środa, 28 kwietnia 2010

Faza balonikowa

No i wyjaśniło się czemu dzieciaki zrobiły się takie marudne.
Koleżanka małżonka wyczytała,że mniej więcej w połowie piątego miesiąca zaczyna się właśnie taka faza rozwojowa.
Owe fazy ilustrował diagram, na którym etapy fazy rozwoju dziecka były oznaczone takimi symbolami jak: chmurka albo uśmiechnięte słoneczko.
Aktualna faza naszych dzieci to symbol... czarnej chmury z piorunami!
To wiele wyjaśnia.
Ale ich humory to jedno a tendencyjne i złośliwe nękanie rodziców to drugie.
W tym wieku dzieciaki powinny jeść o jeden posiłek mniej.
Nam oczywiście wydawało się oczywiste i racjonalne,że będzie to posiłek nocny.
Dziewczyny najwyraźniej wyszły jednak z założenia ,że ma to być dowolnie wybrany- najlepiej losowo- jakikolwiek posiłek poza owym nocnym właśnie.
Co więcej zgłosiły wniosek racjonalizatorski aby jeden z pozostałych dziennych posiłków przesunąć na godziny nocne.
A teraz są bardzo konsekwentne w dążeniu do wyznaczonego celu.
Ich główną bronią jest strajk głodowy i ogólna niechlujna kontestacja.
Czyste ciuszki to według nich haniebny banał.
Ciuszki prawdziwych, ostrych lasek mają być zaplute, poplamione mlekiem i ogólnie wymemłane.
No cóż uznaję to za naiwne młodzieńcze dążenie do oryginalności.
Podobne do tego, które każe ambitnym licealistkom zakładać mundur powyciąganego swetra i płaszczyka po babci.
A także nosić pod pachą książki Cortazara, Fowlesa albo Castanedy.
Wiem co mówię- też byłem ambitną licealistką.
Zdaje się jednak ,że trochę odbiegam od tematu.
Jak już się zapewne domyślacie aktualna faza rozwojowa księżniczek ze szkiełka charakteryzuje się daleko posuniętą upierdliwością.
Po pierwsze każda próba odejścia od nich kończy się głośnym protestem. Kiedy tylko człowiek wyjdzie poza ich pole widzenia zaczynają emitować serie urywanych okrzyków.
Brzmi to jakoś tak:
-E! E! E! E,e,e,e,e,e,e,e!!!
Chmmm... a może moje, wyposażone w skrzela i płetwy, córki próbują swoich sił w echolokacji?
Może.
Chociaż nie sądzę by ta hipoteza wytrzymała próby naukowej weryfikacji.
Najczęstszym powodem do podniesienia rozpaczliwego alarmu jest... nic. Po prostu nic!
Leży sobie dzieciak, żuje smoka,miętoli „książeczkowego lwa” i nagle....AFERA!
I nie bardzo wiadomo co robić? Smoka jej nie dam bo już ma. Zabawki też bo ...ma.
Pozostaje przytulić i ukołysać, ale wtedy człowieka męczy świadomość ,że prawdopodobnie dał się sterroryzować i cynicznie wykorzystać.
Dziecko natomiast nauczyło się wymuszać na starym pożądane działania.
Bywa też na odwrót- człowiek tuli, głaszcze dziecko ….gdy wtem!
Płacz, łzy, wyrywanie się.
I znowu AFERAAAAAA!!!
A jednak czasem sytuację ratuje balonik.
Taki napełniony helem.
Właściwie to dzięki niemu udaje mi się ostatnio pisać bardziej regularnie.
Niebieski, błyszczący, unoszący się w powietrzu balonik przywiązany do nóżki to po prostu najlepsza zabawka świata.
Dzieciaki leża zapatrzone, machają kończynami i wymieniają między sobą uwagi, których ni cholery zrozumieć nie mogę.
Może ktoś z was potrafi przetłumaczyć kwestię brzmiącą jakoś tak:
„Uuuueeeghhhhszszszsssprf, auaaa eeeeeeuuuuł, E!”

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Patrząc w niebo


Mieszkamy w miejscu, w którym teoretycznie powinien panować spokój i cisza.
Teoretycznie.
Bywa jednak z tym różnie. I nawet nie chodzi o to,że sąsiad zza pagórka lubi czasem słuchać techno przy otwartym oknie. Oczywiście na „pełen full”.
Kiedy kilka dni temu wieczorem zajechaliśmy pod bramę i wysiadłem z samochodu muzyka „zza płota” lekko mnie ogłuszyła. Aż mi plomby zagrzechotały w trzonowcach.
Miałem wrażenie,że sąsiad za pomocą bitów zamierza ubić masło ze śmietany zebranej z mleka prosto od krowy.
Ech, gdzież te czasy kiedy na wsi rozrywką było grupowe rwanie pierza i śpiewanie przyśpiewek?
-Jakby nam coś takiego urządził kiedy siedzimy w ogródku przy grillu to by trochę słabo było nie?-mruknąłem do żony.
-Pewnie sąsiad zaaaaabaaaaloooował!- uśmiechnęła się wyrozumiale.
-Najwyraźniej.
Z sąsiadem dobrze żyjemy. Skoro on wytrzymuje wycie naszego husky to my jego ekstremalne zapędy melomańskie też jakoś zniesiemy.
-Zresztą...-zasłuchałem się-...całkiem fajna ta muza. Rytmy takie fajnie połamane. Będę musiał go spytać przy okazji co to takiego. O ile będzie coś z tego wieczora pamiętał.
Jest jeszcze jedna przyczyna, która powoduje,że nasz azyl wcale nie jest taki cichy na jaki pozornie wygląda.
To korytarz powietrzny. Dokładnie nad naszym domem.
Często w tej samej chwili widzę nawet pięć odrzutowców pasażerskich ciągnących za sobą smugi kondensacyjne.
Właściwie cały czas słychać odległy pomruk ich silników. Czasem przyglądam im się przez lornetkę a czasem sprawdzam na pewnej stronie internetowej któż to „na moje niebo wlata”.
Strona pokazuje obraz ze skandynawskiego radaru lotniczego wraz z informacjami o pułapie lotu, prędkości, numerze samolotu, linii lotniczej itd.
Fajne. Kolega kiedyś wypatrzył Air Force One lecący do Moskwy.
No, ale odkąd wybuch wulkanu na Islandii sparaliżował ruch lotniczy w Europie mamy nad głową piękną błękitną kopułę bez żadnych kresek wyrysowanych ludzką ręką.
Świat stał się jakiś bardziej przytulny. Bardziej nasz. Nikt nie podgląda z góry.
Czasem tylko gdzieś bardzo wysoko zamajaczą sylwetki dwóch kołujących orłów Bielików.
Trudno im się przyjrzeć bo jak tylko widzą człowieka to albo się oddalają albo błyskawicznie wznoszą.
Całkiem fajny czas.
Dla nas . Domyślam się,że dziesiątki tysięcy ludzi rozrzuconych po całym globie raczej nie podziela moich zachwytów.
Ich udręki najwyraźniej jednak się kończą bo wczoraj wieczorem na niebie zaczął się ruch.
A dzisiaj to już prawdziwa podniebna autostrada.

ps.
Zasłyszane:

„Czy wiecie jakie było ostatnie życzenie Islandii zanim pogrążyła się w kryzysie ekonomicznym?
„Rozsypcie moje prochy nad całą Europą”
:-))))))

niedziela, 25 kwietnia 2010

Małe dramaty dużego taty

Są takie chwile kiedy rodzicielstwo robi się ponad moje siły. Kiedy sparaliżowany strachem z trudem łapię oddech i czuję ,że po prostu nie dam rady.
No nie dam.
Nie dam i już.
W żadnym wypadku.
Ni cholery!
Nie.
Nie, nie, nie.
Nieeeeeeeeeeeee!!!!
A potem mimo wszystko biorę się w garść. Uspokajam oddech. Tętno powoli zwalnia.
Chociaż w dalszym ciągu czuję jakby na moim gardle zaciskała się niewidzialna obroża. Obroża, która powoli lecz nieubłagalnie się zaciska.
O nie, znowu!
Seria powolnych wdechów przez nos, zatrzymanie a potem powolne wypuszczanie powietrza ustami.
Uuuuufffffffff........
Jeszcze raz.
No dobra spróbuję.
No to.... nie, nie dam rady!
Czuję piekący wstyd,ale i żal do całego świata. Do losu. Do rodziców. I do narodowego przemysłu dziewiarskiego, który mi taką traumę z dzieciństwa zafundował.
Klęczę przed matą edukacyjną , na której leżą moje córki.
Łeb mam zwieszony i podpieram się rekami patrząc bezradnie na fikające nóżki.
Gołe nóżki.
Nóżki, które powinny już dawno być ubrane.
-Co ty wyprawiasz? Czekasz aż zmarzną?-pytanie koleżanki małżonki pobrzmiewa pretensją.
I absolutnym brakiem zrozumienia.
-Słyszysz co mówię? Ubieraj je! Zaraz się spóźnimy!
-Wiem- tylko tyle udaje mi się wystękać przez zaciśnięte gardło.
-Nooooo?-w tej niepozornej sylabie słychać naganę, oczekiwanie i irytację.
Nie wytrzymuję presji i rzucam się do akcji.
Szybkimi ruchami wbijam dzieciaki w kolorowe...
Kolorowe...
No , RAJSTOPKI kolorowe.
Tak! Powiedziałem to.
I co najważniejsze zrobiłem!
Sam nie wierzę.
Te pieprzone rajstopki to był największy koszmar mojego dzieciństwa.
Kto śmie mówić o beztroskim dziecięctwie. Nie ma czegoś takiego. To tylko rodzicom wydaje się,że dziecięce problemy są drobne.
Dla nich nie są.
Boże, jak ja nienawidziłem RAJSTOPEK!!! Nienawidziłem całym sobą.
Nigdy bym nie uwierzył,że teraz jako trzydziestoośmioletni facet dalej będę miał dreszcze na widok dziecka w ciśniętego w to „coś”.
-Ty głupi jesteś! To są dziewczynki. One chodzą w rajstopkach. Potem będą chodziły w rajstopach. I w pończochach...-próbuje mi tłumaczyć zona.
Tyle,że ja to doskonale rozumiem.
To po prostu fobia. Nie panuję nad tym. Wystarczy samo spojrzenie na fikające kolorowe odnóża dziewczynek bym poczuł dyskomfort.
Nie tylko psychiczny. Moje uda najwyraźniej pamiętają to klaustrofobiczne uczucie oblepiania przez coś zimnego i ...gryzącego.
Nawet teraz kiedy piszę te słowa czuję ,że usta układają się w grymas obrzydzenia.
-Czy ty aby nie histeryzujesz?-bez specjalnego współczucia pochyla się nad moim problemem najlepsza z żon.
Mam ochotę odpowiedzieć jej coś brzydkiego.
Zamiast tego jednak dukam.
-Ja też nie rozumiem twojego obrzydzenia do mrówek. Kompletnie tego nie rozumiem, ale się nie czepiam, tak?
Dopiero teraz na jej twarzy pojawia się zrozumienie.
Szczątkowe.
Kiedy odwraca głowę widzę,że mimowolnie się uśmiecha.
Wiem jak groteskowo wyglądam- rozciągnięty na podłodze, bladawy i odwracający wzrok od własnych córek.
I tylko ja wiem jak ciężką stoczyłem walkę. I, że ja wygrałem.
A jaka nagroda?
Nie potrafię nawet opisać owego uczucia niewiarygodnej wręcz ulgi, którą poczułem kiedy wieczorem ściągnąłem córkom przedmiot moich cierpień.
Wspaniała chwila.
Tylko moja.
Niestety.

sobota, 24 kwietnia 2010

Genetyka dla początkujących i pijaństwo dla zawansowanych

Ciężki ten dzisiejszy poranek. Nasze dzieciaki, które jeszcze niedawno tak chwaliliśmy,za to,że tak grzecznie śpią w nocy jakoś nam się „popsuły”.
Nie wiem czy to wina „środowiska czy genów”.
Chociaż koleżanka małżonka twierdzi,że przynajmniej w przypadku jednego z Dzieci Frankensteina to geny.
Oczywiście geny taty.
Tym samym wpasowuje się w wielowiekową tradycję obwiniania ojców o wszystko co najgorsze.
Jak powszechnie wiadomo „wszystko co dobre to po matce , a co złe po tacie”.
Ostatnio odwiedzili nas moi rodzice.
Babcia wpadła do pokoju z okrzykiem:
-Cześć dziewczynki!!! Przyjechała babcia- purchawka i dziadek- stary grzyb!
No to wiecie już chyba po kim mam ten dystans do samego siebie.
Chociaż dziadek też potrafi rzucić niezłym tekstem.
Jeżeli oczywiście uda mu się dojść do głosu ;-)
W każdym razie siedzę teraz i piję drugą kawę czekając aż zaczną działać tabletki przeciwbólowe.
Nakarmione dziewczynki, o dziwo, zasnęły w leżaczkach. Ostatnio im się to nie zdarzało.
Ich ciągła aktywność i problemy z jedzeniem dały nam nieźle w kość przez ostatnie tygodnie.
Konieczność stosowania diety też humoru nie poprawia.
Najbardziej brakuje mi chleba. Tego zapachu chrupiącej skórki... uugh!
Lepiej zmienię temat.
Wczoraj na pocieszenie postanowiliśmy napić się do kolacji czerwonego wina. Tyle,ze miesiąc chudy. Więc trunek nabyłem w pewnej sieci dyskontowej, która swego czasu zasłynęła z łamania praw pracowniczych. Zresztą od tej pory ją bojkotowałem.
Rzeczywistość zmusiła mnie jednak do złamania zasad.
Od razu zastrzegam,żeby nie było niedomówień, iż wino nie było z tych za 4,50.
Było to całkiem przyzwoite, z wyglądu, Chianti.
A, że trochę się ostatnio o winie naczytałem, tym razem po otwarciu butelki- zgodnie z zasadami daliśmy trunkowi pooddychać całą godzinę.
Bo do tej pory „oddychanie wina” oznaczało u nas dosyć symboliczne odczekanie kilku minut przed rozlaniem do kieliszków.
No,ale teraz wyedukowany i bogatszy w wiedzę na temat tianin wiążących tlen i nie pozwalających w zamkniętej butelce rozwinąć się smakowi troszkę pocelebrowałem sprawę.
Nalewając wino do kieliszków poinformowałem żonę jeszcze:
-Wiesz kochanie, wyczytałem,że w winie jest taki związek- resveratrol- który opóźnia starzenie komórek. Tyle,że w jelitach jest dezaktywowany i ważne jest by wino powoli sączyć bo wtedy wchłania się przez śluzówkę w ustach.
Żona pokiwała głową ze zrozumieniem i podnieśliśmy kieliszki do ust.
A potem spróbowaliśmy sączyć trunek.
Tyle,że się nie dało.
-Ohyda!-parsknęła moja połowica.
Miała rację.
-Uznajmy,że nie jest to wino do delektowania się. Do jedzenia jednak chyba jakoś ujdzie co?
-Jakoś...
No i uszło.
Mimo tego -drugiego kieliszka już nie miałem ochoty dokończyć
A godzinę po posiłku poczułem nudności. Zresztą jeszcze teraz czuję się niewyraźnie.
Najgorsze wino jakie piłem. Nie licząc zalatującej pleśnią Sophi Melnik.
Ale do kroćset to miało być wino „z serca Toskanii (…) Charakteryzujące się bogatym aromatem z nutą wiśni i przypraw. W smaku delikatne i zrównoważone”.
Do tego z certyfikatem DOCG.
No kwach po prostu.
W smaku coś na poziomie najgorszego drinka jakiego piłem w życiu. Desperackiego drinka studencko- żeglarskiego. Sporządzonego ze spirytusu, ketchupu i wody z jeziora Mamry :-)
Nic innego nie mieliśmy wtedy do dyspozycji. Nawet zaprawione w bojach gardła studenckich królów opilstwa ledwo były w stanie to przyjąć.
I jakoś nikt mimo fatalnej pogody nie prosił o dolewkę.
Za to jest jeden studencki patent żeglarski godny polecenia.
Do dzisiaj z wielkim sentymentem wspominam przygotowany przez kolegę, w porcie w Mikołajkach, „kisiel na kwachu”.
Normalny kisiel tylko zamiast na wodzie zrobiony na jakimś markowym trunku dla lokalnej żulerki.
Zaskakująco smaczny, słodki i rozgrzewający deserek, który sprawił,że deszcz kapiący na głowy wydał się znacznie cieplejszy a ciężkie, ciemne chmury stały się miłą oku ozdobą na niebie.

Ot, obrazek

Posta wrzucę troszkę później, ale teraz na poprawę humoru...trochę wiosny.



Fotka zrobiona rok temu w Supraślu-podczas protokołu do in vitro.
W takiej atmosferze trudno było nie "zaskoczyć" :-)))))))

piątek, 23 kwietnia 2010

Cholerny żłobek

Dzieciaki skończyły czwarty miesiąc i powoli zaczynamy się zastanawiać co dalej.
Ponieważ u mnie w pracy sytuacja jest, delikatnie mówiąc, średniawa nie zanosi się na to by koleżanka małżonka mogła po urlopie macierzyńskim posiedzieć w domu jeszcze na wychowawczym.
Tym bardziej,że z jej firmy też docierają do nas niepokojące wieści.
Cali my- zafundować sobie dzieciaki w samym środku globalnego kryzysu.
Pozostaje zagryźć zęby, spuścić łeb i przeć do przodu. Jakoś to będzie. Musi.
Powtarzam to sobie ciągle i mam nadzieję,że w końcu uwierzę.
W każdym razie łażę z ciężką gulą w żołądku. A ostatnie „narodowe rekolekcje” oraz pewna bardzo smutna informacja, która niedawno do mnie dotarła powodują,że trudno opędzić się od myśli typu „co by się z dziewczynami stało gdyby mnie zabrakło”.
Ciężar odpowiedzialności aż ściska klatkę piersiową.
A jednak paradoksalnie nasza ponura rzeczywistość potrafi mnie rozbawić.
Otóż postanowiliśmy poszukać żłobka dla dzieci. Na pierwszy ogień poszedł ten blisko dziadków.
„No bo gdyby co, to zawsze oni mogą odebrać”.
A jednak przed drzwiami zawahaliśmy się.
-Jak pomyślę,że miałabym je tu zostawić obcym ludziom to już mi się chce płakać- koleżanka małżonka rzeczywiście wyglądała tak jakby zaraz łzy miały jej pociec po policzkach.
Czułem to samo.
-Nie martw się kochanie. Zapiszemy je,ale może w międzyczasie oś się uda wykombinować-pocieszałem bez specjalnego przekonania.
Tak, na pewno zadzwoni Steven Spielberg i łamaną polszczyzną z kiepskim akcentem zapyta czy milion dolarów za prawa do ekranizacji „Dzieci Frankensteina” nie jest kwotą, która nas obraża.
-Ech, kurwaś- westchnąłem i nacisnąłem klamkę.
Weszliśmy do jasnego korytarza z dziecięcymi rysunkami powieszonymi na ścianach.
Jakaś pani w fartuchu wskazała nam właściwe drzwi.
-Dzień dobry, chcieliśmy zapisać córki do żłobka- oświadczyła radośnie mama księżniczek.
-Proszę bardzo. Żaden problem.Zaraz dam państwu formularze- uśmiechnęła się miła pani.
-Od przyszłego roku byśmy chcieli.
-Jasne. Jak tylko zwolni się jakieś miejsce to nie ma sprawy.
Czemu nie byłem zaskoczony.
-Będziecie państwo na liście rezerwowej oczywiście.
-Taaaaak?
-Yhm!-pokiwała wesoło głową- Na razie na liście mamy sto pięćdziesiąt nazwisk.
-Aha-żona miała minę jakby znalazła się w jakimś matriksie a ja postanowiłem się nie wtrącać. Bo jeszcze mnie poniesie i kogoś obrażę.... Oprałem się o framugę drzwi i obserwowałem rozwój wypadków.
-A ile jest miejsc w waszej placówce- zamrugała oczami koleżanka małżonka.
-A pięćdziesiąt!- uśmiechnęła się promiennie miła pani.
-Rozumiem. I już na przyszły rok miejsc nie ma?
-No są- wzruszyła ramionami tamta- Na liście rezerwowej.
Powiedziała to takim tonem jakby rozmawiała z wyjątkowo tępym dzieckiem.
-Wiecie państwo miejsca czasami się zwalniają. Ludzie się przeprowadzają i inne takie.
-Aha- pokiwała głową koleżanka małżonka- A ile w tamtym roku się zwolniło?
-Trzy.
Popatrzyliśmy na panią lekko osłupiali.
Odpowiedziało nam puste, służbowe spojrzenie.
I uśmiech.
Miły.
Radosny.
Sympatyczny.
Wręcz promienny.
Doprowadzający do szału.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Laleczka Chucky

Przyszła wiosna. A razem z nią ekipa, która kończy nasz dach.
Chłopaki generalnie są w porządku.
Jak na fachowców oczywiście.
Czyli wkurzają znacznie mniej niż ekipa majstra, nie kantują z wycenami i tylko czasem cwaniakują. Jednym słowem w porównaniu z tym co przeżyliśmy podczas remontu nic takiego.
Ale i tak wspomnienia koszmaru wróciły.
Łażę rozdrażniony i naprawdę ciskam się zbyt często i o byle pierdołę.
Bardzo się staram opanować,ale wychodzi różnie.
Trochę się ostatnio nasłuchałem od koleżanki małżonki. Najpierw miałem szczery zamiar się obrazić,ale w końcu dotarło do mnie ,że ma rację. Może nie całą rację,ale nie zamierzam bawić się teraz w ułamki ani wyliczanie procentów.
Zresztą nie jestem najlepszy z matematyki.
Są takie chwile kiedy człowiek dowiaduje się o sobie średnio miłych rzeczy.
Właśnie takie przeżywam.
Na przykład okazuje się,że zaczynam być mściwy.
Ja! Pan „przepraszam ,że żyję”.
No majster wyhodowałeś potwora!
„A teraz leżysz pan i robisz pod siebie”,że zacytuję klasyka.
W każdym razie powinien.
Bo jak kupię te pieprzona laleczkę...
Już wyjaśniam o co chodzi.
Ostatnio podrzuciliśmy dzieciaki dziadkom a sami wyskoczyliśmy na szybkie zakupy. Musieliśmy kupić kilka produktów żywnościowych ponieważ postanowiliśmy przejść na dietę.
Jakaś ryba, inna ryba, jeszcze jedna ryba, paluszki krabowe, mięcho, inne mięcho...
-Łał, całkiem fajna ta dieta- pomyślałem zaglądając do koszyka.
Humor siadł mi kiedy ominęliśmy szerokim łukiem stoisko monopolowe.
Podczas tego objazdu zabłąkaliśmy się między półki z zabawkami.
-Patrz. Jeszcze trochę a zaczną jęczeć żeby im kupować tę cholerną różową tandetę-jęknąłem spoglądając na te wszystkie księżniczki w tiulach i ich zezowate plastikowe kucyki „made in China”.
-Eee, może będą miały iny gust...
-A załóż się- mruknąłem cynicznie.
-O zobacz to jest fajne- moja druga połówka ściągnęła z półki kilkucentymetrowego gościa w ogrodniczkach i z młotkiem w dłoni.
-Wygląda jak tatuś, kiedy będzie wreszcie naprawiał schody, które miał zreperować rok temu.
Udałem,że nie usłyszałem ironii w jej głosie.
-Chyba jak ten pieprzony majster wygląda. Do kompletu powinni jeszcze paczkę szpilek dodawać.
„Wuuuduuu czaaaaajld”- zanuciłem uśmiechając się naprawdę wrednie.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Rocznica "jeżowego wieczoru"

20 kwietnia. Rok temu to był poniedziałek. Wieczór był chłodny. A my siedzieliśmy w domu omijając się wzrokiem i udając ,że czymś tam jesteśmy zajęci, że z zainteresowaniem oglądamy jakieś komercyjne gówno w Polsacie.
Nazajutrz koleżanka małżonka miała oddać krew do badania beta HCG. Tyle,że nie wytrzymała i zrobiła to tego dnia po pracy.
Miła pani w całodobowym laboratorium zapewniła,ze wyniki powinny być po dwudziestej.
Znając jednak polską rzeczywistość uznaliśmy,że nie ma sensu meldować się tam zaraz po ósmej.
-To co? Po filmie pojedziemy odebrać wyniki?
-Jasne- westchnąłem czując, że zaraz rozsadzi mi głowę ze zdenerwowania.
Patrzyłem w ekran,ale mózg nie rejestrował obrazu.
Myślałem tylko o tym,że cienki skrawek papieru i kilka czarnych znaczków wydrukowanych na nim dzieli nas albo od euforii albo od czarnej rozpaczy.
W głowie wirował kłąb myśli.
Tak bardzo chciałem żeby okazało się ,że się udało. Żeby te wszystkie nasze nerwy,starania nie poszły na marne.
Mogłem tylko czekać. Bezradnie.
Chciałem wreszcie wiedzieć. Mieć to za sobą.
A jednocześnie bałem się. Bałem się,że....
Bałem się o żonę, o siebie, o nas...
Sama myśl o tym,że może się nie udać powodowała,że ręce robiły się wilgotne a oddech urywany i płytki.
Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział,że tak to będę przeżywał to bym na niego popatrzył z politowaniem.
A teraz ciągle myślałem o tych dwóch wszczepionych zarodkach.
Sklasyfikowanych przez lekarzy z kliniki jako „4A” i „5B”.
Kilka dni wcześniej zastanawialiśmy się czy oznacza to,że jeden z nich jest gorszy.
-Wiesz na zdrowy rozsądek to chyba są podobne. Bo jeden „A” drugi „B”,ale za to ten pierwszy to „czwórka” a drugi „piątka”-starałem się uspokoić żonę.
-Myślisz?-nie brzmiało to jak pytanie. Raczej jak prośba o to bym miał rację.
-„4A” i „5B”-szumiało mi teraz w głowie a w uszach czułem własne tętno.
-To co? Może jednak od razu pojedziemy- usłyszałem ciche pytanie.
Bez słowa wstałem i sięgnąłem po kluczyki.
-Wyprowadzę samochód.
Resztę już znacie.
I tylko jedno pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
Czasem patrzymy na śpiące córki i któreś z nas mówi:
-No, przyznajcie się dziewczyny. Która jest „4A”, a która „5B”?
Tyle,że teraz odpowiedź nie ma żadnego znaczenia.
Wiele rzeczy i spraw przestało mieć znaczenie.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Reling czasem się przydaje. Czasem.

W piątek mieliśmy masę spraw do załatwienia. Najpierw wizyta u pani rehabilitantki.
Baliśmy się jej trochę bo mimo,że ćwiczymy sporo i regularnie to mieliśmy poważne wątpliwości czy dzieciaki robią postępy.
Na szczęście wszystko jest dobrze i cała nasza czwórka została pochwalona za walkę na froncie tępienia asymetrii.
Po wyjściu z gabinetu odbyliśmy małą naradę logistyczną.
-To teraz jak? Odwozimy dzieciaki do dziadków a potem na zakupy czy ryzykujemy i ja lecę do marketu a wy poczekacie w samochodzie?
-Pewnie,że poczekamy- oznajmiłem radośnie- Damyyy raaadę!-dodałem jeszcze.
Jakże naiwnie.
Wysiadając z samochodu koleżanka małżonka zapytała jeszcze:
-A mógłbyś spróbować dodzwonić się do pana od pralki?
-Jasne.
Ów pan od pralki to cwaniak z internetowego sklepu tansze.com, który od 23 marca nie może nam jakoś przysłać zakupionej i oczywiście zapłaconej pralkosuszarki.
To dłuuuga i denerwująca historia, którą wkrótce opiszę.
W każdym razie dodzwoniłem się od razu co samo w sobie było dużym osiągnięciem.
Rozmowa była nerwowa i niewiele z niej wynikało bo mój rozmówca twierdził,że „on tu tylko pracuje”, „pralka czeka w magazynie na wysyłkę” a on przekaże odpowiedzialnej osobie moje uwagi. Również te niecenzuralne. Oraz te o zamiarze skontaktowania się z prokuraturą.
Rozłączyłem się wściekły i wtedy usłyszałem dobiegający z samochodu płacz córki.
A przecież jeszcze chwilę temu obie smacznie spały!
Szybko złapałem za reling dachowy i energicznie zakołysałem całym samochodem.
To czasem działa.
Czasem.
To nie był ten czas.
To był czas mroku, beznadziei, żalu, bezradności i...wrzasku.
Wrzasku od którego człowiekowi od razu robi się gorąco a ręce zaczynają się trząść.
Na szczęście nie musiałem za dużo myśleć bo mama księżniczek ze szkiełka pozostawiła jasne instrukcje:
„Jak się któraś rozedrze to najpierw spróbuj zatkać smokiem, potem zainteresować zabawką a jak się nie da to w ostateczności nakarm. W torbie masz mleko a butelkę z wodą w tym termicznym pokrowcu”.
Oczywiście trochę mi się pomieszało i próbowałem dziecko zatkać zabawką, zainteresować butelką i nakarmić smokiem.
Okazało się ,że księżniczki smoczej padliny nie jadają. Nie dają się też zatkać byle czym i byle komu. A przy przygotowywaniu mleka upaćkałem swoje ostatnie czyste spodnie.
W panice próbowałem dodzwonić się do małżonki, ale nie odbierała.
Tuląc wstrząsane spazmami dziecko do piersi gorączkowo zastanawiałem się co robić.
W końcu pokazałem jej maszerującą przez parking kobietę i zagroziłem:
-Zamilcz dziecko bo cię ta pani weźmie!
A potem dodałem z groźba w głosie:
-Ona mi wygląda na taką, która słucha Radia Maryja. A wiesz co oni sądzą o Dzieciach Frankensteina!
Córka albo nie zrozumiała albo okazała się znacznie odważniejsza niż myślałem- bo dalej kontynuowała audialny terror.
Chwilę później wróciła mama.
Powitała ją cisza.
-A ty co taki czerwony i zgrzany jesteś?-zapytała.
Widząc jednak moje spojrzenie postanowiła nie kontynuować tematu.
Z parkingu wyjeżdżaliśmy w ciszy.
Dopiero kilka przecznic dalej mruknąłem:
-Dodzwoniłem się do „pana do pralki”
-No proszę! Cóż za osiągnięcie? Mnie się przez tydzień nie udało. I co?
-Szczerze mówiąc- gówno. Zwykłe pieprzenie.
-Czyli to co zwykle.
-No.
-Pięknie.
-Yhm.
Teraz oboje straciliśmy ochotę do rozmowy.
Znowu będzie trzeba pójść do sąsiadki spytać czy możemy u niej przeprać kilka najpotrzebniejszych rzeczy.
-To jest poniżające kurrrrwa- jęknąłem
-Noooo...
Najwyraźniej myśleliśmy o tym samym.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Szybka zjebka

Wczoraj wieczorem zadzwonił mój serdeczny kolega. Ten, który nie wierzy w istnienie cholesterolu
Oraz swego czasu miał pretensje o to,że niepotrzebnie straszę przyszłych rodziców mroczną stroną posiadania dzieci.
Tym razem nawtykał mi ,że każdy sobotni post zaczynam od usprawiedliwiana z tego,że mało piszę oraz zapowiedzi tego jak to teraz będę nadrabiał zaległości.
A potem... znowu usprawiedliwiania.
-Jeżeli piszesz to po to żeby ludzie cię czytali to weź się do roboty bo czytelników stracisz- mruczał mi w słuchawkę pijąc ciepłą wódkę i jednocześnie analizując sformułowania z ostatniego tekstu.
W słuchawce oprócz cichego siorbania słyszałem klikanie w klawiaturę.
-O to ładne! Z tą spleśniała watą w głowie. Podoba mi się.
-Dzięki- westchnąłem trochę rozkojarzony
-Za co dzięki! W środę to napisałeś! A jest sobota!-i tu zaczął mnie opierdalać.
A potem zapytał:
-A o aktualnej sytuacji kiedy zamierzasz napisać?
Zbyłem go jakimiś komunałami bo nie miałem siły wyjaśniać, że nawet i napisałem,ale w końcu zrezygnowałem z wrzucenia na blog bo chcę być …. konsekwentny.
Nie mogę już wytrzymać tej medialnej monokultury.\Tragedia pod Smoleńskiem naprawdę mną wstrząsnęła, ale to co dzieje się w mediach jest już trudne do wytrzymania.
Czuję się tak jakbym nie mógł złapać oddechu. Każde włączenie telewizora kończy się łapaniem coraz większego doła. Radia nawet nie próbuję włączać.
A gazetę zaczynam czytać od tyłu. Chociaż akcenty żałobne są nawet na tych nielicznych stronach sportowych.
Do tego jeszcze ta hipokryzja mediów, które teraz gloryfikują ludzi, wcześniej bezlitośnie wyśmiewanych. O kontrowersyjnym pochówku na Wawelu nawet nie wspomnę by zachować powagę chwili i szacunek dla zmarłych.
Może jeszcze przyjdzie na to czas.
Teraz jednak nie chcę dołączać się do dołowania ludzi.
A z kolei o innych tematach pisać było niezręcznie.
Ale się nazbierało.
Zaczynam od jutra.

Emocjonalny eksbicjonizm

Pisałem o tym,że miałem ostatnio problem z ocenieniem stosowności własnych myśli. To zaczęło się już jakiś czas temu. Sobotnia tragedia sprawiła tylko,że wyraźniej to ujrzałem.
Bo patrząc w kalendarz i widząc ,że zbliża się rocznica naszego wyjazdu do kliniki, protokołu, punkcji i wreszcie transferu cieszyłem się ,że będę miał o czym pisać.
Że każdy post będzie rocznicowy. Trochę śmieszny trochę refleksyjny...
Powspominam barwnie owe cudowne dwa tygodnie w Supraślu.
Tym bardziej,że tak jak pisałem ostatnio wydarzenia aktualne niesamowicie splotły się z tymi z ubiegłego roku.
Prawie dokładnie rok po nas tamte okolice odwiedził Książę Karol.
Nawet śmialiśmy się,że odbywa pielgrzymkę śladami Dzieci Frankensteina.
Bo i był w tych samych miejscach i nawet rozmawiał z tymi samymi ludźmi i nawet jadł to samo co my kiedy odwiedziliśmy tatarską jurtę.
Wrażenie zapętlenia rzeczywistości wzmogło się tylko kiedy wczoraj kartkowałem najnowszy „Wprost”. Ten z czarną okładką.
I ostatnim wywiadem z Pierwszą Damą.
Oraz artykułem o … urokach Supraśla na jednej z ostatnich stron.
Nie da się w dwa dni zmienić zawartości całego tygodnika. Dlatego jego zawartość pełna takiego pomieszania treści smutnych, tragicznych i banalnych oraz ,niekoniecznie stosownych, reklam skojarzyła mi się trochę z tym co dzieje się w mojej głowie.
Pełnej ostatnio myśli tak osobistych,że nawet nie miałem ochoty z nikim się nimi dzielić.
Właśnie by nie popaść w ten tytułowy ekshibicjonizm.
Teraz jak o tym myślę to dochodzę do wniosku, że kluczowy był tutaj pewien wieczór z połowy marca.
Trochę przypadkiem trafiłem na spotkanie ludzi dyskutujących o różnych zagadnieniach etycznych.
Pojechałem tam służbowo bo przygotowywałem materiał o sektach i manipulowaniu ludźmi. A na spotkaniu owym miała pojawić się specjalistka z tej dziedziny.
To znaczy specjalistką była od sekt bo o nich pisze doktorat.
Przyznała mi się jednak,że jedynym sposobem by nie poddać się ich manipulacjom jest doskonałe poznanie techniki manipulowania innymi.
A więc potencjalnie cholernie niebezpieczna osoba.
Przy tym szalenie miła.
I do tego mama kilkumiesięcznego dziecka.
Tak więc pogadaliśmy sobie o życiu, manipulacjach,etyce i o tym,że … musimy lecieć do domu do pociech.
Miło się pożegnaliśmy i każde z nas wsiadło do swojego samochodu.
Zrobiło się już naprawdę późno i jadąc przez noc patrzyłem na wirujące w świetle reflektorów płatki śniegu. Ostatniego w tym roku.
Drogę znam na pamięć, ruchu prawie nie było więc jadąc rozmyślałem o „życiu wszechświecie i całej reszcie”.
W myślach przywoływałem obraz naszych córeczek.
I nagle jak obuchem w łeb uderzyła mnie myśl o naszym trzecim zarodku.
Tym, który przestał się rozwijać i nie została zakwalifikowany do transferu.
To też mogło być nasze dziecko.
Trzecia uśmiechnięta buzia.
I to chyba ta myśl tak mnie wytrąciła z równowagi,że przez tak długi czas miałem problemy z pisaniem.
I potrzebna była dopiero sobotnia trauma bym się odblokował.
Gdyby to była naturalna ciąża nawet byśmy nie wiedzieli,że był trzeci zarodek.
Po prostu by obumarł i został wchłonięty przez organizm.
Nigdy bym nie pomyślał,że tak to przeżyję.
„Manie” dzieci zmienia optykę.
Teraz kiedy pomyślę o tych ludziach, którzy mają zamrożone kilka lub kilkanaście zarodków...
Nie zazdroszczę dylematów.
Bo wiem,że gdybyśmy mieli „mrozaczka” na pewno byśmy po niego wrócili.
Teraz jest to dla mnie tak oczywiste.
A przed narodzinami córek?
Chyba nie było.

środa, 14 kwietnia 2010

Nie wiem jaki dać tytuł

Długo nie pisałem. Bo... po prostu nie mogłem się do tego zmusić.
I nawet teraz gdy wreszcie usiadłem do klawiatury to nie jestem pewien co z tego wyjdzie.
Jednak nie mogę pozbyć się myśli,że jeżeli w końcu się nie przełamię to ten blog uschnie.
Inna sprawa ,że już jakiś czas temu przekonałem się ,że pisanie na siłę jest raczej bez sensu.
Wczoraj przed dziesiątą koleżanka małżonka zagnała mnie do łóżka i dała spokojnie przespać całą noc- samotnie walcząc z naszymi głodomorami.
I wreszcie dzisiaj rano poczułem coś czego nie czułem od tygodni.
Że trochę przejaśnia mi się w głowie. Tak jakby w nocy żona -szydełkiem przez ucho, albo dziurkę w nosie -wyciągnęła mi z głowy całą podpleśniałą watę, która nagromadziła się tam przez ostatnie tygodnie.
Poczułem,że chyba spróbuję usiąść do klawiatury.
Tak długiego milczenia jednak do tej pory nie było.
I tak jak pisałem -miałem szczery zamiar pół soboty spędzić na pisaniu.
A jednak jakoś nie mogłem zwalczyć lenistwa. A może po prostu nawarstwionego zmęczenia?
Wstałem koło siódmej obudzony stękaniem córek.
Nakarmiłem je a potem poszedłem uwiązać psa bo koło dziewiątej miał przyjść „Mister WSI”.
Potem sam usiadłem do śniadania i kawy.
Przeglądając piątkową „Wyborczą” skakałem po kanałach telewizyjnych.
Ostatecznie wygrał jakiś film przyrodniczy.
W gazecie pisali,że prezydent zapowiedział iż 23 kwietnia rozpocznie kampanię wyborczą i walkę o reelekcję.
Patrzyłem tępo w ekran mieląc w szczękach kolejne kanapki i dumając nad koniecznością przejścia na jakąś dietę bo kałdun rośnie.
Dosyć długo oddawałem się filozoficznym refleksjom nad talerzem.
W błogiej nieświadomości.
W tym czasie WSI pracował na podjeździe słuchając małego przenośnego radia.
Patrząc na niego poczułem wyrzuty sumienia i korzystając z tego ,że dzieciaki przydrzemały ubrałem się i ciężko wzdychając nad swoim jeszcze cięższym losem poczłapałem na dwór.
-Słyszał pan!-zawołał widząc mnie WSI- Samolot spadł!
-Jaki samolot?
-No ten z prezydentem!Mówili w radio ,że w płytę lotniska walnął i teraz chyba nowego będą musieli wybrać.
Popatrzyłem na niego jak na wariata.
„Oj durny ty chłopie. Pewnie tylko przyziemili za mocno i coś z podwoziem się stało, ktoś sobie guza nabił a ty już jakieś barwne opowiastki snujesz”.
Poszedłem jednak do domu, sięgnąłem po pilota, zmieniłem kanał na informacyjny i... tak już zostałem.
Dopiero teraz dotarło do mnie,że wcale nie miałem zamiaru o tym pisać. Miałem przecież przemilczeć ten aż zbyt oczywisty temat.
Chyba jednak się nie da.
Kiedy byłem na zewnątrz córki oczywiście rozpłakały się budząc koleżankę małżonkę.
Teraz więc we dwójkę siedzieliśmy na podłodze w dziwnie schizofrenicznej sytuacji.
Z telewizora płynęły dziwnie odrealnione tragiczne informacje a dzieci domagały się uśmiechu, zabawiania, uwagi.
Potem okazało się,że podobnej sytuacji było wielu rodziców małych dzieci.
-Mój syn ubrany w spodnie narciarskie biegał po domu i udawał supermana-wzdychała koleżanka z pracy, z którą rozmawiałem w firmie kilka godzin później.
Bo w mojej branży takie zdarzenie oznacza,że służbowy telefon zaraz zadzwoni i następne dni będą wyjęte z życiorysu.
I tak było.
Dziwny czas, w którym przez głowę przelatywała masa myśli. Nie zawsze stosownych.
Pracując ciągle myślałem o tym jak tam żona sama radzi sobie z dzieciakami.
Było mi przykro ,że ominęło mnie pierwsze wieczorne kapanie w większej wanience.
Że ominęło mnie również drugie wieczorne kapanie...
Taka zadziwiająca dwutorowość myśli. Z jednej strony wydawałoby się całkowicie pochłoniętych niewyobrażalną tragedią a z drugiej próbujących z powrotem wskoczyć w koleiny wyjeżdżone przez ostatnie miesiące.
I nawet nie wiem czy powinienem wstydzić się tych myśli czy nie?
Zresztą ten problem mam od dłuższego czasu.
Bo w zadziwiający sposób w ciągu ostatnich tygodni wydarzenia aktualne splatają się z tymi sprzed prawie roku.
Rok temu o tej porze właśnie „zaczynaliśmy być w ciąży”.
Nawet nie pamiętam czy już o tym wiedzieliśmy.
Ale sprawdzę w notatkach.
I tak naprawdę o tym chciałem napisać.
Jak widać jednak się nie udało.

sobota, 10 kwietnia 2010

....zabrakło słów

Planowałem,że dzisiaj rano nadrobię blogowe zaległości, ale... co tu gadać sytuacja jest oczywista w swojej absolutnej okrutnej nierealności.
Czuję się tak jakbym się jeszcze nie obudził.
Wstałem rano nakarmiłem córki i zjadłem sobie śniadanko oglądając jakiś film przyrodniczy.
I nagle....
Oczywiście telefon się rozdzwonił i w trybie nagłym ściągnęli mnie do pracy.
Przed chwilą ktoś mruknął o sytuacji jak z kiepskiego filmu political fiction.Takiej, która gdyby nie była prawdziwa musiałaby być uznana za efekt zbyt wybujałej wyobraźni.
Dzisiaj chyba lepiej pomilczeć.

sobota, 3 kwietnia 2010

Wesołych Świąt ! - życzy zajączek


Ostatnio zmagam się z koszmarnym odmóżdżeniem. Myślę sobie,że jest tyle rzeczy o których mógłbym napisać, ale... no nie mam siły po prostu.
Może to przesilenie wiosenne a może po prostu zmęczenie materiału?
Dzisiaj od siódmej kiwam się nad dzieciakami i pije już trzecią kawę. We łbie wata, tępym wzrokiem wpatruję się w bolidy F1 ślizgające się na ekranie telewizora.
Zastanawiam się skąd wziął się ten kryzys bo przecież podczas remontu byłem o wiele bardziej zmęczony.
No mniejsza z tym.
Miałem przecież skrobnąć o tym ,ze ostatnio nawiązałem współpracę z WSI.
A jednak spokojnie -nie o specsłużbę tym razem chodzi tylko o pana, który od kilku dni pomaga nam uporządkować otoczenie domu. Wozi gruz, drewno na opał i przy okazji plotkuje niemożebnie czym zasłużył sobie na określenie Wioskowego Serwisu Informacyjnego.
Teraz już naprawdę i ze szczegółami wiem kto, z kim, dlaczego, jak długo i za ile.
Ile kosztowały okna sąsiada i jak duży jest basen w domu właściciela pewnej hurtowni. Tego ,który drewno na więźbę dachową sprowadzał „panie aż z Afryki. Trzy miesiące czekał”.
Wiem ile kosztowało zrobienie podjazdu u faceta co to mieszka za górką i u kogo we wsi też urodziły się bliźniaki.
A także ile bimbru napędził właściciel pobliskiego gospodarstwa agroturystycznego.
Aha i jeszcze wiem,że właściciel stawu rybnego założył kamery na drzewach i wypatruje złodziei.
No „Small Brother” po prostu.
Az boje się tego jakie historie o nas poznają kolejni pracodawcy pana WSI.
Chociaż... stawu nie mamy, basenu też, więźba z krajowej sosny, kamer nie ma. Bida panie.
A jednak wygraliśmy w przetargu na zatrudnienie owego pana.
Bo proszę państwa w tej chwili na wsi mamy do czynienia z prawdziwym rynkiem pracobiorcy.
Jeżeli w całej okolicy trafi się jeden gość który zamiast walić jabole pod sklepem jest gotów trochę fizycznie popracować to po prostu nie może opędzić się od propozycji pracy.
Gość dostaje za godziny,ale nawet boję mu się zwrócić uwagę jak widzę,że się obija bo mi już opowiedział o tym jak to jeden pracodawca „panie odliczał mi po pięć minut z wypłaty za każdego wypalonego papierosa. To jeden dzień popracowałem i powiedziałem mu żeby spier...”.
Szkoda,że w mojej branży nie ma takiej sytuacji :-)