie przeglądałem oferty pracy, zacząłem pisać książkę i myśleć o dokończeniu prac nad pewnymi projektami, które kiedyś zarzuciłem.
Miałem już dosyć poświęcania większości energii na pracę i szarpanie się z rzeczywistością. Nawet wakacyjne wyjazdy jakoś tak, cieszyły coraz mniej.
Potrzebowałem jakiejś „Mission Imposible”.
Trudno chyba sobie wyobrazić lepszą.
Gorzej,że z natury jestem sprinterem. Lubię sprawy załatwiać szybko, odtrąbić sukces i spocząć na laurach.
A tu ni, ni,ni. Teraz tak się nie da.
Dopiero kiedy piszeę te słowa zaczyna do mnie docierać co naprawdę ma na myśli koleżanka małżonka, kiedy mówi, że ten mój entuzjazm trochę ją irytuje i przeraża.
Dyskutowaliśmy o tym wczoraj idąc na cmentarz.
-Wiesz, dzięki temu co nas czeka czuję się jakbym był odgrodzony bańką powietrza od całej tej jesiennej nostalgii i smutku związanego z myślami jakie nachodzą człowieka podczas Święta Zamarłych. Owszem, mam trochę przemyśleń i refleksji ,ale ich tonacja jest zupełnie inna niż w latach ubiegłych. Nie ma w tym smutku. Raczej akceptacja cyklu życia i nieuchronnych spraw, na które wpływ mamy niewielki.
-Mam to samo- stwierdziła- ale czy nie wydaje ci się,że podchodzisz do sprawy zbyt idealistycznie? Boję się ,że zaczynasz dzieciaki zbytnio idealizować. Nie zrozum mnie źle, naprawdę bardzo się cieszę ,że tak do tego podchodzisz. I prawdę mówiąc jestem tym miło zaskoczona, ale ja sama jestem trochę przerażona.
Teraz już do końca życia będę już musiała być odpowiedzialną „mamą”! Nasz świat zmieni się totalnie i nieodwracalnie.
-No właśnie- pokiwałem, zachwycony, głową- Wszystko się zmieni, super nie?!
-Nie. Nie wiem.
Doskonale ją rozumiałem i wiem,że ma rację. Nie rozumiem tylko skąd się we mnie bierze ta cała radość i oczekiwanie.
Czy to możliwe,że przyjdzie taki czas,że będę żałował? Ogarnie mnie „baby blues”?
Zatęsknię za wolnością, niezależnością, beztroską?
Kiedy o tym myślę dociera do mnie ,że większość z tych rzeczy utraciłem już dawno. I dopiero teraz wiem,że kilkanaście lat temu przechodziłem coś co przez analogię mógłbym nazwać „girlfriend blues”.
To właśnie wtedy gdy związaliśmy się ze sobą byłem przerażony, że skończą się moje samcze, introwertyczne czasy.
Człowiekowi, który ma partnerkę ,trochę niezręcznie jest spędzać czas na męskich pijatykach do białego rana. Zakończonych wspinaniem się na rzeźby w parku i radosnym sikaniem z mostu.
Głupio też powiedzieć zakochanej dziewczynie,że ma się ochotę na samotny wypad w Bieszczady.
Bo dlaczego „samotny”? Czy coś jest nie tak?
Oczywiście,że by mi pozwoliła. Powiedziała „No pewnie, jedź jedź!”,ale mogłoby jej się zrobić przykro.
Czas męskich wypadów autostopem do Amsterdamu i przeżywanie tam zakręconych przygód też minął.
Najpierw byłem tym podłamany.
A potem zrozumiałem ,że inaczej wcale nie znaczy gorzej.
W podróż poślubną pojechaliśmy do... Amsterdamu właśnie :-)
Przygody nie były takie dzikie ,ale inne po prostu. Nie tak powierzchowne.
I właśnie na taką zmianę liczę teraz.
A wracając do samotnej wyprawy w Bieszczady to właśnie podczas niej zrozumiałem, że wolność jest ciut przereklamowana.
Po górach wędrowało się cudownie. Do dzisiaj mam przed oczami drapieżne ptaki unoszące się bez ruchu, w gęstej mgle tuż nad ścieżką biegnąca szczytem połoniny .
Kiedy jednak schodziłem w dolinę, stawiałem namiot, otwierałem piwo i siadałem przy ognisku czułem się samotny.
Wtedy zrozumiałem,że wolność jest jak źródlana woda. Cudowna, smaczna i krystalicznie czysta.
Ale po kilku dniach dostaje się od niej sraczki.

niedziela, 1 listopada 2009

Brzuszek ze zwierzątkami

W takie dni jak dzisiaj, siedząc w pracy, czuję się jak idiota.Nie dość,że odwalam kawał nikomu niepotrzebnej pracy to jeszcze musiałem wyjechać z domu prawie dwie godziny wcześniej by uciec przed masakrycznym korkiem, który co roku paraliżuje ruch na drodze, którą dojeżdżam do pracy.
Żeby było śmieszniej praca zajmie mi niecałe dwie godziny a potem zacznie się szaleństwo powrotu.
O powrocie tą droga , którą przyjechałem mogę zapomnieć.Teoretycznie mógłbym próbować przedzierać się leśnymi drogami,ale bez zimówek z solidnym bieżnikiem prawie na pewno zagrzebię się w błocie.
Trzeba więc będzie powalczyć z mniejszymi(oby) korkami i nadłożyć z 15 kilometrów.
Cudnie.
Przynajmniej posłucham sobie w samochodzie muzyki.
Zawsze to jakieś pocieszenie.
Wczoraj natomiast poznałem zupełnie nowy świat równoległy.
Uniwersum sklepów z artykułami dziecięcymi.
Artykułami o większości, których nie miałem nawet pojęcia,że istnieją.
A co dopiero,że będą nam kiedykolwiek potrzebne.
I że tyle kosztują.
To trochę tak jak ze snami. Regularnie śni mi się,że otwieram w domu jakieś drzwi, których do tej pory nie zauważałem i odkrywam tam ogromne, słoneczne pomieszczenia.
Nie wiem dlaczego,zawsze są rozświetlone ciepłym słonecznym światłem, które podświetla krążące w powietrzu drobinki kurzu. To miłe sny, chociaż proza życia i remontu po przebudzeniu zabija.
W każdym razie do tej pory nie zauważałem dziecięcych sklepów. tak jakby ktoś rzucił na nie maskujące zaklęcie.
A teraz czar przestał działać
I nagle między sklepem sportowym a monopolowym ukazał się gigantyczny sklep z wózkami, nosidełkami, kocykami,pościelami, gryzakami, grzechotkami, materacykami, czapeczkami, ręczniczkami, kosmetykami,fotelikami, malutkimi nożyczkami, grzebyczkami, przewijakami.....
Nieco zgubiony, błąkałem się po dużych pomieszczeniach zastawionych tymi dobrami, usiłując schodzić z drogi paniom cargo i ich obstawom.
Kiedy kupowaliśmy łóżeczka poczułem jakieś ciepło w okolicach serca.
Jednak naprawdę poległem gdy znalazłem stojak ze "zwierzątkami książeczkami"!
Na przykład taki lew, którego brzuch składa się z pluszowych "kartek" z wizerunkami innych zwierząt.
Kapitalne. Na mojej twarzy mimo zmęczenia pojawił się ogromny banan.
Pierwsza książka naszych córek.
Mam tylko nadzieję,że nie wpadną na to by zapytać:
-Tatuś, a dlaciego lewek ma w brzuśku zająćka, zebierke i małpkie?
Przecież nie zacznę im, jak David Attenborough, opowiadać "o strategi przetrwania, łowcach i ich ofiarach".
No, może nie będą wnikać.
W każdym razie niedawno postanowiliśmy z koleżanka małżonką, że zamiast różnych kreskówek spróbujemy puszczać im różne filmy przyrodnicze w rodzaju "Błękitnej Planety" BBC.
Ciekawe czy pomysł się sprawdzi.
Oby tylko nam się płyty nie pomyliły.
Bo jak przez pomyłkę puszczę im produkcję National Geographic o krokodylach mieszkających w wysychającym bagnie to będzie masakra.
Kupiłem ją wiele lat temu. Obejrzałem tylko raz.
I do dzisiaj mam przed oczami kilka drastycznych obrazków w rodzaju umierającej z pragnienia antylopy próbującej napić się wody w odległości kilku centymetrów od potężnego krokodyla albo pawiana oglądającego z zainteresowaniem swoje otwarte złamanie ramienia.
Brrrrrrr
Może jednak lepiej Teletubisie.