piątek, 31 lipca 2009

z Kopa Cabana

Przedwczoraj koleżanka małżonka po raz pierwszy dostała "z kopa". I będzie mi bardzo przykro jeżeli czytając te słowa posądzicie mnie o przemoc domową.
Właśnie kładliśmy się do łóżka. Ja jak zwykle jako pierwszy. Otworzyłem książkę i po raz trzeci zacząłem czytać tę samą stronę.Czy muszę dodawać ,że poprzednie podejścia kończyły się nieoczekiwanym miękkim resetem? Chyba nie,ale przecież właśnie to zrobiłem, nieprawdaż?
W każdym razie po przeczytaniu kilku linijek "Slumdoga" poczułem ,że coś jest nie tak. Zerknąłem w bok i zobaczyłem żonę zapatrzoną w jakiś punkt na ścianie. Leżała nieruchomo z książką na piersi i dziwnym wyrazem twarzy.
-Coś się stało-zapytałem
-Kopnęło mnie-wyszeptała głosem pełnym wzruszenia-Tak leciutko, prawie musnęło,ale poczułam! Myślałam najpierw,że mi w brzuchu burczy.
Jak się zapewne domyślacie następny kwadrans spędziłem przytulając dłonie i uszy do pękatego bebzunka. To znaczy jedno ucho na raz-nie myślcie sobie. Może jestem garbaty,ale uszy mam "mainstreamowe".
Niestety nic nie poczułem, ale nasłuch wykazał zwiększoną "bulgotliwość, burczliwość i ...burblalność".
Nie pisałem o tym wcześniej bo miałem nadzieję, że akcja się powtórzy jakoś bardziej spektakularnie.Niestety wczoraj był spokój.
Z tego co słyszałem to dzieciaki zaczynają grasować po brzuchu właśnie wtedy gdy matka zapada w bezruch.
Ponieważ jednak wczoraj najwyraźniej zamierzały spać o tej samej porze co rodzice łudzę się,że po narodzinach będzie podobnie. Podobno są tacy szczęśliwcy.
Ech, złudzenia :-)
W każdym razie "prowadząc nasłuch" miałem ochotę krzyczeć jak dr Frankenstein-"It's alive!!!!"

czwartek, 30 lipca 2009

Żeby nie być gołosłownym



Po prostu Motorhead

Koleżanka małżonka zwróciła mi niedawno uwagę na to,że moje posty robią się chaotyczne. Rzeczywiście czasem chyba staram się za bardzo. Wynika to po części z tego,że ciągle mam uczucie „niedoczasu” i zaległości do nadrobienia. I czasem nie wiem czy pisać chronologicznie czy raczej „wieści z ostatniej chwili”.
Tak jest w właśnie w tej chwili.
Już parę postów temu obiecywałem opowiedzieć o koncercie Motorhead,ale ciągle jest coś innego do opisania np. finał „epopei kredytowej” czy moje wczorajsze przemyślenia podczas koszenia trawnika ;-)albo wieści z frontu remontowego.
Pora jednak podjąć męską decyzję i chwycić Motorhead za rogi bo jak mawiają reporterzy „wkrótce temat zaśmierdnie”.
Wstęp do tej opowieści zakończyłem w momencie wyjazdu z domu. Było po 21.00 więc nie musieliśmy specjalnie gnać. Nie było szans zdążyć na pozostałe kapele,ale bohaterowie wieczoru według rozpiski mieli pojawić się na scenie przed północą.
Dojeżdżając do Szczytna widzieliśmy potężne rozbłyski krążącej nad okolicą burzy. Horyzont co chwilę rozświetlały bardzo spektakularne wyładowania atmosferyczne. Co chwilę wjeżdżaliśmy w strefę deszczu.
Patrząc w niebo mruknąłem, że organizatorzy co jak co ,ale oprawę wizualną imprezy to mają z najwyższej półki.
Oczami wyobraźni widziałem chłopaków z Vadera , którzy pod ciężkimi burzowymi chmurami grają swoje kawałki o chaosie, zniszczeniu, apokalipsie i takich tam pogodnych historyjkach.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce okazało się jednak, że burza otaczała lotnisko w Szymanach z każdej strony,ale tam nawet specjalnie nie popadało.
Zbliżała się jedenasta. Całą drogę denerwowałem się czy uda nam się wejść na koncert bo nasze karnety miały czekać w kasie. Pytanie tylko czy będzie jeszcze czynna- w końcu to już ostatnia kapela trzydniowej imprezy.
Pierwsze problemy zaczęły się już przy wjeździe na parking, który dla posiadaczy karnetów miał by bezpłatny. Pan jednak uparł się ,że musimy płacić. Chyba nie mieściło mu się w głowie,że posiadacz trzydniowego karnetu przyjeżdża na ostatnie dwie godziny imprezy. Wcale mu się nie dziwiłem. W końcu powiedziałem mu żeby się nie wygłupiał bo wiozę ciężarną kobietę :-)
Gdybyście widzieli jego minę :-) W tle huk jakiejś, całkiem dobrej zresztą , rzeźniczej kapeli a tu pan przed dylematem. Wpuścić kogoś kto sprawia wrażenie kombinatora czy narazić się na zjedzenie przez myszy.
W końcu podjął jedynie słuszną decyzję.
Wjeżdżając na parking zapytałem go jeszcze gdzie mogę odebrać nasze karnety.
Jego odpowiedź nie dodała nam otuchy. Mruknął coś o białym namiocie, burdelu organizacyjnym i że pewnie już wszystko nieczynne.
Zaparkowaliśmy, wbiliśmy się w kalosze (to się chyba nazywa starość ?) i pobrnęliśmy przez wysoką trawę w stronę wejścia na koncert.
Na pytanie o kasę ochroniarz machnął ręką w stronę majaczących gdzieś w oddali, w ciemności jaśniejszych plam.
Koleżanka małżonka trochę się już zmachała więc sam ruszyłem w mrok. Pełen najgorszych przeczuć.
W połowie drogi minęła mnie idąca z naprzeciwka grupka ludzi. Właśnie miałem ich zagadnąć o kasę gdy przewodniczka grupy zawróciła i spytała mnie czy idę po karnet. Z radością i ulgą potwierdziłem a potem wysłuchałem dłuższego monologu o „nieodpowiedzialnych ludziach co to nie rozumieją,że oni też chcieliby wreszcie skończyć pracę.
Bez namysłu odpaliłem,że właśnie prosto z pracy przyjechałem- co spotkało się ze zrozumieniem i atmosfera natychmiast uległa znacznemu ociepleniu.
Potem przez 20 minut trwały poszukiwania listy, na której miały być nasze nazwiska. I kiedy zacząłem już tracić nadzieję i zacząłem kombinować jak by tu z moją ciężarówką sforsować ogrodzenie- wreszcie się udało.
Pozostała jeszcze jedna kwestia. Wniesienia na imprezę aparatu.
Koleżanka małżonka strasznie chciała mieć pamiątkę z pierwszego koncertu Jeżyków. Wiedziałem jednak,że nie mam szans na akredytację. Dlatego zdobyłem numer komórki głównego organizatora imprezy a on obiecał ,że będę mógł wnieść lustrzankę na imprezę. Tyle,że tutaj nikt o naszych ustaleniach nie wiedział a do gościa nie sposób było się dodzwonić.
I znowu kolejny stracony kwadrans. Bezskutecznie. Widziałem jednak,że babeczka się łamie i najwyraźniej też chce zdążyć na Motorhead. Więc nie odpuszczałem. W końcu zdesperowana kobieta wcisnęła mi w łapę jakiś kartonik.
Odwróciłem go i zrozumiałem ,że los się do mnie uśmiechnął- był tam napis „AKREDYTACJA FOTO” :-))
W podskokach przekroczyliśmy w końcu bramkę. To znaczy ja w podskokach a najlepsza z żon wtoczyła się lekko podskakując na nierównościach :-)
Na głównej scenie trwały przygotowania do koncertu Motorhead a na drugiej kończył się koncert jakiejś innej kapeli.
Podeszliśmy popatrzeć i posłuchać.
W pewnym momencie patrząc na tłum szalejący przy barierkach koleżanka małżonka zapytała:
-A do czego właściwie uprawnia ta twoja akredytacja fotograficzna? Czy ty przypadkiem nie możesz wejść z nią ZA BARIERKI?
Pomyślałem,że to byłoby zbyt piękne ,ale postanowiłem się dowiedzieć.
Podszedłem z boku do barierek przy głównej scenie i pokazując aparat spytałem ochroniarza czy będę mógł wejść pod scenę. Pokręcił przecząco głową.
Wtedy jak ostatni łoś wyciągnąłem zza pazuchy akredytację i niewinnie spytałem:
-A z taką karteczką?
-A to co innego- odpowiedział pan z uśmiechem- Jak koncert się zacznie może się pan zgłosić do tego pana w żółtej kurtce i on pana wpuści za barierki. Na trzy pierwsze utwory a potem trzeba będzie wyjść.
Na mojej twarzy pojawił się banan, który nie zniknął już do końca wieczoru.
Koncert się rozpoczął a ja w tłumie fotoreporterów trzaskałem fotkę za fotką. Jednak te robione prze teleobiektyw średnio mi się podobały. Przykucnąłem więc pod sceną i zakrywając własnym ciałem aparat zamieniłem teleobiektyw na szeroki kąt.
Teraz musiałem znaleźć się naprawdę blisko wykonawców.
Podszedłem do rusztowania , na którym stał główny głośnik. Power był taki,że o mało mi spodni z tyłka nie zerwało a koszulka furkotała.
Poczułem przypływ prawdziwie rockowej energii. A co mi tam! Muszę mieć tę fotkę!!!
Zgadnijcie kto potem wskoczył na rusztowanie, oparł łokcie o odsłuch na scenie i zaczął pstrykać?(to ta piersza fotka, którą wrzuciłem na blog) I kogo ochroniarz kilka sekund później ściągał za fraki ze seny :-)))))))))))))
I na kogo szef ochrony wskazywał palcem wrzeszcząc, że tego gościa trzeba natychmiast wyp...ć za barierki. Chyba wspominał też coś o urwanym kubku. A nawet kilku kubkach
Właściwie i tak kończył się właśnie trzeci utwór i zaraz mieli wygonić wszystkich, ale dla sportu postanowiłem się nie dać i zanurkowałem za plecy fotoreporterów i po kilku sekundach zgubiłem pogoń.
Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć,ale żadne nie wyszło tak fajnie jak te ze sceny.
A potem wróciłem do koleżanki małżonki.
Chwilę zajęło mi jej odszukanie bo kiedy weterani metalu dali ognia cofnęła się trochę,żeby nie stresować naszych pociech. I dobrze, bo basy były momentami takie,że nawet z dala od sceny zasłaniałem jej brzuch własnym ciałem.
Oj będzie co wspominać. Zrobiłem też „matce moich dzieci” sesję fotograficzną, podczas której prezentowała swój bebzunek na tle rozświetlonej sceny z kolegą Kilmisterem, który nonszalancko chrypiał swoje teksty zaciągając się co chwila cygarem.
Było po prostu cudownie.

wtorek, 28 lipca 2009

Sielanka w tonacji hard core

Dzisiaj drugi dzień urlopu. Tych, którzy w tym momencie skrzywili się z zazdrości i obawy przed ostentacyjnym upajaniem się wolnością spieszę uspokoić.
Mimo,że słowa te piszę siedząc na słoneczku w ogrodzie i samych szortach to w nastroju dalekim od sielankowego.
Wczoraj nasza ekipa remontowa znowu się nie pojawiła. O! Przepraszam na chwilę,ale jakiś samochód podjechał pod bramę...

… tak, tym razem raczyli się pojawić moi diukowie remontu.
Wczoraj jednak zaginęli w akcji. Nasz majster jak to zwykle bywa, ciągnie kilka robót naraz, więc czasami przysyła tylko dwóch „młodych wilków” a sam z resztą ekipy działa u innych inwestorów. Jest to trochę irytujące ,ale jego pewnie również irytują nasze opowieści o tym jak to jeszcze nie ma kasy bo do tej pory nie mamy kredytu. Tak przy okazji to dzisiaj ma być ten wielki dzień podpisania umowy. No, chyba żeby nie był- czekamy na telefon z banku.
Nie ma o ukrywać to opóźnienie nie ułatwia nam życia. Tym bardziej ,że wypłata pierwszej transzy, według moich wyliczeń wypadnie albo w piątek albo w przyszłym tygodniu.
A od poniedziałku mamy zarezerwowaną kwaterę nad morzem.
Do urwanego kubka, od kwietnia załatwiamy kredyt a w sierpniu chcemy wyjechać zaledwie na tydzień i oczywiście wszystko musi się ponakładać. To chyba ciągną się za nami resztki dawnej pechowej karmy.
No i jeszcze w nowym laptopie przestało wchodzić „c” co jest „holernie” upierdliwe z powodu „wieznych” literówek.
A wracając do naszej telenoweli pod tytułem „Ekipa” to wczoraj oczywiście rano zerwałem się na nogi żeby przed budowlańcami nie paradować w piżamie i czekałem.
Czekałem. Czekaaaałem.
W końcu o 11.00 zadzwoniłem do majstra, który wyjaśnił mi ,że „właśnie miał do mnie dzwonić”.Potem z nadzieja w głosie spytał czy „chłopaki przyjechali”.
Kiedy pozbawiłem go złudzeń westchnął tylko z rezygnacją i zaczął mi się żalić, że obiecali a teraz nawet nie odbierają telefonów i nie odpowiadają na sms'y.
Sprawiał wrażenie szczerego w tych swoich wywodach więc skończyło się na tym,że zacząłem go pocieszać.
Czemu to zawsze ja muszę być na obrazku w książce ilustrującym przysłowie o miękkim sercu i twardej dupie?
Myślicie,że to koniec? HA,HA,HA,HAAAAAA- zaśmiał się hrabia po francusku.
Po południu mają przyjechać elektrycy dokończyć swoja pracę. I wszystko byłoby dobrze gdyby przyjechał jeszcze hydraulik. Ten niestety może się u nas pojawić dopiero pierwszego sierpnia. A my wyjeżdżamy trzeciego.
W domu oczywiście ktoś tam będzie, ale wiadomo jak to jest. Ciągle są jakieś pytania, decyzje do podjęcia, materiały do kupienia, przywiezienia itd.
Zaczęliśmy się nawet zastanawiać czy nie zrezygnować z wyjazdu.
Tyle,że zaliczka wpłacona, my się nastawiliśmy, znajomi się obrażą.
No i zatoka czeka żeby Garbaty zaczął na niej ujeżdżać swoja nową desunię :-)
Jeżeli nie pojedziemy to mi chyba serce pęknie.
Dlatego robię wszystko by uratować sytuację.
Wczoraj cały dzień spędziłem w piwnicy z młotkiem i przecinakiem odsłaniając rury kanalizacyjne. Muszę przygotować hydraulikowi robotę w taki sposób by nie tracił czasu na takie prace, które mogę sam zrobić.
A w przerwach wydzwaniam do niego i nękam żeby przyjechał w środę chociaż na konsultacje i ostateczne ustalenia.
Jednym słowem jest trochę nerwowo. Chyba z tego stresu zacząłem jeść tak dużo słodyczy. Hmmm... bardziej pasowałoby tu słowo „żreć”.
Autentycznie czuję ,że mam z tym problem. I brakuje mi motywacji do walki. Bo co, ja mnich jakiś jestem, asceta? Alkoholu nie pije słodyczy nie je.
Już i tak niektórzy dziwnie na mnie patrzą-”przewróciło się chłopu w głowie wydaje mu się ,że w ciąży jest czy co?”.
Może coś w tym jest. Mogą o tym świadczyć te słodkościowe zachcianki.
Ładne kwiatki.

niedziela, 26 lipca 2009

Na zachętę



Na zachętę jednak własnoręcznie zrobiona fotka o ciekawej historii, ale o tym... (wiem ,wiem stąpam po krawędzi :-)))))))

C.D.

Sobota to na ogół mój jedyny wolny dzień w tygodniu. Tym razem jednak zostałem wrobiony w dyżur. Nie będę rozwijał tematu,ale zachwycony nie byłem. Tym bardziej,że w domu miała się pojawić cała ekipa elektryków. bałem się trochę zostawiać to wszystko na głowie koleżanki małżonki. Na szczęście dogadałem się ,że mogę być w domu pod telefonem. Pozostało tylko mieć nadzieję,że nikt nie zadzwoni.
Oj nie oznaczało to bynajmniej błogiego wypoczynku. Znowu budzik zadzwonił o siódmej. Domyślacie się zapewne z jakim entuzjazmem powitałem ten dźwięk. Nic to. O jeden dzień bliżej do emerytury. Może wtedy wreszcie odetchnę.
Niestety nie było wyjścia. Ponieważ musiałem zdążyć z pewnymi pracami zanim przyjedzie ekipa.
Mimo,że w piątek od razu po pracy zabrałem się do roboty nie zdążyłem wszystkiego zrobić.
Panowie mieli być o ósmej, ale na szczęście mieli mały poślizg więc jakoś się wyrobiłem.
I całe szczęście. Wpadli i do pracy zabrali się w takim tempie i z takim rozmachem,że czułem się jakby chałupę miało zaraz roznieść.
Dobrze ,że zostałem w domu bo co chwilę padały trudne pytania typu -"przełączniki robimy tradycyjnie czy niżej", "na jakiej wysokości będzie wisiał telewizor", "czy ma pan worki na gruz", "czy oświetlenie w łazience będzie na 230 czy 12 V" i milion podobnych. nie wiem co by było gdybym musiał być w tym czasie w pracy.
Za to w południe byłem tak zmęczony,że zacząłem się słaniać na nogach. Nie mieliśmy nawet tyle czasu by podejść do ciotki, która mieszka dwa domy dalej i złożyć jej życzenia imieninowe.
Z przerażeniem myślałem o czekającym nas wieczorem koncercie Motorhead. Mimo,że czekałem na niego od miesięcy prawie modliłem się o jego odwołanie. Jednak z nadchodzacych od znajomych informacji wynikało,że trzeci dzień Hunterfestu odbywa się zgodnie z planem. No cóż prawdziwy fan musi być nie tylko heavy ale i hard :-)
W końcu wyjaśnilismy sobie z ekipą wszystkei szczegóły i moglismy się wyrwać z kwiatkiem do ciotki ("panowie jakby co to jestem pod telefonem").
Byłem tak zrąbany, że prawie zasnąłem z nosem w torcie bezowym.
Na szczęście wieczorem złapałem drugi oddech.
Gorzej,że elektrycy tak się rozochocili,że nie zamierzali konczyć pracy. Minęła osiemnasta, potem dziewiętnasta, w końcu dwudziesta.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia remontu zaczzałem martwić się ,że robota idzie zbyt szybko.Jeszcze trochę i nie zdażymy na koncert!-pomyślałem z przerażeniem.Chwilę później przyszedł pan z pytaniem czy nie mam jakiejś mocnej lampy no trochę im za ciemno przy pracy.
Nawet kretyn by wydedukował co to oznacza. Zagrałem na czas i powiedziałem,że muszę poszukać. Poszedłem do garażu i zacząłem się gorączkowo zastanawiać jak z tego wybrnąć.
Niech już sobie jadą do cholery!
W końcu zdecydowałem,że powiem,że nie mam żadnych lamp, latarek, żarówek świeczek nawet.
Nie zdążyłem jednak nawet otworzyć ust gdy szef ekipy poinformował mnie,że bardzo mu przykro,ale muszą już skończyć bo są za bardzo zmęczeni.
Zrobiłem minę pod tytułem "no cóż, z trudem,ale jakoś muszę się pogodzić z taką rozczarowującą postawą" i pomachałem im ręką na pożegnanie.
A potem pognaliśmy z najlepszą z żon do samochodu.
Co było dalej?
O tym... :-)

Ksiażę półsnu

Ufff, wreszcie dochodzę do siebie. Dobrze ,że chociaż w pracy człowiek może czasami odpocząć :-) Właśnie mam luźniejsza chwilkę i korzystam z okazji żeby coś skrobnąć.
Wypada więc cofnąć się trochę w czasie.
W czwartek o północy zameldowaliśmy się w kinie na pokazie przedpremierowym "Księcia półkrwi". Koleżanka małżonka spytała czy nie mam ochoty wypić kawy,ale stwierdziłem,że nie ma takiej potrzeby. Przecież jestem twardy i wytrzymam.
Cóż za optymizm. Rzeczywistość niestety zweryfikowała moje plany. W połowie filmu powieki zaczęły mi ciążyć.
-Jasna cholera-pomyślałem-zaraz się zresetuję!-co robić?
Pytanie było jak najbardziej na miejscu ponieważ film był całkiem niezły i naprawdę miałem ochotę obejrzeć go bez niekontrolowanych "resetów".
Zastosowałem więc procedurę awaryjną polegającą na "autoszczypaniu", mruganiu i tym podobnych idiotyzmach.
Trochę pomogło. Trochę.
Niestety po seansie musiałem spytać swoja druga połówkę jak to się stało,że bohaterowie najpierw byli na bagnach a gdy "mrugnąłem" to znaleźli się w Hogwarcie.
A generalnie najnowszy Harry Potter naprawdę mi się podobał. Ekranizacja jest zresztą tym razem znacznie lepsza od książki.Fabuła została naprawdę sensownie skrócona i okrojona. A młodzi aktorzy grający główne role zrobili spore postępy. podobnie jak ci od polskiego dubbingu. Fajnie się to ogląda, chociaż młodsi widzowie chyba byli trochę zawiedzeni.Mniej w tym filmie baśni i fajerwerków a więcej problemów nastolatków, dojrzewania, spraw sercowych i tak dalej.
Do domu wróciliśmy po trzeciej. jeszcze kolacja,prysznic, pół strony książki do poduszki i .... zadzwonił budzik. Siódma rano. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
Zwlokłem się z łóżka myśląc tylko o tym ile jeszcze lat zostało mi do emerytury.
niewielkim pocieszeniem była myśl o tym,że od poniedziałku zacznę urlop.
Urlop w moim przypadku oznacza,że trzeba przed nim skończyć całą rozbabrana robotę, oraz przygotować sobie wszystkie materiały , które będą potrzebne do pracy kiedy nadejdzie kres wypoczynku.
No i jeszcze perspektywa pracy przez cały weekend. Urocze.
Czy pisałem już,że kocham swoja pracę?
Są chwile,że wydaje mi się,że nawet ten sajgon po narodzinach Jeżyków będzie miłym wypoczynkiem po tym wszystkim.
Oj, nie wiedziałem jeszcze jak ciężka czeka mnie sobota.
Ale o tym... w następnym odcinku :-)
Tak, tak-wiem,że tego nie lubicie,ale czas trochę popracować

czwartek, 23 lipca 2009

Polak jak zwykle (nie)potrafi

Nie jest dobrze. W piątek jako gwiazda Hunterfestu ma wystąpić wspominany tu już wielokrotnie Motorhead.Najpierw miałem jechać na koncert sam,ale ostatecznie ustaliliśmy z koleżanką małżonką, że skoro jest okazja to zabieramy Jeżyki i w czwórkę się trochę "pometalizujemy".
Plan cudny tyle,że doszły mnie słuchy,że impreza, która ma się dzisiaj zacząć może się nie odbyć. Od rana wydzwaniają ludzie z informacjami,że kasa jest zamknięta, pole namiotowe nieczynne a robotnicy demontują scenę(!) i sanitariaty.
Po dwóch godzinach prób dodzwoniłem się do głównego organizatora, który przyznał,że są "przejściowe problemy" i dzisiaj nie wystąpi żaden zespół zagraniczny. Więc żegnaj Machine Head. Pan Arek zapewnił mnie jednak ,że "program na pozostałe dni pozostał bez zmian".Oby.
Mnie i tak zależy tylko na sobotnim koncercie(oprócz Motorhead jeszcze Vader,Acid Drinkers i nowa kapela byłej wokalistki Nightwish),ale jakbym kupił karnet na całą imprezę to by mnie chyba krew zalała.
Ciekawe co będzie dalej? Sytuacja wygląda na rozwojową.
Hmmm... najwyżej pójdziemy na jakiś darmowy koncert zespołu folklorystycznego ;-)
Swoją drogą organizatorzy Hunterfestu po raz kolejny się nie popisują i boję się ,że to może być koniec fajnie rozwijającej się imprezy.

Aby do urlopu

Wczoraj koleżanka-małżonka zrobiła mi pogadankę umoralniającą na temat mojego zachowania. Usłyszałem, że jestem drażliwy, bywam opryskliwy i generalnie nerwowy. Najpierw spróbowałem się zdenerwować, bo przecież jestem taaaki tolerancyjny, ugodowy i ojojoj. Potem jednak przypomniałem sobie hmm... "rozmowę" z panem drogowcem i dotarło do mnie ,że ma rację. Pozostało spuścić łeb i słuchać.
Tyle,że jak tu się nie denerwować kiedy na pytanie "czy będziecie jutro?"- majster odpowiada "albo będziemy albo nie". Sprawa kredytu ciągle się ślimaczy a moi pracodawcy uznali,że jeden wolny dzień w tygodniu to stanowczo za dużo. W efekcie tego zamiast pilnować elektryka, który wreszcie ma do nas zawitać na cały weekend-spędzę ten czas w pracy.Gul mi skacze i tyle.
Nie ma nic gorszego ( a jednocześnie łatwiejszego) od odreagowywania na bliskich.
Potem jednak trochę mi się humor poprawi,ł bo wreszcie udało mi się wcześniej zerwać z pracy.W drodze do domu, w ramach wyciszania się, słuchałem Milesa Davisa.
Wróciłem uspokojony i wyluzowany.
Po pięciu minutach pod bramę zajechał listonosz z poleconym.W kopercie był ostatni (mam do cholery taka nadzieję) papier, który jest potrzebny do podpisania umowy kredytowej. Tę naszą kredytową epopeję pewnie jeszcze opiszę bo warto-ku przestrodze.
W każdym razie zamiast oddać się błogiemu lenistwu przy akompaniamencie stukających za ścianą młotków- pognałem do samochodu.
"Sorry Miles,ale się śpieszę"-mruknąłem zamieniając w odtwarzaczu "Amandlę" na "Kiss of Death" Motorhead :-)
Potem było bardzo szybkie 15 kilometrów do miasta, upiorne chwile w korkach i nerwowe szukanie miejsca do zaparkowania. Następnie galop-do notariusza, ksiąg wieczystych, po znaczki sądowe, do ksero, z powrotem do ksiąg wieczystych i wreszcie do banku. A wszędzie błaganie o życzliwość, pośpiech i przymilne uśmiechanie.
A potem jeszcze zakupy w ramach relaksu.
Noooo żyć nie umierać.
Dzisiaj ledwo zwlokłem się z łóżka. mam nadzieję,że po południu uda mi się złapać trochę oddechu bo o północy idziemy na nowego "Harry'ego Pottera" :-)
Jutro postaram się skrobnąć jak było.

środa, 22 lipca 2009

Jeżykówka


Dawno nie pisałem o pomyśle na przygotowanie nalewek, które zostaną otwarte na osiemnaste urodziny Jeżyków.Mimo tego temat absolutnie nie został zarzucony.
Dwa tygodnie temu nie zważając na czające się w wysokiej trawie kleszcze oraz trochę zdenerwowane pszczoły, którym robiłem konkurencję, nazbierałem kwiatów lipy a efektem moich dalszych zabiegów jest prezentowany na zdjęciu słój.
Na razie nie znalazłem satysfakcjonującego mnie przepisu na lipową nalewkę więc zawartość słoja traktuję jak pół a nawet ćwierćprodukt. Jakoś nie przekonują mnie przepisy, w których trzeba ten płyn połączyć z dużą ilością miodu lipowego. Fakt ,że powinna z tego powstać rewelacyjna miodówka,ale ja wolałbym uzyskać coś o znacznie bardziej subtelnym smaku i bukiecie.
Bardzo natomiast chciałem zrobić nalewkę z czarnego bzu. Niestety znajomy szef wytwórni miodów pitnych oświecił mnie ,że nalewkę robi się nie z owoców a z kwiatów.
Powiedział mi to o tydzień za późno :-( No cóż, spróbuję za rok.
Na pocieszenie nazbierałem czarnych i czerwonych porzeczek i teraz zaczynam ich obróbkę-szczegóły i fotki wkrótce.
W kolejce czekają też leśne maliny ( chyba już nadają się do zbioru), bacznie przyglądam się też zielonym otoczkom orzechów. W tamtym roku przegapiłem właściwy moment. Teraz nie zamierzam popełnić tego błędu.
Zresztą do orzechówki mam stosunek bardzo szczególny. Kiedy byłem dziecięciem w mrocznych latach komuny (chyba było to w czasie stanu wojennego,ale nie jestem pewny) mój tata tez postanowił po raz pierwszy zrobić orzechówkę. Nie wiedział biedak,że zielone łupiny orzechów, które nadają tak szlachetny kolor nalewce, równie skutecznie barwią skórę.Nalewkę zrobił, ale ciemnobrązowych palców już doczyścić nie mógł :-) A ponieważ "orzechówka" miała być jedną z głównych atrakcji na weselu mojej ciotko-kuzynki (to zbyt skomplikowane by teraz wyjaśniać stopień pokrewieństwa) przez całą imprezę tato paradował w białych, bawełnianych rękawiczkach.
Nie mam pojęcia jak smakował ów trunek z takimi przygodami stworzony bo nam dzieciakom nie dano go do spróbowania. Nigdy jednak nie zapomnę jaki wpływ wywarł na dorosłych i ich percepcję.
Otóż moja ciotko-kuzynka ma siostro-kuzynkę (tak wiem porąbana z nas rodzinka), która jest śpiewaczką operową.
Otóż nasza primadonna po zażyciu "tatowego specjału" postanowiła uraczyć nas próbką swoich możliwości wokalnych. Głos, który normalnie wypełnia sale koncertowe tym razem zabrzmiał w dwupokojowym mieszkanku. MAAAASSSAAAAKKKRRAAAA!!!
Pamiętam jak z jakąś dziewczynką uciekliśmy do drugiego pokoju i chowaliśmy głowy pod poduszkami, kołdrami i kocami.
Znieczuleni dorośli znosili to znacznie lepiej.A przynajmniej takie robili wrażenie. Chociaż moja mama na tamto wspomnienie jeszcze teraz parska śmiechem i przewraca oczami.
Wracając do kwestii nalewek to koleżanka Magda (serdecznie pozdrawiam:-) ochrzciła nam całą linię tych produktów. "Jeżykówka" proste i trafne, czemu na to sam nie wpadłem?
A przy okazji "Jeżyków" to dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z dwuznaczności tego nazewnictwa. Jakoś wyleciało mi z głowy,że oprócz tych kolczastych są jeszcze przesympatyczne ptaszki. W naszym przypadku chodziło o te "naziemne" o czym stali czytelnicy pewnie wiedzą, ale może ktoś dołączył się później więc wolę wyjaśnić.
No to, jeszcze na poprawę humoru wierszyk, który raz usłyszałem w licealnych czasach i teraz właśnie mi się przypomniał:

Jeżu, jeżu, jeżyku
Dostaniesz lanie na gołe kolce
Dość mam już twoich wybryków

Mam nadzieję,że nie będę go musiał powiedzieć Jężykom, gdy zaczną degustować Jeżykówkę :-)))

wtorek, 21 lipca 2009

Hard and Heavy

Wczoraj cały dzień byłem jakiś niezdrowo nabuzowany.Nerwowa atmosfera w pracy, jakieś bezsensowne gierki i intrygi. Do tego ekipa remontowa , która bez ostrzeżenia postanowiła sobie zrobić wolny dzień. Żeby odreagować, w drodze do domu, wsadziłem do odtwarzacza w samochodzie płytkę z solidną porcją starego dobrego heavy metalu. Przy takim hałasie naprawdę trudno zebrać myśli więc odpoczywam psychicznie. Niestety, zanim zadziałało trafiłem na roboty drogowe. Przymknąłem więc szybę żeby nie wyglądać na miłośnika "wietrzenia łokcia", który uważa ,że cały świat powinien słuchać jego, jedynie słusznej, muzyki.
Między pachołkami kręcili się dobrze zbudowani panowie-jeden z nich z lizakiem do kierowania ruchem.Stał obok koparki. Kiedy podjechałem do niej bliżej i zamierzałem wyminąć- pan odwrócił się w moja stronę i jak oparzony skoczył mi przed maskę po czym zaczął wymachiwać rękami i coś krzyczeć.
Ale muza grała głośno więc widziałem tylko poruszające się usta.Nie jestem mistrzem w czytaniu z ruchu warg,ale kilka podstawowych wulgaryzmów potrafię rozpoznać.
Ponieważ nie wydawało mi się bym zasługiwał na takie traktowanie ściszyłem odtwarzacz, opuściłem szybę i zagadnąłem o co chodzi.Wiem,że na chamstwo najlepiej odpowiadać inteligentnie i kulturalnie bo wtedy człowiek jest moralnym zwycięzcą, ale nie dałem rady.Moje pytanie nie było zbyt grzeczne jeżeli domyślacie się co mam na myśli.
Potem nastąpiła krótka ,ale treściwa wymiana poglądów. Pan w pomarańczowej kamizelce wyraził swoje zastrzeżenia co do mojej jazdy a ja przekazałem mu parę uwag na temat ludzi, którzy powinni kierować ruchem,ale najwyraźniej przerasta to ich możliwości intelektualne.
Była to prawdziwie męska rozmowa pozbawiona niepotrzebnych zwrotów grzecznościowych. Za to w celu podkreślenia ekspresji okraszona wieloma słowami uznawanymi powszechnie za obraźliwe i wulgarne.
Kiedy skończyliśmy naszą burzę mózgów mój rozmówca dalej stał i nie zdradzał ochoty posłużenia się lizakiem. Spytałem więc przesłodzonym tonem:
-Drogi łaskawco czy teraz można już jechać?
Ponieważ odpowiedź na moje pytanie była długa, nieuprzejma i utrzymana w konwencji całej naszej rozmowy, pozwoliłem sobie odpowiedzieć w podobnym tonie.
Na szczęście udało mi się odjechać zanim pan drogowiec postanowił wyciągnąć mnie z samochodu i przejść od gadania do działania.W przeciwnym wypadku musiałbym zbierać wybite zęby połamanymi rekami.
Ponieważ jechałem przez teren niezabudowany szyba poszła w dół, potencjometr na full, słonko świeciło, wiatr rozwiewał włosy a świat stał się jakiś lepszy.
Mimo,że chyba nigdy w życiu nie użyłem publicznie (tak licznie i tak głośno) podobnego słownictwa nie czułem wyrzutów sumienia.
Chociaż pewnie powinienem.
Z drugiej strony to mogła być ostatnia okazja by zachować się jak stereotypowy ultra macho.
Kiedy na tylnym siedzeniu pojawią się dwa foteliki na pewno sobie na to nie pozwolę.
Po powrocie do domu zrelacjonowałem przy obiedzie swoją przygodę koleżance małżonce a potem zabrałem się wreszcie do koszenia trawy w ogrodzie.
Ponieważ ostatnio mocno zaniedbałem te pracę uznałem ,że najpierw w ruch musi pójść kosa spalinowa. Ponieważ to cholerstwo jest strasznie głośne w uszy wsadziłem słuchawki odtwarzacza i zabrałem się do roboty.
Trawa była mokra więc szło opornie,ale przy dźwiękach Body Count jakoś szło. Ice T bluzgał i śpiewał o zabijaniu policjantów, dziwkach i dyskryminacji afroamerykanów a ja czułem ,że wreszcie schodzi ze mnie para.
Kosząc i rozkoszując się muzyką zacząłem zastanawiać się co odpowiem dzieciom kiedy za kilka lat spytają:
-A czego słuchasz tatusiu? O czym ten pan tak krzyczy?
Co mam im odpowiedzieć? Że to piosenki o miłości?
A co jak będą chciały wiedzieć co znaczy nazwa jednego z moich ulubionych zespołów SUICIDAL TENDENCIES?
Bycie rodzicem jest znacznie bardziej skomplikowane niż mi się wydawało.
Jadąc dzisiaj do pracy słuchałem PJ Harvey ("Uh Huh, Her").

niedziela, 19 lipca 2009

Różowa dyktatura

Ostatnio coraz częściej znajomi pytają nas czy już wiemy jakiej płci będą dzieci. Oczywiście jeszcze na to za wcześnie, ale po ostatniej wizycie u lekarza zaczęliśmy się nastawiać,że o będą dziewczynki. Oczywiście wmawiamy sobie ,że żadne nastawianie się nie ma sensu, ale myśli sam dryfują.
Kilka dni temu zajrzeliśmy do sporego sklepu z odzieżą ciążową i dziecięcymi ciuszkami.
Poszliśmy tam bo koleżanka małżonka szukała krótkich spodenek, ale oczywiście skończyliśmy wśród wieszaków i półek z odzieżą w rozmiarze XXXXXS.
Dopiero tam zdałem sobie sprawę z tego,ze dotychczas zerkałem właściwie tylko na ubrania dla chłopców.
Korzystając z tego ,że ona była zajęta przymierzaniem ruszyłem do krainy falbanek, kokardek i biedronek wpinanych we włosy.
Szedłem między półkami i jakoś nie moglem skupić się na żadnej konkretnej rzeczy. Miałem wrażenie ,że stoję przed jedną wielką różową ścianą.
Wcześniej w dziale dla „nie za dużych mężczyzn” było zupełnie inaczej. Tam co chwilę mój wzrok przyciągała jakaś fajna bluza z kapturem, czaderskie spodenki albo śpioszki wyglądające jak dżinsy.
Nie przejąłem się jednak tym,że nie widzę nic ciekawego do ubrania dla dziewczynek bo w kwestii damskiej mody jestem porażająco beznadziejny.
Nie chodzi mi o to,że jest mi obojętne w co się ubiera moja druga połówka. Wręcz przeciwnie. W odróżnieniu do większości facetów kwestia koloru nie jest dla mnie terra incognita. W końcu z moją przyszłą małżonką poznaliśmy się na egzaminie wstępnym z malarstwa. Kolorystą jestem słabym,ale umiem odróżnić trochę więcej kolorów niż podstawowe ;-) wiem co mi się podoba a co nie.
Jednak jedną z najgorszych rzeczy, która może mi się przydarzyć jest towarzyszenie podczas tekstylnych zakupów.
Te ciągłe i głównie retoryczne pytania typu „a w tym nie z grubo”? Albo „w której lepiej wyglądam w tej czy w tamtej czarnej”? I co tu odpowiedzieć skoro wcześniej moja najlepsza z żon przymierzyła ćwierć miliona różnych czarnych ciuchów. A podpowiedzi w stylu „no ta z...” (i tu padają jakieś dziwne, obce określenia o jakiś wcięciach i innych popierdółkach) wywołują tylko dezorientację i popłoch.
W takim sklepie nigdy nie wiem , w którym miejscu stanąć by nie zostać podeptanym przez łowczynie cenowych okazji i poszukiwaczki właściwych rozmiarów.
Najdziwniejsze jednak jest to,że mogę biec przez godzinę,rąbać drewno albo przez pół dnia pływać na windsurfingu i czuję się świetnie.
Wystarczy jednak dziesięć minut na zakupach i zaczyna mnie boleć kręgosłup, puchną mi nogi, ćmi głowa i robię się rozdrażniony, zniecierpliwiony i kwękający.
Reasumujac- nie zdziwiło mnie to,że szukanie sukienek i śpioszków dla małolatów jakoś mnie nie wciągnęło.
Zacząłem się martwić dopiero wtedy gdy między tymi samymi regałami przeszła się koleżanka małżonka.
Rozejrzała się, pochyliła ze dwa razy, wzięła do reki jakąś szmatkę i po chwili odłożyła z odrazą.
-Czy w tym kraju naprawdę każda dziewczynka musi być ubrana na różowo?- jęknęła- Czy naprawdę nie ma innych kolorów? Nie chcę by moje dziecko wyglądało jak jakaś idiotyczna mała Barbie!
-Nie martw się poszukamy jakiś fajnych... CZARNYCH śpioszków- zażartowałem.
Nie pozostało nam nic innego jak rozpocząć poszukiwania w internecie.
Niestety to zajęcie okazało się równie stresujące. „Welcome in the pink world”- psiakrew.
Oczywiście można znaleźć fajne oryginalne i ładne ciuchy np. w moim ulubionym kolorze indygo. Tyle,że w Mediolanie.
A jednak kiedy poziom naszej frustracji osiągnął poziom krytyczny i koleżanka małżonka zaczęła głośno kląć a ja zrezygnowany tylko udawałem,że zerkam jej przez ramię na monitor- a tak naprawdę oglądałem jakieś głupoty w telewizji- nastąpił przełom.
-Znalazłam!!! -usłyszałem triumfalny okrzyk- CZARNE ŚPIOSZKI! Z logo.... Metalliki!!!!
Ale czad!
Nie sadzę by dziecko ubrane w coś takiego wyglądało szczególnie atrakcyjnie, ale zobaczyć miny tych wszystkich cioć-bezcenne!

sobota, 18 lipca 2009

Kontakt

Wracając do tematu resetowania to wczoraj zaliczyłem trzecie nieudane podejście do filmu pt. „Kontakt”.A tak chciałem go wreszcie obejrzeć w całości :-(
Nie pomogło mocne postanowienie, mocna herbata i mocne poszturchiwanie przez koleżankę małżonkę. Tradycyjnie najpierw wydawało mi się,że tylko mrugnąłem i wcale nie straciłem wątku. Potem były kolejne mrugnięcia. Coraz dłuższe. Ostatnie trwało chyba z godzinę.
W połowie mojego mrugania żona odpuściła szturchanie (które sam zamówiłem w swojej determinacji) bo bała się,że rano będę miał jeden bok cały czarny od siniaków.
A skąd wzięła się moja desperacka chęć obejrzenia tego filmu?
Otóż po pierwszej nieudanej próbie obejrzenia go -kilka lat temu- bardzo mnie zaintrygowało streszczenie dokonane przez moją ładniejsza połówkę. Tak bardzo ,że kupiłem książkę Carla Sagana, na podstawie której powstał.
I książka owa zrobiła na mnie duże wrażenie bo wbrew pozorom nie jest to jakaś historyjka science fiction. To mądra opowieść, w której kontakt ludzkości z cywilizacją pozaziemską jest pretekstem o rozważań o nauce, Bogu itd.
Czytając ją miałem ochotę podkreślać co drugie zdanie i uczyć się ich na pamięć.
Jeden z moich ulubionych cytatów pojawia się również w filmie- rozważania na temat możliwości istnienie obcych cywilizacji kończy konkluzja,że jeżeli we wszechświecie ich nie ma „to w takim razie jest to straszne marnotrawstwo przestrzeni”.
Tak sobie myślę o tej dwuosobowej cywilizacji, która powstaje w bebzunku koleżanki małżonki i dochodzę do wniosku, że życie bez jeżyków też byłoby cholernym marnotrawstwem przestrzeni nie tylko na naszej planecie,ale i w mojej głowie :-)
W porównaniu z tym ile teraz różnych myśli mi się w niej pojawia to... wcześniej sprawiała wrażenie pustawej.

piątek, 17 lipca 2009

Miękki reset-twarde konsekwencje

Nooooo naprawdę usiadłem do kompa z poczucia obowiązku i dręczony wyrzutami sumienia. Po tym jak we wtorek zlałem się potem poprawiając tylko literówki w starych tekstach nie mogłem się zmusić do pisania.
Ale mam teorię:po prostu przegrzewa mi się procesor w mózgu.Pewnie przydałoby się nawiercić jakiś niewielki otworek w czaszce i wstawić jakieś chłodzenie-wiatraczek,albo coolera z ciekłym azotem. No bo jak wytłumaczyć to zupełnie nieoczekiwane resetowanie?
Przychodzę z pracy,siorbię przepyszny chłodnik poprawiam drugim daniem, siadam przed telewizorem żeby z koleżanką małżonką zobaczyć końcówkę etapu Tour De France gdy wtem...jest już dwie godziny później. W głowie wata, nogi miękkie a koleżanka małżonka rzuca jakieś uwagi o mężczyznach, którzy jak nikt potrafią zabawić swoje kobiety.
Znaczy,że niby mam mieć wyrzuty sumienia?
Pewnie tak.
Tylko co zrobić? Nawet teraz czuję ,że oczy zaczynają mi się kleić.
No to żeby nie zasnąć opowiem o najnowszych zachciankach mojej drugiej połówki.
Już drugi raz z rzędu miała takowe. Pod supermarketem! No, kurczę-po prostu wchodzę, kupuję i wracam-cała operacja trwa 4 i pół minuty. I to już? To maja być te legendarne zachcianki kobiet w ciąży? Jak ja spojrzę w oczy kolegom, którzy w środku mroźnej nocy, w śniegu po kolana musieli szukać... bo ja wiem... lodów o smaku pizzy. Albo na odwrót-pizzy miętowej albo innego absurdalnego wynalazku kulinarnego.
Naprawdę coś w tym jest. Odkąd jesteśmy w ciąży nasza karma się odwróciła i jakoś los zaczyna nam sprzyjać.Bo wcześniej większość naszego życia przebiegała według podstawowego prawa Murphy'ego mówiącego,że to co tylko może się sp...lić na pewno się sp...znaczy zepsuje się.
Ale żeby nie był tak różowo.
Ostatnio kiedy wracam z pracy-totalnie odmóżdżony, odwodniony i marzę tylko o tym by stracić przytomność i ocknąć się w jakimś klimatyzowanym pomieszczeniu musze odpowiadać na trudne pytania.
To znaczy pytania są proste tylko odpowiedzi trudno udzielić. Właściwie to udzielić jest łatwo, ale trudność polega na tym by była ona cenzuralna.
Pytania są następujące:

a) kiedy umyjemy okna (A po co? Przecież już kiedyś myliśmy)

b) czy nie mam ochoty skosić trawnika (a i owszem, najlepiej dynamitem)

c) czy pójdziemy na spacer (bardzo chętnie, po warunkiem,że ktoś będzie pchał wózek, na którym będę siedział podłączony do kroplówki z zimnym piwem)

d) czy zamierzam wreszcie napisać jakiegoś posta na blog ( a chętnie,ale żeby dorwać się do kompa muszę poczekać aż padnie serwer ,na którym wisi "nasz-bocian" :-))

Mam wymieniać dalej?
Myślę,że się rozumiemy.
Dobra, na razie przerywam pisanie bo laptop mnie strasznie grzeje w uda ;-)

poniedziałek, 13 lipca 2009

Kurczak w łzawym sosie

Wczoraj mieliśmy „dzień otwartych drzwi”-jedni znajomi wyjeżdżali a drudzy przyjeżdżali :-))
Ponieważ w domu pierdolnik związany z remontem, gości przyjmowaliśmy w ogrodzie. I fajnie bo pogoda była całkiem przyjemna. Niezobowiązujący grill i pogaduchy pod modrzewiem.
Oj, nasłuchaliśmy się trochę o tym jak to genialnie było w tym roku na Openerze. O tym jakie to wspaniałe koncerty dały Prodigy i Faith No More.
Kolega , który pogował pod sceną twierdzi,że przepocił nawet gips. Swoją drogą szacun- pogowanie ze złamanym obojczykiem to zabawa dla prawdziwych twardzieli.
No cóż- takie rozrywki na razie nie dla nas. Chociaż.... za dwa tygodnie na Hunterfeście gra Motorhead ;-) i chyba dostanę „zwolnienie warunkowe”.
Ale właściwie to miałem napisać o czymś innym.
W drugiej „zmianie gości”odwiedzili nas- autor owego robiącego furorę bon motu o nieistniejącym cholesterolu i jego małżonka- też lekarka. Jak już wspominałem rodzice trójki dzieci. Była więc wspólna platforma porozumienia.
W pewnym momencie rozmowa zeszła na kwestie rozchwiania emocjonalnego podczas ciąży. Koleżanka małżonka opowiedziała jak to ostatnio rozpłakała się wyglądając przez okno bo wzruszyło ja to,że mieszkamy w tak pięknych okolicznościach przyrody.
Została jednak przebita dykteryjką o łzach wzruszenia lejących się podczas przygotowywania obiadu. A konkretnie w trakcie mycia dwukilogramowego kurczaka-bo „ważył tyle ile dziecko” :-))))))))))))
Teraz podczas konsumpcji drobiu będę się czuł jak kanibal.

sobota, 11 lipca 2009

Takie malutkie różności

Mam wrażenie,że wczoraj miałem pierwszy „interaktywny kontakt” z jeżykami.
Pewnie tylko się łudzę,ale....
Otóż ,jak się dowiedziałem kilka dni temu, zanim kobieta w ciąży poczuje pierwsze ruchy dzieciaków odczuwa coś w rodzaju burczenia w brzuchu.
I kiedy w sobotę zamruczałem do pępka koleżanki małżonki ze środka dobyło się właśnie burczenie. I to na dwa głosy!
Wieeem, pewnie tylko się łudzę,ale może jednak?
Fajnie by było. Chociaż wiem ,że to raczej za wcześnie.
Ale może jednak?
Myślicie,że nie?
Na pewno?
A może!?
No,dobra ,już dobra.
W każdym razie wczoraj wreszcie przetestowałem na wodzie nową deskę windsurfingową. Było zaje... to znaczy fajnie było. Bardzo fajnie.
Czy chwaliłem się,że to deska określana jako „progresywna deska rodzinna” ;-)))?
A pierwsze kroki w windsurfingu mogą już robić pięciolatki!
Na takim właśnie sprzęcie. Tyle,że z „takim malutkim żagielkiem” i w „takim malutkim kapoczku” :-))))))
Jaaaaaa pierniczę!!!

Lekko wstrząśnięci i lekko zmieszani

Oboje z koleżanką małżonką jesteśmy naprawdę słabi w temacie pt. „oszczędzanie”.I dlatego właśnie nasza chata wygląda tak jak wygląda. Tak się do tej pory składało,że wszystkie oszczędności zamiast np. na remont łazienki szły na wakacyjne wyjazdy. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Postanowiliśmy być rozważnymi, zapobiegliwymi i odpowiedzialnymi dorosłymi ludźmi.
Dlatego ostatnio zbieramy... pięciozłotówki.
Taaak wiem,że to nie obligacje ani lokata terminowa czy jednostki funduszu inwestycyjnego, ale od czegoś trzeba zacząć.
Zresztą mam wrażenie ,że przez kilka tygodni w skarbonce uzbierała się już całkiem niezła kwota. Chociaż nie mamy pojęcia jaka. Bo właśnie o to chodzi w zbieraniu pięciozłotówek. Pozbycie się z portmonetki jednej monety raz na jakiś czas specjalnie nie boli. Pięć złotych łatwiej wrzucić do skarbonki niż dychę. A dwie piątki to przecież tyle samo. A dwadzieścia piątek to już stówa. I tak dalej. Po dwóch latach może się okazać ,że uzbieraliśmy na niezłe wakacje.
A dlaczego o tym opowiadam? Już wyjaśniam.
Moja żona, która do tej pory była osobą spontaniczną i żyjącą chwilą ostatnio zmienia się w inna kobietę. Do kwestii przyszłego macierzyństwa podchodzi cholernie poważnie.
Na przykład przygotowała listę tego co będzie nam potrzebne zaraz po urodzeniu dzieciaków. Lista jest długa. Naprawdę długa. Szczegółowa. I długa. Dłuuuga jak jasna cholera.
I kosztowna.
No, na to pięciozłotówki nie wystarczą.
W każdym razie kiedy w czwartek byliśmy u ginekologa ten po dokładnym obejrzeniu obrazu na USG stwierdził,że co prawda jest trochę wcześnie na wyrokowanie,ale nie wyklucza ,że Jeżyki to dziewczynki. Trochę nas to zaskoczyło i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę,że właściwie takiej ewentualności nie braliśmy pod uwagę.
Staraliśmy się nie nastawiać na żadną „konfigurację”. Jednak kiedy usłyszeliśmy słowa lekarza dotarło do nas,że trochę podświadomie już się nastawiliśmy na chłopca i dziewczynkę. A koleżanka małżonka stwierdziła,że nawet myślała o dwóch synach.
Oczywiście nie mieszkamy w Chinach i dwa „dziurawce” to żaden problem a raczej wprost przeciwnie :-))
Przecież zawsze mówiłem ,że łatwiej mi się dogadać z kobietami.
Aaaaa jednak.
Kiedy wracaliśmy do domu koleżanka małżonka była dziwnie milcząca i zadumana.
W końcu westchnęła.
- A wyobrażasz, co będzie jak będziemy musieli wyprawić dwa wesela?!
Ręce spociły mi się na kierownicy.
-Ty zbieraj lepiej te cholerne pięciozłotówki- mruknąłem- I zastanów się jak my przeżyjemy towarzystwo dwóch takich stworzeń porozumiewających się ultradźwiękami.
Taki dziewczęcy pisk jest dla mnie jednym z najbardziej irytujących dźwięków.
Oczami wyobraźni zobaczyłem siebie za dwadzieścia lat.
Lekko wyalienowany, prawie sześćdziesięciolatek o szklistym spojrzeniu. Otoczony babami. Niby szczęśliwy, ale jakby zagubiony we własnym domu :-))
Po prostu pan Bennett z „Dumy i Uprzedzenia” :-)))))
Oby tylko ten grany przez Donalda Sutherlanda z wersji kinowej. Bo ten przynajmniej miał w sobie trochę ikry ;-)))
Dwie dziewuchy. No, kto by pomyślał.
Inna sprawa,że ta diagnoza może się jeszcze zmienić kilkakrotnie więc nie ma co się nastawiać.

piątek, 10 lipca 2009

Sex, szkiełko i Rock'n'Roll

Myślę ,że na jakiś czas dość egzystencjalnych tematów :-) Fakt,że trochę nie było o czym pisać bo drugi trymestr to taka "mała stabilizacja". Nic specjalnego się nie dzieje, emocje opadają, stres odchodzi. Człowiek jest już trochę oswojony z całą sytuacją.Od czasu do czasu pogadam troch koleżance małżonce do pępka co ją nieodmiennie bawi:-)
Wczoraj byliśmy u nowego ginekologa. Do zmiany lekarza podeszliśmy bez specjalnego entuzjazmu,ale nawet nasza dotychczasowa "doktórka" poradziła by zacząć kolaborować z kimś kto pracuje w szpitalu, w którym zamierzamy rodzić. Ot taka polska rzeczywistość.
Nie byliśmy tym zdziwieni,ale z panią doktor rozstaliśmy się z żalem.Trudno się nie zżyć z kimś, do kogo wpada się regularnie przez kilka lat na pogaduchy, USG i .... oddawanie materiału. Czyli czynność dość intymną :-)
Tak przy okazji to przypomniała mi się sytuacja przed transferem-pan doktor w białostockiej klinice odprowadził nas do drzwi i poinformował nas ,że koleżanka małżonka teraz ma iść na badanie a ja pouprawiać trochę seksu z kubeczkiem i ,że "pani Marzenka wszystkim się zajmie". Wszystkim? Przez głowę zaczęły mi przelatywać różne, niekoniecznie przyzwoite myśli :-)) Na szczęście "wszystko" okazało się pojęciem użytym na wyrost i jednak z "większością" musiałem sobie poradzić....
No co się będę rozpisywał, wszyscy jesteśmy dorośli.
Tak było podczas badania kontrolnego "materiału", ale prawdziwy dramat przeżyłem kiedy procedurę trzeba było powtórzyć pod koniec protokołu.
Dostałem, kubek, płytę dvd i raźnym krokiem ruszyłem do sekretnego pokoiku. generalnie wyluzowany bo co tu ukrywać w przypadku faceta procedura jest znacznie przyjemniejsza niż u przyszłej matki.Przecież nikt mi nic nigdzie nie będzie wkładał, wbijał ani usypiał.Luuuuuuzik.Make sex don't war.
A więc wpadam do pokoiku odpalam odtwarzacz i tu pojawia się lekki problem.
Coś jest zepsute i ekran jest podzielony na pół w taki sposób,że lewa strona obrazu jest po prawej stronie ekranu a prawa wprost przeciwnie. a pośrodku gruba kreska.
Stukanie, walenie, potrząsanie, resetowanie i inne wyrafinowane sposoby usuwania usterek nie podziałały.
Cóż było robić? Pozostało tylko, jak to podobno w poznańskim mówią "nadusić plej".
I co? Maaaaaaaaaasakra!!!!!!!!!!
Nie dość,że obraz wyglądał tak jak wyglądał i od wpatrywania się w niego aż kręciło się w głowie to jeszcze ten film....
od produkcji tego typu zazwyczaj wymaga się by hmm...aktorki reprezentowały sobą jakiś poziom... no nazwijmy go "artystycznym".
Tymczasem to co zobaczyłem na ekranie sprawiło,że odechciało mi się wszelkiego seksu i pojawiło się poważne zagrożenie, że cały nasz misterny plan pójdzie w p.... no nie uda się.
Panie aktorki były tak potwornie odrażające, że po prostu ręce mi opadły. A niestety o ile przy "seksie tradycyjnym" można się bez nich swobodnie obejść to przy tej procedurze trochę ciężko.
Ale w końcu, że zacytuję klasyka:

" I am Ironman tudududu tu du duuuu"

To Black Sabbath jakby ktoś miał wątpliwości. A skoro o muzie mowa to nasz nowy doktor strasznie głośno radia w gabinecie słucha. Trochę to irytujące bo sam mówi bardzo cicho,ale przynajmniej muza u niego leci całkiem do zniesienia.
W każdym razie USG robiliśmy m.in przy dźwiękach Metalliki i mam wrażenie,że Jeżykom się podobało :-)))))))))

czwartek, 9 lipca 2009

O obłudzie

Wspomniałem ostatnio o tych egzystencjalnych klimatach i rozmyślaniu o religii.
Próbowałem sobie przypomnieć kiedy ostatecznie pożegnałem się z religią.
Byłem standardowym produktem polskiego społeczeństwa, wychowanym w zdecydowanej opozycji do "czerwonego reżimu" i -delikatnie mówiąc- niechęci do Jaruzela, Urbana i Milicji Obywatelskiej a zwłaszcza ZOMO. Nauczony paciorka, ochrzczony z zaliczonym bierzmowaniem i ślubem kościelnym a jednocześnie kompletnie pozbawiony wiary czuję się momentami trochę nie na miejscu w swoim własnym życiu.
"Zakłamany" to na pewno nie jest właściwe słowo.Obchodzę święta kościelne,ale traktuję je raczej kulturowo. zresztą jak tu żyć bez gwiazdki? Wielkanocy? Mam świadomość , że dla osoby wierzącej jest to absurd, ale przestałem się już tym przejmować. Krzywdy nikomu nie robię.
Kiedy ,przy okazji ślubów czy chrzcin, uczestniczę w mszy to wstaję kiedy trzeba, kiedy trzeba klękam i "przeżegnuję" się. Koleżanka małżonka twierdzi,że moje zachowanie jest obłudne. Ja jednak uważam,że w ten sposób wyrażam swój szacunek dla ludzi wierzących. Dlatego też np. zwiedzając meczet zdejmuję buty. Po prostu.
I nawet zgadzam się ,że zorganizowanie koncertu Madonny w takim a nie innym terminie można nazwać "nietaktem", ale z drugiej strony to całe "halo" wokół tego wydaje mi się niewspółmierne do rangi wydarzenia. Ot koncert piosenkarki, która lubi czasem prowokować.Nikt nikomu nie karze uczestniczyć w tym wydarzeniu i tu dyskusja powinna się zakończyć. W końcu ludzie, którzy chcą pójść na koncert też mają swoje prawa? To trochę tak jakbym ja się oburzał ,że zespół grający np. "katolickiego rocka" daje koncert w dniu, który nie jest świętem kościelnym.
Ale nie rozpisujmy się za bardzo o czymś o czym dyskusja chyba jednak nie ma sensu i nic dobrego nie przyniesie.
Moja wiara ulotniła się ostatecznie chyba w szkole średniej i nie sądzę by powróciła. Chociaż życie jest długie i z ludźmi dzieją się różne rzeczy.
I wyjaśnijmy sobie jedno-nie jestem jakoś specjalnie dumny ze swojego ateizmu. Wręcz krępuje mnie mówienie o tych sprawach. Kiedy -przyparty do muru- muszę coś na ten temat powiedzieć w obecności osób wierzących, jest mi wręcz przykro, że mogę im sprawić przykrość moją postawą.
Ciekawe czy oni zastanawiają się nad tym co ja czuję, gdy mówią mi o tym "że dzieci i tak powinienem ochrzcić bo tak im będzie łatwiej w życiu".
Pewnie,że to prawda.
Tyle,że to byłaby właśnie obłuda.
I kolejne pytanie-co jest ważniejsze, dobre samopoczucie i poczucie godności rodziców czy bezpieczne "wtopienie się w większość" dzieci ?

środa, 8 lipca 2009

Naiwne pytania

Właśnie przeczytałem wypowiedź posła Piechy, który uważa,że "celem in vitro nie jest powołanie do życia nowego człowieka, tylko spełnienie marzeń rodziców".
I muszę przyznać, że sporo mnie kosztuje by w tym poście nie u żyć słów uznawanych powszechnie za obraźliwe, obelżywe i generalnie wulgarne.
Właściwie nie używam ich tylko dlatego,że nie chcę się zniżyć do poziomu takich ludzi.
Żałosne, aroganckie i przygnębiające to wszystko, ale tylko utwierdza mnie w przekonaniu,że warto prowadzić ten blog.
Teraz kiedy trochę już ochłonąłem zastanawiam się nad tym dlaczego zdaniem tego pana spełnianie marzeń ma oznaczać zaprzeczenie powoływania do życia nowych ludzi?
Właściwie może nie powinienem poświęcać takim wypowiedziom czasu i energii?
Ten wybitny polityk stwierdził również,że jego zdaniem niepłodność nie jest jednostką chorobową tylko efektem różnych schorzeń. O tym można by nawet podyskutować, ale na odpowiednim poziomie. Tu nie czuję się przeciwnikiem do dyskusji dla posła Piechy bo nie mam wykształcenia medycznego.
Na inne tematy natomiast nawet nie chciałbym z nim rozmawiać bo po prostu brzydzę się takimi ludźmi.
W takich momentach zastanawiam się czy nie czas by samemu wziąć się za politykę. Co jest ważniejsze-wstręt do tego świata oślizgłych i kłamliwych małych ludzi czy odpowiedzialność i chęć zrobienia czegoś dobrego?

Śpioszki, Madonna i Jacko

Ostatnio popadam w klimaty trochę bardziej egzystencjalne. Takie tam rozmyślania o życiu, wszechświecie i całej reszcie.Pewnie spory wpływ na to mają próby ingerencji "pewnych środowisk" w moją wolność osobistą. Zresztą sporo myślę o religii-bo i ten cały zgiełk medialny wokół in vitro, protesty przeciw koncertowi Madonny i tan trochę groteskowy spektakl związany ze śmiercią Michaela Jacksona.
Z drugiej strony sporo pozytywnych emocji związanych z nadciągającym "tupotem małych nóżek" (nie mylić z tupotem białych mew ;-).
Kiedy kilka dni temu rozpakowaliśmy paczkę z pierwszymi kupionymi ciuchami (przy okazji dzięki "koleżanko-bocianowiczko" za gratisy :-)))- to na sercu jakoś tak ciepło się zrobiło. No, absolutnie nie jak macho się poczułem.
Taka dziwna ta męska, ojcowska emocja. Trudno ją nazwać. Poczułem w sobie coś co do tej pory wyczuwałem w swoim tacie. Nie wiem czy potrafię to jaśniej wytłumaczyć. Taka mieszanina wspomnień z dzieciństwa-łącznie z zapachem ojcowej piżamy, z którą lubiłem spać kiedy rodzice zostawiali mnie samego w domu i wieczorem robiło się trochę straszno.
Jednym słowem czułem się jakbym "wskoczył w skórę własnego ojca" jakkolwiek dziwacznie by to nie zabrzmiało.
Fajne uczucie.
Zresztą mam wrażenie ,że teraz nasze relacje z tatą trochę się zmieniają. Nie rozmawiamy o tym, bo i tata nie jest "mistrzem wyrażania emocji",ale wydaje mi się, że dopiero teraz przestałem być dla niego dzieckiem :-)(z mama tak łatwo nie będzie-pewnie nawet jak będę miał 50-siatkę to usłyszę "uczesz włoski"-jakie włoski do cholery, przecież mam lśniącą glacę mamo?".
W każdym razie kiedy wyciągnęliśmy z paczki te kaftaniki i inne gadgety, których nazwy pewnie niedługo już poznam ;-) to, no... rozczuliłem się po prostu.
Żeby wrócić do równowagi musiałem sobie zapuścić Motorhead ;-))))
"Here we go again, on a 747,
Looking at the clouds
From the other side of heaven,
Smoking & drinking, never gonna stop,
Reading magazines,
Stop me looking at the clock,
Wanna watch the movie,can't keep still,
Flying down to Rio, going to Brazil...."

niedziela, 5 lipca 2009

Czas zdementować pogłoski

Wracając do kwestii mojej ostatniej przerwy w pisaniu to naprawdę mi tego brakowało. Bo to już prawie dwa miesiące odkąd zacząłem się realizować bloggersko. A mimo zmęczenia, upału i zaaferowania remontem pomysłów na posty mi nie brakowało. W końcu zacząłem je zapisywać na kartce,ale mi gdzieś podczas porządków zniknęła. Wziąłem więc kolejną jednak tę też gdzieś wcięło podczas lekko histerycznego ogarniania chałupy przed wizytą moich rodziców oraz pani inspektor z banku, która w sobotę o 7.15 zadzwoniła z pytaniem czy może wpaść zrobić fotki.
Ale, ale! Właśnie mi się przypomniało coś o czym miałem naskrobać (hmm...nastukać raczej?)
Otóż w piątek po naprawdę cholernie ciężkim dniu zwierzyłem się koleżance małżonce z tego ,ze naprawdę ciesze się z tego,że ze względu na „Jeżykigate” postanowiłem na razie odstawić procenty.
Bo normalnie po takim dniu przyczłapałbym do domu walnął kilka piw, zmulił się i pewnie zasnął przed telewizorem. W międzyczasie pewnie siorbnąłbym koniaczku pod pretekstem „stawiania się na nogi”.
A tak wyżłopałem pół litra soku grejpfrutowego,zjadłem obiad, popiłem „Nałęczowianką” i powoli zacząłem dochodzić do siebie.
Po wysłuchaniu moich wynurzeń „pani jeżykowa” poprosiła mnie bym napisał o tym na blogu bo podobno społeczeństwo uważa,że:

a) zostałem do abstynencji zmuszony podstępem i groźbą

b) autorka owych gróźb i podstępów ma natychmiast odwołać prohibicję

c) ja mam się natychmiast nawalić!

Odpowiadając od końca- nie, nie nawalę się bo nie chcę i nie potrzebuję a abstynencja to tylko i wyłącznie moja inicjatywa.
I naprawdę jestem normalny! I naprawdę, brakuje mi czasem winka do obiadu, zimnego piwka i koniaczku kiedy „zmulizm dopada”.
Silniejsza jednak jest teraz ciekawość tego czy mi się uda wytrzymać w postanowieniu.
I nawet kiedy koleżanka małżonka mówi ,że jej zdaniem mógłbym czasem odpuścić i napić się np. piwka kolegą doktorem- to jestem nieprzejednany!
Ludzie, mnie to tez dziwi! Bo jeszcze kilka miesięcy temu kiedy ze względu na ów „nieistniejący a wysoki” cholesterol usłyszałem od lekarki,że czas pożegnać się z piwkiem to zrobiłem taką minę jaką zazwyczaj ma nasz pies kiedy orientuje się ,że to co miało być spacerem okazało się wycieczką do weterynarza.
Wielokrotnie próbowałem ograniczyć spożycie tego złocistego napoju i zawsze bezskutecznie.
Pamiętam nawet jak któregoś dnia się zadumałem-”Łał tu już trzy dni bez piwa! A więc jednak potrafię. Da się! To się dzieje naprawdę!”
Po czym przypomniałem sobie ,że dzień wcześniej „obaliłem dwa browary”.
A teraz? Teraz jest inaczej.
Wszystko się zmienia.
A jednak kiedy pomyślę o tym jak będzie smakował ten pierwszy, dłuuuuuugi łyk po przerwie. Kiedy w gardle poczuję goryczkę a bąbelki zaszczypią w przełyku....
To i owszem, ślinka cieknie,ale wiem,że swojego postanowienia dotrzymam.

sobota, 4 lipca 2009

Jesteście tam jeszcze?

No ładnie- pięć dni bez posta. Nie myślcie tylko sobie,że lekceważę swoich czytelników. Wprost przeciwnie- codziennie męczyły mnie wyrzuty sumienia. Tyle,że zmęczenie było silniejsze. Tradycyjnie lipiec i sierpień to w mojej pracy czas wycięty z życiorysu. Połowa ludzi na urlopach a reszta musi robić za nich. Po dwóch tygodniach takiego zapieprzu czuję się zazwyczaj jak kandydat na emeryturę. Nie piszę tego żeby narzekać tylko naświetlić tło wydarzeń :-))
Jakby tego było mało ekipa remontowa rozkręciła się na dobre. Podczas pracy tylko odbieram telefony o tym co trzeba kupić, zamówić, zapłacić w sklepie , tartaku itd.
W każdym razie robota posuwa się do przodu, nasze oszczędności właśnie się kończą a kredytu jeszcze nie ma.
No i jeszcze ta cholerna pogoda. Najpierw czerwiec jak październik a teraz lipiec jak... lipiec -tyle,że w Egipcie. Przy takiej pogodzie wpadam w stan zbliżony do hibernacji. Tylko jak to nazwać „ahibernacja”? A może „przegrzalizm”? W każdym razie wracając do domu czuje się zrąbany, przegrzany i odwodniony a sama myśl o tym,że mam siąść przy kompie powoduje lekki odruch wymiotny.
Marzę tylko o tym,żeby pójść spać. Tyle,że na spanie jest za gorąco- no i tak w kółko.
Hmm, chyba jednak narzekam a miało być bez jęczenia.
W każdym razie dzisiaj pogoda jest już trochę bardziej do zniesienia. Zjedliśmy obiad, koleżanka małżonka zjechała do krainy kolorowych snów a ekipa remontowa powiedziała „do widzenia i miłego weekendu”. No, miły to on będzie jak cholera bo ja jutro idę do roboty.
Akurat mam prace, którą lubię i nawet daje mi sporo satysfakcji,ale stosunki międzyludzkie to prawdziwy temat rzeka. I to nie pierwszej klasy czystości tylko ściek właściwie.
Wczoraj szef wydarł się na mnie kiedy mu powiedziałem,że nie chcę brać urlopu w lecie tylko zostawić sobie wolne na czas po porodzie.
Najpierw usłyszałem ,że „ma to w dupie” i,że ze względu na kryzys itd. tak wymyślił,że mamy brać urlopy teraz i kropka.
Rozmowa była długa i generalnie nie chce mi się rozpisywać na ten temat bo tylko mnie smutne refleksje nachodzą.
Nasłuchałem się o sporym prawdopodobieństwie zwolnień grupowych i generalnie,że jest nieciekawie.
To naprawdę doskonałe wieści dla kogoś kto czeka na narodziny dwójki dzieciaków i lada dzień musi wziąć kredyt.
Pewnie zwróciliście uwagę na to,że o swojej pracy piszę dość enigmatycznie?
Kwestia prowadzenia blogu pod pseudonimem też pewnie kilka osób zastanowiła?
A więc może nadszedł czas żeby kilka spraw wyjaśnić.
Moja anonimowość nie wynika z nieśmiałości tylko z rozsądku i instynktu samozachowawczego.
Po pierwsze dobro dzieci. Szeroko pojęte. W owej szerokiej kategorii mieści się również kwestia zachowania pracy przez ich przyszłego ojca.
A pracuję w firmie, w której u władzy są ludzie mocno związani z kręgami, które zwykłem tu nazywać „pewnymi środowiskami”.
Tak naprawdę nie wiem jakie poglądy w sprawie in vitro mają moi przełożeni, ale wolę nie ryzykować.