wtorek, 27 lipca 2010

Wieczorna kąpiel

Właśnie zaczyna się drugi dzień mojego urlopu. Niestety nie udało mi się zorganizować wszystkiego w taki sposób, żeby wreszcie solidnie wypocząć.
Ciągle nad głową wisi mi kwestia dokończenia tarasu.
Miałem ambitny plan żeby w niedziele p o powrocie z pracy wreszcie się z tym uporać.
Jednak zanim się wziąłem za robotę... cholernie mi się odechciało.
Przy karmieniu dzieciaków omal nie zasnąłem na siedząco i w mojej głowie zaczął kiełkować chytry plan zapakowania się do łóżka.
Niestety koleżanka małżonka była szybsza.
A kiedy wstała rozpierała ją taka energia,że jej nadmiar wykorzystała do, że tak to eufemistycznie ujmę, nakłaniania mnie do pracy.
Bardzo energicznego.
Moja odpowiedź byłą równie energetyczna. Tyle,że wektor siły był skierowany w przeciwnym kierunku.
To znaczy strzałka wskazywała od „pracy” do „niepracy i mania wszystkiego w dupie”.
Zgadnijcie kto wygrał w tej konfrontacji sił światła i ciemności, dobra i zła, pierwiastka żeńskiego i męskiego?
Pieprzonego in i yang , potężnego matriarchatu z aspirującym do potęgi patriarchatem?
No właśnie.
Wkurzony i rozgoryczony powlokłem się do ogrodu ledwo powstrzymując się by ostentacyjnie nie trzasnąć drzwiami.
Wściekły byłem na cały świat. Bo nie dość ,że musiałem pracować w sobotę i niedzielę to jeszcze teraz czekała mnie szarpanina.
Najgorsze było to,że koleżanka małżonka miała rację w tym sporze a jej argumenty były celne i sensowne.
Jednym słowem niefart totalny i poczucie sromotnej klęski.
Zły na własną nieudolność negocjacyjną postanowiłem,że w takim razie zemszczę się sam na sobie i albo padnę albo skończę tę cholerną robotę.
Było znacznie chłodniej niż w ostatnich dniach więc praca szła nieźle.
Szybko wpadłem w rytm: przynieść wiadro wody, wlać do betoniarki, potem wsypać dwa wiadra piasku przyniesione wcześniej, niech się miesza, potem przynieść jeszcze wiadro żwiru i wsypać razem z wiadrem cementu. W czasie gdy wszystko będzie się mieszać przynieść kolejną porcję składników. Wlać do szalunku, zakląć,że część rozlała się obok i zacząć przygotowywać następną porcję.
Powtórzyć milion czterysta tysięcy osiemset trzy razy i... powinno być gotowe.
Szybko wpadłem w rytm i jak zombi mechanicznie wykonywałem wszystkie czynności.
Humor powoli mi się poprawiał bo mimo,że znacznie się ochłodziło i okna były zamknięte to i tak wyraźnie słyszałem potępieńcze wycie jednej z naszych pociech, która najwyraźniej wstąpiła do NGT.
Czyli Niemowlęcej Grupy Terrorystycznej.
W tej chwili najwyraźniej negocjowała z mamą dostarczenie stu litrów mleka, zgody na bawienie się moją książką ( to już nie „Millenium”, ale o tym innym razem), podstawienie śmigłowca z pilotem a także walizki z pięcioma milionami dolarów i … smoczkiem.
Mama jest twardym negocjatorem,ale miałem wrażenie,że tym razem jest w opałach.
Bardzo starałem się nie czuć pewnej złośliwej satysfakcji.
Naprawdę się starałem.
Ale nie ma ludzi idealnych.
Hałas betoniarki i zamknięte okna powodowały,że szczegóły tego starcia tytanów na razie pozostawały dla mnie zagadką.
Przyznam szczerze,że tym razem niespecjalnie intrygującą. No bo właściwie jaki może być powód starcia dwóch frontów atmosferycznych, w efekcie którego rozpętuje się gwałtowna burza?
Wzruszyłem ramionami i zerknąłem na zachmurzone niebo zastanawiając się czy będzie padać.
Zrobiło się prawie chłodno. Jak zwykle kiedy zaczynam urlop pogoda musi się zepsuć.
Tym razem jakoś mnie to nie martwiło- wreszcie można było odetchnąć po fali morderczych upałów.
Cofnąłem się myślami o jakiś tydzień.
Tego wieczora podjechałem z psami nad jezioro. Dzieciaki już spały a koleżanka małżonka szykowała coś na kolację.
-Pomóc ci w czymś?- zagaiłem starając się by w moim głosie jak najmniej była słyszalna nadzieja by odpowiedź była przecząca.
-Nie. Lepiej weź psy i skoczcie nad jezioro.
Przez chwilę udawałem słabo,że „a może jednak ci pomóc, w końcu jezioro nie zając...”, ale w końcu łaskawie dałem się przekonać,że „psom kąpiel dobrze zrobi”.
Pewnie ,że dobrze.
A ja przy okazji też się załapię.
Nad jezioro mamy jakieś trzy minuty jazdy więc już po chwili zanurzałem się w wodzie.
Rozczarowująco ciepłej.
Było po dwudziestej i temperatura wody była wyraźnie wyższa niż powietrza.
Psom nie przypadło to do gustu.
Husky spojrzał mi głęboko w oczy z wyraźnym pytaniem widocznym w ślepiach:
„A dlaczego próbujesz nas ugotować Pan?”
Wzruszyłem ramionami i przywiązałem psy do jakiegoś krzaka by w spokoju samemu spróbować kąpieli.
Po minucie opracowałem zupełnie nowy styl pływacki, którego głównym zdaniem było nagarnianie chłodniejszej wody z pewnej głębokości.
Z brzegu musiałem wyglądać jak chory na artretyzm spaniel, który nie może się zdecydować czy walczyć o utrzymanie się na powierzchni czy też może skoncentrować się najpierw na wypróżnieniu do wody.
Ale działało. Po kilku minutach udało mi się utworzyć strefę wody chłodniejszej od powietrza.
Chwilę się w niej popluskałem,ale i tak przypominało to kąpiel w źródłach termalnych.
Męczące, gorące i jakieś takie bez sensu.
W końcu całą mokrą trójką zapakowaliśmy się się do samochodu. Kiedy wyjeżdżaliśmy z parkingu minął nas idący w przeciwnym kierunku starszy pan w kąpielówkach i z ręcznikiem przewieszonym przez ramię.
Najwyraźniej czekał aż intruzi opuszczą jego ulubione miejsce samotnych kąpieli.
Uśmiechnąłem się do niego ze zrozumieniem.
„pewnie tak będę wyglądał za trzydzieści kilka lat”-pomyślałem.
A potem uderzyła mnie inna, niepokojąca myśl.
Dotyczyła „policzalności” kąpieli w jeziorze.
Zauważyłem,że z wiekiem już nie rzucam się tak zachłannie na każdą okazję do zamoczenia w wodzie. Myślę,że nie pomylę się specjalnie jeżeli założę ,że w ciągu roku kąpię się około dwudziestu razy.
A teraz wystarczy pomnożyć to przez przewidywaną długość życia by otrzymać okrutnie precyzyjny wynik.
Pewnie,że to teoria i gdybanie.
Pewnie,że teraz ta teoretyczna liczba potencjalnych kąpieli będzie spora.
Ale jeżeli będę w wieku owego starszego miłośnika samotnych kąpieli?
Czy znowu będę się zachłannie rzucał do wody?
A potem jak dziecko siedział w niej aż zsinieję?
A po wyjściu na brzeg starał się jak najszybciej rozgrzać by znowu zanurzyć swoje sflaczałe ciało?
Czy może po prostu będzie mi już wszystko jedno?
Chyba wolę tę pierwszą wersję.

Rozmyślając o tym nawet nie zauważyłem, że zrobiło się ciemno.
I że skończył mi się cement.
Wyłączyłem betoniarkę i powlokłem się do domu.
Byłem tak zmęczony i obolały, że do późnej nocy nie mogłem zasnąć.
O piątej obudził mnie płacz głodnej córki.
Ale to już inna historia.

sobota, 24 lipca 2010

Post nr 300-Różowy cykl cz. 1

Ten jubileuszowy post miał być na specjalny temat czyli o "różowej imprezie" "księżniczek ze szkiełka", ale chyba jakieś fatum ciąży na moich wszelkich tekstach okazjonalnych i rocznicowych.
Tak się jakoś ostatnio rozpisałem,że ciągle do tematu imprezy dobrnąć nie mogę.
Aby więc nie przedłużać blogowego milczenia zaczynam publikację "różowego cyklu".
A że od poniedziałku zaczynam urlop to i zamierzam odzyskać dobre, bloggerskie, imię ;-)
W najbliższych dniach opowiem m.in o tym:

Dlaczego nie warto kłamać?
Dlaczego przeprosiliśmy się z kolorem różowym?
Oraz o związku muzyki z samopoczuciem.
I paru innych sprawach

A więc nadszedł czas na część 1.

"Garbaty Travel"

W ubiegłą niedzielę deszcz zaczął padać o siódmej rano. Najpierw usłyszałem szum drobnych i gęstych kropel a po chwili o dach zaczęły bębnić wielkie i ciężkie bąble wody.
Skończyłem karmić dzieciaki i zacząłem szykować się do wyjścia do pracy.
Ponieważ w sobotę wróciłem z roboty po 21.00 robiłem to bez specjalnego entuzjazmu.
Goląc się patrzyłem w zadumie przez okno dachowe na ciemne chmury i lejącą się z nieba wodę.
I jakiś taki spokój mnie ogarnął.
Córki zasnęły więc ucałowałem na pożegnanie koleżankę małżonkę i cichutko wymknąłem się z domu.
Deszcz był taki ciepły,że idąc do samochodu nawet nie przyspieszyłem kroku.
Za to temperatura powietrza wreszcie dała wytchnienie.
Usiadłem za kierownica i zacząłem się zastanawiać czego by tu posłuchać.
W odtwarzaczu była duża, eklektyczna mieszanka empetrójek więc przeskakiwałem z folderu do folderu w nadziei,że coś mi w końcu podpasuje do nastroju.
Ostatnio miewam z tym problemy.
A jednak już po chwili... „Alchemy” Dire Straits.
Miałem sporo czasu a w niedzielę o tej porze na drodze pusto więc miałem spory zapas czasu.
Słuchając głosu i gitary Knopflera patrzyłem na wodę rozgarnianą przez wycieraczki i przypomniałem sobie,że jako nastolatek strasznie marzyłem o takich chwilach. Uważałem,że największy pożytek z posiadania samochodu to taki ,że właśnie podczas takiej pogody można jechać przed siebie i w bardzo intymny sposób obcować z muzyką.
Wlokłem się więc niemiłosiernie żeby jak najbardziej przedłużyć te miłe chwile.
A świat wyglądał jakby jakiś miłujący monochromatyczne obrazy artysta obrobił go w Photoshopie.
Najpierw zmniejszył nasycenie kolorów a potem jeszcze pomajstrował przy kanałach i poziomach dodając więcej bladawego indygo do swojej wizji.
A na koniec wcisnął „CTRL+A” i zastosował filtr BLUR.
W sumie całkiem nieźle mu to wyszło. Taka nastrojowa, delikatna i nieco melancholijna praca.
Kimkolwiek jest ten artysta.
Tak mi się dobrze jechało, że minąłem skrzyżowanie, na którym powinienem był skręcić do pracy.
Miałem kilka minut zapasu więc mogłem sobie pozwolić na małą rundkę po pustych i zalanych wodą ulicach spokojnej dzielnicy.
Tak się składa,że jest to okolica, w której się wychowałem i darzę ją sporym sentymentem.
A w geografii miasta jest uważana za szczególną. Ktoś niedawno porównał ja do krakowskiego Kazimierza. Oczywiście przesadził, ale to miejsce naprawdę ma duszę.
Wszystko to razem sprawia,że czasem ogarnia mnie tu nostalgia. Niektóre miejsca i ulice widzę codziennie więc są dla mnie neutralne, ale czasem wystarczy skręcić w jakąś bramę, podwórko, zakamarek...
Zdarzyło mi się to całkiem niedawno.
Pojechaliśmy w czwórkę na zakupy. Żona ruszyła na podbój rynku warzywno-owocowego a ja miałem czekać na nią z dzieciakami.
-Jakby się darły to możesz trochę pokrążyć po okolicy- poradziła mi wysiadając z samochodu.
Pokiwałem głową i przyjrzałem się dzieciakom , które drzemały w fotelikach.
-To co chcecie pozwiedzać tatulowe zakamarki?
Za odpowiedź musiało mi tylko wystarczyć lekkie posapywanie.
Lekko rozczarowany słuchałem ściszonego radia.
I czekałem na sygnał.
Choćby mały pretekst.
Taki lekuchny.
Niepozorny...
Czyżbym usłyszał jęk?
Eee, chyba nie.
A jednak!
To BYŁ jęk!
-No to Garbaty Travel zaprasza!-zamruczałem triumfalnie, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Skręciłem w pierwszą bramę na zapuszczone podwórko.
-O, tu tatulo zbyt często nie bywał bo można było dostać w zęby od bardzo niegrzecznych chłopców,ale to miejsce droga wycieczko zasługuje na uwagę,gdyż ten niepozorny budyneczek po prawej to pozostałość przedwojennej cegielni. Cegły w niej wyprodukowane posłużyły między innymi do wybudowania...
Tak, rzeczywiście mógłbym oprowadzać wycieczki po tej dzielnicy. Napisałem na jej temat pracę magisterską i zrobiłem dwa radiowe seriale dokumentalne oraz kilka audycji.
Namalowałem też na kilku obrazach.
Taka trochę wyidealizowana kraina dzieciństwa. Z magicznymi miejscami, które niestety powoli znikają.
- O! A ten duży i stary, ładny budynek to szkoła, w której się uczyłem- opowiadałem córkom, na których ta sensacyjna informacja nie zrobiła większego wrażenia.
Popatrzyłem na boisko, które praktycznie wyglądało dokładnie tak samo kiedy w pierwszej klasie, po raz pierwszy kopnąłem na nim piłkę. Ten sam spękany asfalt. Ten sam płot. Drzewa trochę większe,ale niewiele.
-Na tym boisku wasz tatulo kopał piłkę... trzydzieści lat temu.
O cholera! Jak to zabrzmiało.
Jakoś tak się w tym momencie odrealnił ten świat. Jakiś taki surrealistyczny zrobił.
Za kilka dni miałem urodziny. Kolejne. Nie oczekiwałem ich ze specjalnym entuzjazmem.
Na szczęście w tym momencie zadzwonił telefon. Odebrałem- wtedy jeszcze zestaw głośnomówiący działał .
-Daleko jesteście?-to koleżanka małżonka
-Nie, będziemy za minutę.
Dodałem gazu i wynurzyliśmy się na powierzchnię rzeczywistości.
Czas przyspieszył a kolory jakby się bardziej nasyciły.
Obdrapane kamienice przestały wyglądać jak na starej fotografii.
A jednak pewien smutek jaki zagnieździł mi się w sercu miał tam pozostać przez dłuższy czas.

CDN

W następnym odcinku garść refleksji po wieczornej kąpieli w jeziorze.

sobota, 17 lipca 2010

Paraklimatyzator

Kolejny dzień walki z upałem. Tydzień temu zorganizowaliśmy imprezę dla uczczenia pojawienia się na świecie naszych córek. Wkrótce o tym napisze bo i jest o czym, ale na razie skupmy się na teraźniejszości.
Właśnie testuję paraklimatyzator własnego pomysłu. Owo urządzenie, owoc mojego jakże błyskotliwego umysłu, składa się z wentylatora, miski z wodą i wkładów do turystycznej lodówki.
Chyba działa chociaż temperatura w pokoju i tak nieubłaganie idzie w górę (już jest 27,4 C).
Ale jak sobie patrzę na relacje spod Grunwaldu i widzę tych biedaków zakutych w zbroje to dochodzę do wniosku ,że warunki mam mega komfortowe.
W tym roku jakoś mnie ominęła konieczność służbowego wyjazdu na miejsce legendarnego starcia sił światła i ciemności.
Nie ukrywam ,że mnie to cieszy chociaż taka okrągła rocznica raczej się za mojego życia nie powtórzy.
No chyba,że mój klimatyzator będzie tak wydajny,że wszyscy ulegniemy hibernacji.
Dzisiaj do pracy idę po południu więc wreszcie jest okazja spokojnie popisać.
Koleżanka małżonka odsypia ciężką noc a Bambaryłki Frankesteina walnęły po mlecznym drinku i też padły.
Hmm... przepraszam,ale muszę coś sprawdzić.

Tak! TAAAAK!!!
Termometr w pomieszczeniu pokazuje 27,1 C! Jest nadzieja!!!
Chociaż może to efekt tego,że słońce już nie praży z tej strony budynku.
Zobaczymy.
W życiu publicznym też gorąca atmosfera.
Szczerze mówiąc nie miałem ostatnio ochoty strzępić języka ani zużywać klawiatury na komentowanie dokonań przedstawicieli narodu,ale obserwowałem bacznie to co się dzieje.
Wygląda na to,ze sprawa konfliktu światopoglądowego wchodzi w „małą kulminację”.
Był moment kiedy zbierałem wszystkie wycinki prasowe na temat in vitro, żeby kiedyś pokazać je moim córkom.
Ale teraz już odpuściłem. Tyle tego jest.
Teraz słucham jak to partia rządząca tłumaczy, że kwestia refundacji in vitro to przecież obietnice wyborcze prezydenta a nie jego partii.
Czemu nie jestem zdziwiony.
Mały Brat zdjął kampanijna maskę wsadził łapy w błoto i rzuca nim w przeciwników politycznych.
Pacyny śmigają szczególnie gęsto w okolicach krzyża przed pałacem prezydenckim.
Bo i jest o czym dyskutować.
Chyba nikogo nie zdziwi ,że jestem zdecydowanym zwolennikiem oddzielenia kościoła od państwa. Czyli za przestrzeganiem zapisów konstytucyjnych.
Niemniej jednak poruszanie tematu przeniesienia krzyża wydaje się przedwczesne.
Po raz kolejny Wielki Gajowy pokazał,że jeżeli chodzi o empatie to bynajmniej jej nadmiarem nie dysponuje.
Czegóż jednak oczekiwać po człowieku, który dla rozrywki strzelał do zwierząt?
W tej kwestii moje poglądy są bardzo bliskie tym prezentowanym przez bohaterkę ostatniej powieści Olgi Tokarczuk. Po prostu nie wybaczam.
Z kolei w telewizji zapowiadają aż cztery marsze w stolicy. Wygląda na to,że w centrum miasta spotkają się środowiska lesbijsko- gejowskie z łysogłowymi chłopcami w glanach.
Toż to będzie uliczna debata doprawdy.
Pełna wzajemnego zrozumienia, poszanowania odmiennych racji, tolerancji, miłości bliźniego.
No taki mały Grunwald po prostu.
Tęczowe flagi kontra płaszcze ( no bluzy raczej) z krzyżami.
A w roli sił pokojowych stołeczne oddziały prewencji.
Cała nadzieja w tym,ze ten morderczy upał tak wszystkich wykończy,że w połowie trasy uczestnicy manifestacji zaczną wymykać się do mijanych knajp na zimne piwo.
A tam przy oszronionych kuflach dojdą do wniosku,że właściwie to nie ma o co kruszyć kopi.
Uścisną sobie dłonie, poklepią po ramionach i rozejdą zadumani do domów.
Tak... dosyć naiwna wizja.
Już widzę co się stanie kiedy jakiś przystojny gej spróbuje poklepać przyjaźnie po ramieniu rosłego młodziana z ogoloną głową.
Gdyby była to historia z komiksu Simona Bisleya to młodzian ów wyrwałby interlokutorowi ramię ze stawu a potem używając go jako maczugi zacząłby tłuc po głowach uczestników Europride.
Że co? Ta wizja to przegięcie w drugą stronę?
Ja też wolę odcienie szarości.
Bo szlachetna czerń i biel sprawdza się tylko w artystycznych, dobrych komiksach i klasycznej fotografii.
W życiu publicznym wspominają o niej chyba wyłącznie lewicowcy, ale szarość i czerwień niepokojąco kojarzą mi się z socrealizmem.

czwartek, 15 lipca 2010

Przekichane

Lubię jak jest ciepło. Naprawdę lubię. I zdaję sobie sprawę z tego,że w maju kwękałem ,że jest za zimno.
Naprawdę nie chciałbym wyjść na malkontenta,ale to co się ostatnio wyrabia w pogodzie to chyba lekka przesada.
Najgorsze jest to,że do pracy jadę klimatyzowanym samochodem by potem część dnia spędzić w klimatyzowanych pomieszczeniach.
Tym samym moje dziewczyny, a zwłaszcza koleżanka małżonka, zakładają z góry, że powinienem wrócić do domu rześki i wypoczęty.
I kiedy widzę je wymęczone upałem to nawet nie chce mi się tłumaczyć,że przecież „robocza” rzeczywistość nie jest tak różowa.
Że, na przykład, wczoraj najadłem się wstydu bo na oficjalne spotkanie wpadłem z kompromitującymi mokrymi plamami na koszuli.
Ta mniejsza była na pół pleców.
Żenujące.
Ale rzeczywiście w domu jest znacznie gorzej. Mamy już opracowany szczegółowy grafik otwierania i zamykania konkretnych drzwi i okien, który pozwala osiągnąć jak najniższą temperaturę.
Całą sztuka polega na tym by wpuścić do domu jak najwięcej chłodniejszego porannego powietrza a kiedy jego temperatura wzrośnie w porę uszczelnić chałupę.
W teorii proste,ale z każdym dniem mury są coraz bardziej nagrzane i kiedy wczoraj nad ranem karmiłem dzieciaki to na zewnątrz było 21 stopni a w domu 28.
No rzeź niewiniątek po prostu.
Trudno się dziwić księżniczkom,że wieczorem nie chcą zasnąć, a potem ciągle marudzą i praktycznie od 5.00 już są aktywne.
Staramy się im ulżyć jak możemy. Kupiłem wielki wentylator, codziennie zmieniamy wodę w ich baseniku ogrodowym, a czasem obkładamy je zmoczonymi pieluchami.
Tyle,że cały czas człowiek zastanawia się czy te rozpaczliwe próby nie przyniosą więcej szkody niż pożytku. No „bo przeciąg”, no bo „żeby nie przewiało”, „czy woda w wannie aby nie za chłodna”.
No się doczekaliśmy.
Kiedy rano, po karmieniu, puściłem dziewczynki na matę jedna z nich zaczęła podejrzanie pociągać nosem.
Kiedy godzinę później jechałem do pracy odebrałem telefon od koleżanki małżonki.
Hmm, stwierdzenie „odebrałem” trochę upraszcza sytuację. Ostatnio zestaw głośnomówiący w samochodzie działa w taki dziwny sposób,że ja słyszę rozmówcę ,ale on mnie nie.
Żeby pogadać muszę się zatrzymać, wyłączyć silnik, wyjąć kluczyk ze stacyjki, poczekać aż rozłączy się bluetooth i oddzwonić w tradycyjny sposób.
No życia to bynajmniej nie ułatwia i większość rozmów zaczynam już nieźle zirytowany.
A tym razem ręce naprawdę mi opadły.
-Rany boskie! Przeziębiliśmy dziecko! Cała zasmarkana, oczka czerwone i ma kłopoty z przełykaniem. Pewnie ją gardło boli.
Jako dziecko na drugie imię miałem „zdechlak” a na trzecie „angina” więc doskonale wiedziałem o czym mówi.
Zakląłem więc szpetnie ignorując spojrzenia innych kierowców, którzy najwyraźniej zastanawiali się „poco ten idiota zatrzymał się w takim kretyńskim miejscu”.
Miałem ogromną ochotę pokazać im międzynarodowy znak pokoju. Ten , w którym wykorzystuje się głównie środkowy palec.
Tyle,że statecznemu ojcu rodziny to już jakby trochę nie wypada.
A może jednak?
Te rozważania przerwała dalsza część wypowiedzi koleżanki małżonki:
-Zarejestrowała je do lekarza na dziesiątą- tylko wtedy jest wolne miejsce. Dasz radę się wyrwać?
-Muszę- odpowiedziałem jękliwym głosem bo i bez konieczności powrotu do domu, zgarnięcia pociech, zawiezienia do lekarza, nieuniknionej wizyty w aptece i odwiezienia dziewczyn do domu czekał mnie delikatnie mówiąc przesrany dzień w pracy.
Ale trzeba mieć jakieś priorytety.
Szybko odwaliłem to co musiałem, wytłumaczyłem się szefowej i ze świadomością,że i tak będę miał przerąbane pognałem do domu.
Cała akcja „lekarz” przebiegła zaskakująco szybko i sprawnie.
Pani doktor stwierdziła,że nic złego się nie dzieje, zaordynowała oszczędnie medykamenty i uspokojeni mogliśmy wrócić do domu.
Nasze pierwsze dziecięce przeziębienie.
Chyba trochę niepotrzebnie spanikowaliśmy.
Do pracy tatulo zwany jako Garbaty Zdechlak vel Angina wracał znacznie spokojniejszy.
Krótkotrwałe to uspokojenie było bo z tego wszystkiego zapomniałem o pewnym ważnym spotkaniu, na które co gorsza umówiła mnie szefowa.
Byłem wściekły sam na siebie, ale do cholery od kilku tygodni nie miałem ani jednego wolnego dnia, w nocy nie śpię, wstaję przed szóstą więc chyba trudno oczekiwać po mnie jakiejś nadzwyczajnej mobilizacji?
Zresztą komu ja się skarżę, sami widzicie co się z blogiem dzieje.
Niepokoi mnie jednak to,że wcale się tym wszystkim nie przejmuję.
Kompletnie.
I ledwo powstrzymuję się by nie odwarknąć szefowej:
„Czym ty mi głowę zawracasz?! Przecież moja córka MA KATAR!!!!

środa, 7 lipca 2010

Refleksje literacko-przyrodnicze

Wyraziste sformatowanie moich córek zaczęło mnie ostatnio niepokoić.
Bo skoro jedna gada a druga się przemieszcza to istnieje niebezpieczeństwem,że tak im już zostanie.
A wolałbym by Dzieci Frankensteina były trochę bardziej wszechstronne.
Chociaż z drugiej strony doskonale się uzupełniają.
Koleżanka małżonka żartuje nawet, że niedługo może to wyglądać tak, że jedna stwierdzi:
-Te siora. Możesz mi przynieść grzechotkę? Bo chodzić nie umiem a rączki za krótkie!
Odpowiedzią drugiej będzie natomiast tylko radosne chrząkanie i tupot małych stópek.
A jednak wczoraj zaobserwowałem coś co rozwiewa moje obawy o to,że jedna będzie intelektualistką a druga „fizolką”.
Niby nic się nie zmieniło. Jedna mówi a druga się wierci i przemieszcza.
Ważne jednak w jakim kierunku się udaje.
Ostatnio zdarza mi się,że siadam przy leżaczkach na podłodze i czytam książkę.
Dzieci są zajęte swoimi zabawkami i zadowolone,że tata jest blisko.
A ja cieszę się lekturą, której tak bardzo mi brakowało.
Od kilku dni muszę jednak siadać trochę dalej niż dotychczas.
Zaczęło się od tego,że bardziej ruchliwa latorośl zaczęła wyciągać ręce w stronę grubego tomiszcza leżącego na moich kolanach.
Najwyraźniej zainteresował ją ten dziwny przedmiot.
Co bardzo mnie ucieszyło ponieważ pierwszą zabawką jaką kupiłem dzieciakom jeszcze przed ich urodzeniem była właśnie małą szeleszcząca, miękka książeczka składająca się z czterech kartek.
W strony są wszyte takie fajne elementy materiału, które dziecko może odsłaniać i odkryć ,że chowają się za nimi różne stworzenia i tak dalej.
Urzekła mnie od pierwszego spojrzenia. Uznałem ,że to wspaniały pomysł i z dumą zaprezentowałem ten nabytek rodzinie, która wykazał się znacznie mniejszym entuzjazmem.
-Dziwne, to takie. A ile kosztowało?
Tu podałem cenę.
-Ile!!! Za takie...
Te miny mówiły wszystko. W oczach najbliższych byłem frajerem, który kupił drogi i prawdopodobnie bezużyteczny gadżet.
Dlatego drugi zakup- lwa- książeczkę (takiego z kilkoma „kartkami” przyszytymi do brzucha) pokazałem już pewną rezygnacją.
Odpowiedzią były wysoko uniesione brwi.
No to teraz wyobraźcie sobie jaką satysfakcję poczuł garbaty tatulo kiedy okazało się ,że owe potencjalnie bezużyteczne gadżety okazały się ulubionymi zabawkami pociech.
Nie oszukujmy się -z czytaniem te ich zabawy zbyt wiele wspólnego nie miały. Raczej było to radosne memłanie, ugniatanie i ślinienie.
Ale jednak.
Od pewnego czasu zauważyłem, że dziecięca fascynacja tymi przedmiotami mija.
Kiedy podaję im książeczkę albo lewka to po kilku sekundach ląduje na podłodze i jakoś nikt nie protestuje.
Małe oczka świdrują mnie z wyraźnym pytaniem:
„Dasz wreszcie coś nowego do zabawy?”
No to daję.
Ale są do kroćset jakieś granice.
Ja rozumiem ,że lektura powinna być dostosowana do wieku dziecka. Mam też świadomość, że rodzice zawsze są zaskoczeni tym jak szybko dorastają ich dzieci.
Ale lektura „Millenium” to chyba lekka przesada.
Wydaje mi się ,że zanim moje córki wezmą się za czytanie ponurych, mrocznych i cynicznych kryminałów powinny przejść przez etap lektur, w których drobne przestępstwa popełniają misie, kotki, pieski, żółwie...
A czarnym charakterem jest jakiś, w sumie całkiem sympatyczny, mięsożerca.
Na przykład tygrysek, który troszkę dokucza małej zebrze:
-E ty ,ale jesteś blada pod tymi paskami!
-Spójrz lepiej na te swoje niechlujne wąsy paskudny kocie!!!-odpowiada tamta.
No coś w tym stylu.
Tylko jak to wytłumaczyć siedmiomiesięcznej córce, której zainteresowanie tą, całkowicie dla niej nieodpowiednią, lekturą rośnie w postępie geometrycznym.
Wczoraj nieopatrznie odłożyłem książkę na podłogę i poszedłem po coś do picia.
Chwile później dziecko trzymało w garści szeleszczące strony.
Kiedy wyrywałem z małych łapek swoją lekturę spotkałem się z gwałtownymi wyrazami niezadowolenia. Pełne dezaprobaty fukanie i wyciągnięte rączki z rozczapierzonymi palcami.
Mowa ciała aż nadto zrozumiała.
„Oddaj mi to dziadu”-mówiło dziecko całą sobą.
Postanowiłem zrobić pewien eksperyment i położyłem książkę w odległości jakiegoś metra.
Dotarcie do nie zajęło dzieciakowi kilka sekund.
Znowu odsunąłem.
I znowu pościg trwał zaskakująco krótko.
Postanowiłem poeksperymentować i poprowadziłem córkę bardziej skomplikowaną trasą.
Taką z zakrętami, pętlami i przez przeszkody w postaci maty edukacyjnej.
Niesamowite jest to zdalne sterowanie.
Czułem się jak rybak holujący marlina na niewidzialnej żyłce.
Tylko czy ktoś widział kiedyś stękającego i przebierającego energicznie kończynami marlina?
A styl w jakim moja mała ofiara pokonała mate edukacyjna był doprawdy imponujący.
Wpadła na nią niczym miniaturowy czołg. Poroztrącała zabawki, namierzyła ściganą książkę, wykonała zwrot bojowy i buksując kończynami ruszyła do ostatecznego ataku.
Tyle,że mata ślizgała się po podłodze.
Co bynajmniej nie powstrzymało tego dziwnego dziecka.
Ona po prostu włączyła wyższy bieg. „Przemieliła” matę pod sobą tak jakby biegła po ruchomej bieżni.
A kiedy ta wreszcie się skończyła, i dziecko odzyskało przyczepność oraz sterowność, polowanie błyskawicznie się zakończyło.
Dopadła „Millenium” Stiega Larrsona niczym waran starego i nieruchawego kurczaka.
Musiałbym być świnią żeby w tym momencie wyrwać jej książkę.
Nie po takim wysiłku.
Z pogniecionych kartek w końcu też da się coś odczytać.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Nocny upgrade

No i mamy prezydenta. Jakoś trudno mi się tym ekscytować.
Czas pokaże czy „gajowy” dalej będzie popełniał gafy w stylu mistrza gatunku Georga W. Busha.
Zbyt rzadko przebywam w tym świecie równoległym by przywiązywać do tego wagę.
Jakiś czas temu przeanalizowałem w jaki sposób rzeczywistość polityczna wpływa na nasze życie i doszedłem do wniosku ,że bezpośredniego przełożenia praktycznie nie ma.
Bicie piany, nowe ustawy, ich projekty, powstające i rozpadające się koalicje, słowa, słowa, słowa.
I tyle.
Za to trzymam Pana Bronka za słowo w kwestii refundacji in vitro, którą obiecał społeczeństwu.
Jak jednak wspomniałem obserwowaniu wydarzeń na scenie politycznej nie towarzyszą specjalne emocje.
Pogląd na obu kandydatów miałem na tyle wyrobiony ,że nawet podczas telewizyjnych debat ostentacyjnie czytałem książkę.
Jak tu przywiązywać wagę do kłamstw wyborczych kiedy dzieciaki przechodzą kolejny skok rozwojowy.
Swoja droga ciekawe skąd wzięło się to cokolwiek dziwaczne powiedzenie o „przywiązywaniu wagi”. A niby do czego? I czym?
I właściwie po cholerę przywiązywać?
No nieważne, o dzieciakach miało być.
Dzieci frankensteina to prawdziwe mistrzynie suspensu.
Potrafią uspokoić człowieka codzienna monotonia, morderczą wręcz rutyną...
Gdy wtem!
Są chyba tylko dwie rzeczy, których najbardziej nienawidzę.
Pierwsza to bezinteresowna i bezrefleksyjna ludzka głupota a druga to rutyna właśnie.
Już w podstawówce walczyłem z nią zmieniając co chwila trasę którą chodziłem do szkoły.
Teoretycznie do wyboru miałem tylko dwie ulice ,ale jak człowiek dobrze pokombinował i jednego dnia poszedł za śmietnikiem a drugiego po dachach garaży...
W każdym razie teraz nie muszę wkładać tyle wysiłku w urozmaicanie sobie życia.
Ponieważ córki codziennie mnie czymś zaskakują.
Czasem mama wrażenie,ze kiedy tylko przykładam głowę do poduszki to koleżanka małżonka podłącza je do neta i przeprowadza upgrade.
Bo jak inaczej wytłumaczyć to ,że dziecko , które wczoraj umiało tylko robić bańki ze śliny dizisiaj na mój widok stwierdziło rzeczowo:
-Tata. Tatatatatatatata!
Nie od razu do mnie dotarło. Potem myślałem,że się przesłyszałem.
A potem westchnąłem;
-Ja pierdzielę jaki dzisiaj upał! Nawet oczy mi się pocą!!!
A córka jakby nigdy nic wyszczerzyła dziąsła i przytaknęła:
-Tata!
Zachwycający jest ten nowy soft mojej córki.
To chyba jakaś wersja „Talking-PRO”.
Ciekawe jaki ma system operacyjny?
Bo druga chyba na windows'ie chodzi.
Jakoś podejrzanie często się zawiesza.
Za to chyba hardware ma lepszy i jakąś jego mobilną wersję bo wygląda na to,że w ciągu dwóch dni zacznie raczkować do przodu.