poniedziałek, 22 listopada 2010

Ostatnie chwile z gipsem




W piątek mieli mi zdjąć gips i wyciągnąć druty z kciuka. Cieszyłem się jak głupi na to odzyskanie kontroli nad fragmentem własnego ciała.
Przed zabiegiem lekarz zaordynował kolejne prześwietlenie.
-Nie ma co robić na ślepo. Jak się da to wyciągniemy na miejscu a jak będzie trzeba to skieruję pana do ambulatorium.
Nie było co dyskutować więc poczłapałem do szpitalnej pracowni RTG.
-Skierowali mnie na prześwietlenie kciuka- poinformowałem panią za kontuarem.
Po0kiwała głowa i zaczęła coś klepać na klawiaturze komputera.
-Ten kciuk to na ręce?-zapytała z poważną miną.
Pokiwałem tylko potakująco głową.
Bo gdybym się odezwał to niewątpliwie poinformowałbym panią,że chodzi „o ten drugi kciuk- na dupie”.
Na szczęście zagryzłem wargi.
Za to druga pielęgniarka nachyliła się nad monitorem i wskazała coś mojej rozmówczyni mówiąc:
-Przez „u” otwarte.
No niech zgadnę o jaki wyraz chodzi. Raczej nie o „dupę”.
Uśmiechnięty (przez „u” otwarte oczywiście) wszedłem do pomieszczenia, w którym miła pani zrobiła mi kolejne fotki do „kciukowego albumu”.
A potem usłyszałem:
-Niech pan poczeka na korytarzu za płytą.
Na szczęście byłem na tyle otrzaskany z tematem,że nie próbowałem ukryć się za jakimś przepierzeniem tylko cierpliwie poczekałem, aż dostanę płytę cd z cyfrowy zapisem prześwietlenia moich sfatygowanych gnatów.
Lekarz obejrzał fotkę a następnie „obmacał” mój zdrutowany palec.
„Obmacał” to bardzo eufemistyczne określenie dosyć brutalnych czynności.
W oczach najpierw mi pociemniało a potem w tej ciemności rozbłysły dwie supernowe. W uszach zaszumiało.
Zacisnąłem zęby, żeby nic nie powiedzieć oraz pięści żeby nikomu nie wybić zębów.
Wzrok i słuch odzyskałem w samą porę by usłyszeć.
-Niestety, druty siedzą za głęboko. Tutaj nie damy rady. Wypiszę panu skierowanie.
No trudno.
-Zaraz znajdziemy termin. Proponowałbym trzeciego grudnia.
Początkowo do mnie nie dotarło, ale wtedy moje spojrzenie padło na wiszący na ścianie kalendarz.
Bez jaj. Za dwa tygodnie?
A przecież mieli mi je wyciągnąć już tydzień temu tylko,że akurat wypadł długi, listopadowy weekend...
-W szpitalu już takich rzeczy nie robimy, więc skieruje pana do prywatnego oddziału. Spokojnie to na NFZ- dodał widząc moje spojrzenie.
Mimo kilku prób nie udało mu się skontaktować z ową chirurgiczno- ortopedyczną prywatą.
-No tak, zajęci. No i jeszcze pan doktor startuje na radnego. Ten to nigdy nie ma czasu. No trudno.
Jak się dodzwonię i ustalę termin to do pana zadzwonię.
Kiwnąłem głową i zgarnąłem z biurka swoje zdjęcia i inne papiery.
Jakoś nie mogłem pozbyć się wrażenia, że znowu szpital łatwo nabił sobie kilka punktów do NFZ a zarobi prywaciarz.
Zresztą nie moja sprawa. Ważne żeby mi te cholerne druty wreszcie wyjęli.
Bo ostatnio moje córki mają nowe hobby. Polega ono na współzawodnictwie w konkurencji „kto pociągnie tatula tak mocno za palec, że zesra się z bólu”.
A jak się przy tym cholery słodko uśmiechają!
Dzisiaj,po kilku próbach,dodzwoniłem się do przychodni i okazało się,że akcja „ciągnięcie druta” jest, o dziwo, przewidziana na jutro.
Nie mogę się doczekać.

W ponurych szponach jesieni

Jeżeli rzeczywiście jesienna depresja nie jest mitem to niewątpliwe dorwała mnie w swoje szpony.
Bo jak inaczej nazwać ten stan odmóżdżenia i totalnego braku energii?
Codziennie wieczorem myślę sobie „Jak położymy dzieciaki spać to coś skrobnę”. Tyle,że kiedy te dwa małe tornada przestaną wreszcie wyć i „mielić” pościel w swoich łóżeczkach to już nie mam siły.
-Rano coś skrobnę- mruczę a potem pytam koleżankę małżonkę- Co tam u ciebie słychać?
To taki niby żart.
Niby.
Bo rzeczywiście jakoś tak równolegle toczy się to nasze życie. Albo, któreś z nas odsypia, albo zabawia dzieciaki podczas gdy to drugie próbuje ogarnąć chałupę... konfiguracji jest sporo,ale wszystkie sprowadzają się do ustawienia 1-2.
Czyli, któreś z rodziców na linii obrony a raczkujący duet w ataku.
No, nie do końca mi to futbolowe porównanie wyszło. Bo to tak jakby członkowie jednej drużyny grali przeciwko sobie.
Chociaż i tak się może zdarzyć- o czym doskonale wiedzą wierni kibice naszej kopanej reprezentacji.
Nabijałem się z niej bezlitośnie wiele razy, ale ostatnio to jedenastka Smudy prezentuje lepszą formę od mojej.
Taki jest sport. Takie życie, że pozwolę sobie oddać się filozoficznej refleksji.
Chciałbym móc usprawiedliwić się ,że cisza na blogu wynika z intensywnej pracy nad książką.
Ech... to tez przysiadło.
Chociaż pewna iskierka nadziei jest.
Kilka tygodni temu wydrukowałem wersję beta mojego potencjalnego bestseleru i dałem koleżance małżonce do zrecenzowania.
-Tylko wiesz, bez ściemy i taryfy ulgowej. Masz być bezlitosna- poprosiłem szczerze.
Z pełnym przeświadczeniem,że poza drobiazgami, lektura powali ja na kolana.
Dwa dni później usłyszałem:
-Przeczytałam pierwsze sześćdziesiąt stron...
-I co? I co?-uśmiechnąłem się zachęcająco.
-Chmmm... tak szczerze to nuda. Nie chce mi się dalej brnąć. brakuje solidnego umiejscowienia w czasie i przestrzeni. Chaotyczne...
Uśmiech zniknął z mojej twarzy.
Wiedziałem,że ma rację. Sam miałem podobne odczucia, ale łudziłem się,że to dlatego,iż jestem zmęczony tekstem.
-Kurczę a to jest część, w która włożyłem najwięcej pracy. To nie jest łatwa sprawa.
-Teraz to widzę. I rozumiem na czym polega różnica między blogerem a prawdziwym pisarzem.
Znowu miała rację.
Dlaczego one zawsze maja rację.
Zaczynałem mieć dosyć tej szczerości.
-I wiesz co mi się jeszcze nie podoba...
-Wiem!-przerwałem jej trochę niegrzecznie.-Tego się obawiałem. Mamy identyczne odczucia.
Jaki byłem naiwny ,że wystarczy za pomocą „ctrl+C” i „ctrl+V” przerobić blog na książkę.
Teraz zdałem sobie sprawę,że to z czym się mierzę przypomina raczej adaptację.
O dziwo ze słowa pisanego na słowo pisane, ale jednak.
-Słuchaj, zaznaczyłam ci co mi się podoba a co nie. Tam gdzie nic nie napisałam jest po prostu średnio.
Przejrzałem wydruk i z pewna ulgą zauważyłem,że tych lepszych fragmentów jest całkiem sporo.
Następne kilka wieczorów spędziłem na bezceremonialnych przeróbkach tekstu. Słabsze fragmenty bezlitośnie „zdeletowałem” a nowe rozdziały próbowałem budować na fragmentach określonych przez recenzentkę jako „świetne”lub „zajebiste”.
Wywaliłem cały wstęp i kilkanaście pierwszych stron.
W końcu miałem gotowy nowy wstęp i pierwsze dwa rozdziały.
Tym razem bardzo nieśmiało podsunąłem żonie plik kartek.
-Mam wrażenie,że wreszcie wychodzi tak jak chciałem,ale przeczytaj.
Godzinę później usłyszałem.
-Przeczytałam.
-I?
-Iiii...- zrobiła zatroskaną minę a moje serce zadrżało- Taką książkę chcę przeczytać!-wyszczerzyła się przekornie.
Najpierw się ucieszyłem a potem zdałem sobie sprawę ile jeszcze czeka mnie pracy nad tekstem, który tak niedawno naiwnie uważałem za skończony.

czwartek, 11 listopada 2010

Podpiszcie petycję

Wczoraj podpisałem petycję (link jest na pasku bocznym i na Facebooku) napisaną w obronie praw obywateli RP -tych urodzonych dzięki in vitro jak i zwolenników tej metody leczenia bezpłodności. Zdaniem autorów owe prawa są łamane przez coraz bardziej agresywne ataki hierarchów kościelnych.
Oto jej fragment:

„Nie jest to petycja wspierająca metodę in vitro, to jedynie apel o nie upadlanie osób borykających się z problemem niepłodności oraz dzieci poczętych metodą in vitro. To prośba do Rzeczników Praw Obywatelskich i Praw Dziecka o reakcję na język używany przez osoby publiczne: "dzieci z probówki", "mordercy", "metody weterynaryjne", "forma aborcji" oraz wiele innych, które są niczym innym jak psychicznym upadlaniem wielu obywateli tego kraju”.

Okazuje się jednak ,że nie tylko hierarchowie momentami jadą po bandzie. Kilka dni temu w Bydgoszczy odbyła się konferencja "In vitro - szansa czy zagrożenie?". Zorganizowana przez izbę lekarską. Szef izby teraz tłumaczy się ,że nie wiedział o jej jednostronnym charakterze. Otóż w Bydgoszczy pojawili się wyłącznie przeciwnicy zapłodnienia pozaustrojowego. To ich prawo,ale już komentarz jej głównego organizatora- profesora Władysława Sinkiewicza, szefa komisji bioetycznej w Bydgoskiej Izbie Lekarskiej- już chyba naruszają dobre imię całkiem sporej liczby osób. Porównał on medycynę do weterynarii. Jego zdaniem w klinikach hoduje się ludzi tak jak zwierzęta. Mówił też, że ” Lekarz powinien być obrońcą słabszych, a ginekolog wykonujący in vitro jest twórcą, selekcjonerem i producentem”.
No pięknie. Może panu profesorowi umknęło,że człowiek jako ssak właśnie do zwierząt się zalicza. Tego jak pogardliwie w tym kontekście brzmi określenie „lekarz weterynarii” nawet nie skomentuję. Kolejny nadczłowiek w białym kitlu przekonany o „najmojszości” własnych racji.
Tym bardziej ucieszyła mnie owa petycja, która nie jest „za in vitro” tylko przeciw „złu w imię dobra”. Przeciw arogancji, ignorancji, zapiekłości, złej woli, umysłowemu lenistwu... długo można by wymieniać. A kolejny jaskrawy przykład to ilość podpisów „przeciw” tej petycji i treść komentarzy napisanych przez jej przeciwników. Autorów petycji zastanowiło to jak wielu ma ona przeciwników. Zadali sobie trud przyjrzenia się niektórym wpisom i okazało się,że większość jest ze Szczecina.
Okazało się, że pewien ksiądz rozsyła do wiernych tysiące listów namawiając ich do głosowania przeciw następującymi słowami:
„Wysłałem z tysiąc e-maili, a ruchu w petycji prawie żadnego. No chyba że nie otwieramy poczty. Czy Szczecin w którym jest największy Marsz dla Życia w Polsce nie potrafi zebrać kilku tysięcy głosów odrzucających petycję środowisk aborcyjnych. Nie dam wam spokoju - albo jesteśmy za życiem albo przeciw. Zagłosuj Nie NIE POPIERAM PETYCJI i koniecznie poniższą wiadomość roześlij po swoich znajomych nieaborcyjnych. Jeżeli jesteś innej orientacji e-mailem daj mi znać to zrobię Delete abym miał więcej miejsca na poczcie, a ty spokój ( nie święty )”.
A oto kolejny, dający do myślenia komunikat ks. Tomasza Kancelarczyka

„Pilna sprawa.
Środowisko aborcyjne konstruuje petycję do Rzecznika Praw Obywatelskich w sprawie in vitro. Koniecznie trzeba temu przeciwdziałać. Dlatego proszę Ciebie o głos PRZECIW. Koniecznie z potwierdzeniem głosu na swojej poczcie”.
To,że ksiądz nie zrozumiał idei petycji niespecjalnie mnie dziwi i niespecjalnie mnie rusza. Natomiast określenie „środowiska aborcyjne” traktuję jako obraźliwe i kłamliwe. Znowu „zło w imię dobra”? Komuniści chcieli „walczyć o pokój”-to też brzmiało absurdalnie.

Oto adres do petycji:
http://www.petycje.pl/petycjePodglad.php?petycjeid=5891

środa, 10 listopada 2010

Zagubieni w czasie


Przepełnia mnie nienawiść.
Jak ja cholernie nienawidzę!
Mimo,że na ogół nienawidzę nienawidzić.
A jednak Benjamin Franklin podpadł mi tak okrutnie, że ma facet prawdziwe szczęście, że nie ma go już na tym padole łez i rozpaczy.
Bo za krzywdę, którą mi wyrządził zemścił bym się srodze.
Za zniweczenie wysiłków, zrujnowanie marzeń.
Marzeń o słodkim, długim śnie.
Otóż kiedy ów, tak szanowany, mąż stanu był ambasadorem we Francji wyliczył koszty używania świec i namawiał Francuzów do zmiany rytmu dnia.
Francuzi do jego rewelacji podeszli bez entuzjazmu za to Niemcy w 1916 r. skorzystali z jego rad.
Tyle,że i szło już nie o świece a o oszczędność prądu. A potem już poszło- Anglicy i Amerykanie.
A w latach 1946-49 Polacy.
I okazuje się,że było coś dobrego w mrocznych latach systemu słusznie minionego bo między 1965 a 1976 naród żył bez przestawiania zegarków.
A potem znowu zgłupiał.
I na nic eksperymenty wykazujące,że zmiana czasu nie daje żadnych oszczędności. Za to skutecznie rozregulowuje zegary biologiczne co może mieć poważne następstwa zdrowotne.
Ale do rzeczy.
Zmianę czasu, która sprawia,że możemy pospać dłużej na ogół przyjmujemy bez większego kwękania. Bo w końcu jest to jakaś wymierna korzyść.
Podobnie było i tym razem. Jakoś w ogóle nie przyszło nam do głowy, że tym razem ów pozorny zysk będzie ciosem nożem w plecy.
Od jedenastu miesięcy walczymy o każdy kwadrans spokojnego snu.
Bo księżniczki ze szkiełka kimają dokładnie na zakładkę.
Kiedy jedna otwiera wyspane oczęta to druga właśnie trze ślepia i zaczyna jej opadać głowa.
W nocy jest trochę lepiej,ale jak nie ząbkowanie to katar sprawiają, że mimo iż obie córy pokazały,że mogą smacznie przespać całą noc to nigdy nie jest to ta sama noc dla obu.
Tak jakby psiakrew rozpisały sobie precyzyjny grafik i bardzo skrupulatnie się go trzymały.
A jednak powoli sytuacja się poprawiała. Kosztem kilkunastu nieprzespanych nocy odzwyczailiśmy pociechy od nocnego karmienia a potem mozolnie pracowaliśmy na tym aby wstawały coraz później.
I powoli, krok za krokiem zamiast o 5.00 zacząłem wstawać o 5.10, 5.15, 5.20.... a potem osiągnęliśmy szóstą by po kolejnych tygodniach „złamać' barierę godziny siódmej.
I kiedy przez kilka dni zaczęliśmy znowu czuć się jak ludzie wtrącił się ten pieprzony Franklin.
Cholerny racjonalizator, który sprawił, że w ciągu jednej nocy cofnęliśmy się w czasie o kilka tygodni.
To znaczy my- rodzice.
Bo dzieci odmówiły zmiany strefy czasowej.
I gdybyż to oznaczało życie w światach równoległych!
Wtedy każdy spałby spokojnie w swoim uniwersum.
Niestety teraz codziennie, jeszcze przed szóstą dochodzi do kosmicznej katastrofy i ze zgrzytem i łoskotem zderzają się ze sobą dwie potężne fale czasu.
I jakimś cholernym zrządzeniem losu kulminacja tego kosmicznego tsunami następuje w naszej sypialni.
Co rano o 5.40 gdy świat, otulony szarością jesiennym mgieł właśnie przewraca się pod ciepłą kołdrą na drugi bok, budzą mnie dwie syreny.
I nie mam tu na myśli pieszczot w wykonaniu zalatujących zapachem wodorostów cycatych lasek z rybimi ogonami.
Nie, myślę o takich niewielkich urządzeniach z małą korbką,które służą do robienia piekielnego hałasu.
Wycia, które kojarzy z się z szalejącymi płomieniami, eksplozjami,wyciem nurkujących bombowców i rykiem silników czołgów miażdżących gąsienicami wszystko na swojej drodze.
W takim klimacie oldskulowego pola walki nie jest łatwo wstać w dobrym nastroju.
Zastanawiam się nawet czy nie wytłumaczyć naszym aniołkom zagłady, że świat poszedł już dalej.
Działania zbrojne wyglądają już inaczej, że samoloty bezzałogowe,że komputery, że precyzyjne , sterowane pociski,że siły specjalne, że minimalizacja strat wśród ludności cywilnej...

piątek, 5 listopada 2010

Czerwone marzenie

W sobotę, po przebudzeniu bałem się otworzyć oczy.
Leżałem przez chwilę kontemplując panująca w domu ciszę.
W końcu jednak ostrożnie zamrugałem.
I... nic. Jakimś cudem głowa mi nie popękała i nie rozsypała się na tysiące kawałków.
Całe szczęście- pomyślałem- koleżanka małżonka nie byłaby zadowolona gdyby musiała sprzątać ten bałagan.
W sumie, po stracie głowy, byłoby mi raczej wszystko jedno,ale gniew małżonki to i tak rzecz straszna.
Zwłaszcza dla kogoś z mocno wyeksploatowaną głową.
Tydzień wcześniej zadzwonił mój ulubiony „cholesterolowy ateista” z zaproszeniem na swoje urodziny.
Na szczęście, dla mojej głowy, nie jakieś superokrągłe, ale i tak słuszne.
Bardzo się ucieszyłem bo dawno się nie widzieliśmy a od wspólnej konsumpcji napojów dozwolonych od lat osiemnastu minęło sporo czasu.
-Zapraszam was do „Winomanii”- ta informacja jeszcze bardziej mnie ucieszyła.
Bo ja bardzo lubię wino. Zwłaszcza czerwone.
A ostatnio jakby los zawziął się by przetestować moją wytrzymałość.
Bo albo zamiast trunku trzeba kupić pieluchy, kremiki, i inne bambaryłkowe gadżety albo do obiadu akurat pasuje wino białe, albo jest akurat moja kolej na pełnienie kierowniczej roli.
To znaczy kierowanie samochodem pełnym opitych winem, oczywiście czerwonym, przyjaciół.
A kiedy wreszcie z butlą ulubionego trunku i z deklaracją małżonki „dzisiaj ja prowadzę” udajemy się do przyjaciół to okazuje się, że „specjalnie dla naszego Garbuska kupiliśmy takie pyszne lokalne piwko”.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli- ja nie narzekam, tylko naświetlam sytuację.
Bo piwko było przednie.
Nie chciałbym też żebyście pomyśleli,że ostatnio nie robimy nic innego tylko imprezujemy.
Wręcz przeciwnie.
Po prostu zagęszczam trochę chronologię wydarzeń. Rozciągniętych w czasie niczym amatorski peleton na górskim etapie wyścigu.
Albo grupa studentów trzeciego roku podczas testu Coopera.
Jednym słowem od miesięcy nie mogłem się doczekać kiedy tianiny i garbniki zatańczą walca z moimi kubkami smakowymi.
No i zatańczyły.
Tyle,że flamenco.
I to jakie.
Co kilka minut na stół wjeżdżała kolejna karafka z trunkiem a właściciel lokalu raczył nas barwną opowieścią na temat jego walorów, historii, specyfiki, winnicy, regionu winiarskiego.
Jak już kiedyś pisałem trzeba uważać z marzeniami ponieważ mogą się spełnić.
Ja poczułem się usatysfakcjonowany już przy trzeciej karafce wybornego, i zapewne cholernie drogiego, hiszpańskiego wina z lekkim posmakiem czekolady.
Degustacja jednak dopiero się rozkręcała.
Przy każdym kolejnym kieliszku patrzyłem z wyrzutami sumienia na skazaną na abstynencję kierowniczkę małżonkę. Ona jednak kiwała ze zrozumieniem głową i mruczała wyrozumiale:
-Należy ci się.
W końcu jednak uznałem, że nawet moja atencja dla tych wytrawnych pyszności powinna ustąpić miejsca resztkom zdrowego rozsądku.
I kiedy już postanowiłem, że „teraz to już naprawdę ani kropli” usłyszałem:
-A na zakończenie mam dla państwa coś specjalnego. Wino, które udaje się zrobić tylko raz na kilka lat przy bardzo specyficznych warunkach. Wino białe mimo, mimo że zrobione ze szczepu merlot.
Niezwykłe niemieckie „eiswein” !
No i moje kubki smakowe usłyszały:
-A teraz panie proszą panów! Czy zechcą panowie zatańczyć polkę?

czwartek, 4 listopada 2010

Głupia sprawa



Dostałem ostatnio link do artykułu w tabloidzie, w którym wypowiada się matka bliźniaków z in vitro.
Była opisana jako matka „dwojga bliźniaków”. Nigdy nie słyszałem o „trojgu” bliźniakach, ale może się nie znam.
Nie to jednak wywołało moją konsternację.
Otóż kobieta owa nie może sobie wybaczyć tego, że zdecydowała się na in vitro.
Twierdzi,że wtedy nie wiedziała,że zapłodnienie pozaustrojowe to „samo zło” a teraz jej dzieci urodzone dzięki tej metodzie są dla niej chodzącymi wyrzutami sumienia.
Tym razem jakoś trudno mi się zdobyć na wyrozumiałość.
Jak można poddać się tak długotrwałej i skomplikowanej terapii nic o niej nie wiedząc?
Jakim trzeba być człowiekiem by mówić o tym, że żałuje się narodzin dzieci?
Bohaterka owego artykułu jest wdową po pośle z ugrupowania uważającego, że ma monopol na prawdę i sprawiedliwość.
I do tego nawiązała większość internautów komentujących moralne rozterki pani, która uznała za stosowne podzielić się nimi z czytelnikami arcyopiniotwórczej gazety.
Komentarze krytyczne są swoją drogą są utrzymane w zaskakująco rozsądnym tonie. Uszczypliwe lecz kulturalne i bez jadu.
Co też o czymś świadczy ponieważ przeciwnicy in vitro posługują się najczęściej innym językiem.
Kilka osób wspomniało o tym,że współczuje dzieciom takiej matki.
A ktoś wrzucił link do blogu prowadzonego przez ową „udręczoną wyrzutami sumienia” osobę.
Po kilku linijkach straciłem ochotę na dalszą lekturę. Plucie jadem i wycieczki osobiste do członków rodziny. Jednym słowem coś naprawdę smutnego i żenującego.
Wróciłem więc do lektury komentarzy bo to było znacznie bardziej interesujące zajęcie.
Internauci powątpiewali czy nasza antybohaterka ma świadomość tego ,że podczas naturalnej prokreacji również giną zarodki.
Szczerze wątpię bo jej wywody porażały brakiem wiedzy i … brakiem … kurcze no brakiem wszystkiego po prostu. A głównie dobrego smaku i rozsądku.
Owo zagadnienie „śmiertelności zarodków” zainspirowało wiele komentarzy.
Ale szczególnie jeden powalił mnie na garbate kolańska.
W moim prywatnym rankingu mistrzów czarnego humoru na pierwsze miejsce wskoczyła osoba, która koniecznie chciała wiedzieć dlaczego osoby walczące o prawa zarodków nie postulują również wypłacania zasiłków pogrzebowych w przypadku ich śmierci.
To pozornie obrazoburcze i prowokacyjne pytanie dotyka tak wielu zagadnień i problemów, na tak wielu poziomach, że po prostu chylę czoła.
Za odwagę i bezkompromisowość w wyrażaniu własnych myśli.