piątek, 30 października 2009

Majster, Frankenstein i inne potwory

Właśnie postanowiłem ,że kończę pisać o remoncie. Nie o tym miał być ten blog a przez nieuczciwego wykonawcę temat remontowy zdominował moją pisaninę.
Nie oznacza to,że już nigdy, przenigdy nic nie skrobnę,ale będę się hamował.
Wystarczy,że przez majstra nie mogę w spokoju skupić na tym niesamowitym czasie czasie-oczekiwania i kładzenia dłoni na brzuchu i wyczuwania ruchów naszych córek.
Może strzelam sobie trochę samobója, bo temat majstra jest wdzięczny i ciągle mam o czym pisać.
czas pokaże.
A więc na razie tylko krótkie sprawozdanie w telegraficznym skrócie:
Przedwczoraj odbyłem trzy rozmowy z majstrem-w tym dwie telefoniczne zakończone rzucaniem mięchem oraz słuchawką.Wczoraj dzień rozpocząłem od kontynuowania tej przemiłej konwersacji.
Chociaż właściwie były to moje monologi. głośne, napastliwe, bezkompromisowe na granicy chamstwa i arogancji.
zazwyczaj kiedy mnie tak poniesie mam moralniaka. Tym razem się nie pojawił więc rozumiem ,że również moja podświadomość popiera ten nowy bardzo dynamiczny styl komunikacji.
Koleżanka małżonka mówi ,że świetnie mi zrobiły te miesiące współpracy z majstrem.
-No, mój drogi już nie jesteś Simbą!. Teraz jesteś Simbą mutantem!
-Takim ze zrogowaciałą skórą, kostnymi naroślami na grzbiecie i łuskami na czaszce?
-Noooo
A więc majster wyhodował potwora.
Kiedy po porannej konfrontacji pojechałem do pracy nie mogłem się uspokoić przez kilka godzin. Miałem problemy z koncentracją, a w myślach ciągle kontynuowałem tę rozmowę.
Ponieważ dyskusję mieliśmy kontynuować po moim powrocie z pracy, w drodze powrotnej łyknąłem trzy perseny forte(tak przy okazji to może spółka Lek S.A. chciałaby sponsorować moja pisaninę?).
Usiedliśmy w trójkę z majstrem przy stole i dyskutowaliśmy trzy godziny.
To znaczy on próbował dyskutować, i odpowiadać na nasze zarzuty.
Poszło mu słabo. W końcu zrezygnowany westchnął:
-Tak właściwie to macie państwo rację. Z inwestorem nie ma co dyskutować bo takie jego prawo żeby mnie kopnąć w dupę i pogonić. I nawet nie mogę mieć pretensji.
Najwyraźniej moja furia też zrobiła na nim wrażenie. Szczególnie to,że nie osłabła przez kilka dni.
Bo normalnie to ja nawet obrazić się porządnie nie umiem.Kilka minut po kłótni z koleżanką małżonką już próbuję załagodzić sytuację. Nawet jeżeli jestem święcie przekonany ,że to była jej wina i generalnie mam się za poszkodowanego.
W każdym razie nawet majster stwierdził,że coś musi być na rzeczy bo do tej pory zachowywałem się zdecydowanie inaczej i chyba mu się za dużo nazbierało.
Może i rzeczywiście taki uniwerek asertywności przyda mi się w życiu, ale z drugiej strony nie chcę by Dzieci Frankensteina miały za ojca Doktora Jekylla i Pana Hyda.
Coś za dużo tych bohaterów "zbiorowej wyobraźni" robi się w naszej rodzinie.
I tylko przyszła mama Jeżynek nie dorobiła się nowej, mrocznej ksywy.
W dalszym ciągu mówię do niej pieszczotliwie "Moje Okapi".
Bo ona nie znosi jak próbuję z innymi zwierzakami.
Za "Żabkę" burczy a za "Misiaczka" mogę zarobić z kopa.
"Okapi" okazało się w końcu rozsądnym kompromisem.
Na razie wstydzę się przyznać Wam jakim zwierzakiem jest Garbaty.
Bo czy ktoś widział garbatego...
Eeee, jeszcze nie czas na taka szczerość.
Musimy poznać się ciut lepiej.
No, chyba,że ktoś spróbuje zgadnąć :-)
Przewiduję nagrodę w tym konkursie :-))))))

środa, 28 października 2009

Pogodzeni

Przedwczoraj pogodziłem się z majstrem, ale po kolei.
Końcówka naszego remontu przypomina strojenie fortepianu. Jedna źle naciągnięta struna może zepsuć cały efekt.
Przynajmniej tak to sobie wyobrażam jako laik.
Znowu mamy naraz kilka ekip. Tylko,że teraz ich prace trzeba precyzyjnie koordynować.
A jednak trudno ustrzec się błędów i poślizgów.
Hydraulicy poprawiają kaloryfery niszcząc gładzie szpachlowe. Ja robię dziury w świeżo pomalowanych ścianach poprawiając to co majster spieprzył.
Majster ze swoją ekipą biega między naszą łazienką a ocieplaniem ścian zewnętrznych.
Przeszkadzając tym samym ekipie, która układa podłogi.
Ta z kolei wkurza fachowca, którego zatrudniłem do poprawienia gładzi, z którymi nie poradził sobie fachowiec majstra.
A wszyscy denerwują mnie bo przez poprawianie gładzi nie zdążyłem pomalować sufitów przed położeniem podłogi.
Aha, w międzyczasie magik od szafek kuchennych przywiózł cześć z nich i wstawił do garażu co wkurzyło ekipę majstra, która miała tam z kolei swoje ciuchy i narzędzia.
Przeniosła je tam kilka godzin wcześniej z przedpokoju. Do którego ja je wyniosłem z pomieszczeń, które malowałem.
Niestety zabierając narzędzia ekipa zwinęła graty gościowi, który poprawia po nich gładzie. A w międzyczasie ktoś poplamił farbą nowiutkie drzwi, które stały schowane w garażu.
Faaaajnie.
Po weekendzie byłem wykończony. Najgorsza była świadomość,że to były "te wolne dni" i teraz będzie już tylko gorzej.
I było. W poniedziałek o północy o mało nie zasłabłem.
Położyłem się na sofie i resztką sił walczyłem o to by się nie porzygać ze zmęczenia.
Na szczęście się udało.
Na poprawę humoru mam kosztorys prac, które wykonałem poprawiając po naszej "majstrowej ferajnie".
Mocno się gość zdziwi przy ostatecznym rozliczeniu bo od czerwca trochę się tego nazbierało.
Zresztą większość rzeczy wypatrzyłem właśnie kończąc to co zaczął a nie skończył lub ewidentnie spieprzył.
Gdyby pracował terminowo to pewnie by mu się upiekło.
No właśnie, o terminowości i pogodzeniu miałem napisać.
Kiedy w poniedziałek zorientowałem się, że po raz kolejny żaden z pracowników majstra nie przyjechał do pracy-nawet się specjalnie nie zdenerwowałem.
Jednak po południu usłyszałem jakieś głosy w remontowanej części domu.
I zastałem tam majstra razem z jednym z pracowników.
Darowałem sobie zwracanie uwagi na to,że wchodząc do czyjegoś domu wypada chociaż się przywitać a nie przemykać jak szczury.
Przypomniałem tylko,że zgodnie z ustaleniami od rana mieli kończyć sufit w łazience.
-Jutro to zrobimy-wzruszył ramionami majster
-A czemu nie dzisiaj?-zapytał coraz bardziej zirytowany inwestor
-No, bo jutro to będziemy robić-mruknął majster odwracając się plecami
-To czemu od razu nie powiedzieliście,że macie tę robotę w dupie? Zatrudnił bym kogoś poważnego i uczciwego żeby dokończył wasze niedoróbki-zaczął warczeć inwestor
-Nie, nie. to nie jest tak,że mamy w dupie...-zaczął bełkotać majster
-A mnie na to właśnie wygląda. I niech się pan cieszy ,że w ogóle chcę jeszcze z panem rozmawiać bo takie podejście do pracy jakie pan prezentuje od czerwca to moim zdaniem zwykłe gówniarstwo-warknął inwestor czując się trochę dziwnie opieprzając gościa starszego od siebie o dobre dziesięć lat.
Majster spuścił głowę i westchnął:
-Właściwie to ma Pan rację...
-No!-wykrzyknął radośnie inwestor-Przynajmniej w jednej kwestii się zgadzamy!
No i tak to doszliśmy do porozumienia.
Przynajmniej częściowego.
Lepsze niż nic.

poniedziałek, 26 października 2009

Przyczajony tygrys, ukryty garb

Po lekturze najnowszych tekstów prasowych na temat in vitro dochodzę do nieciekawych wniosków.
Otóż dowiedziałem się,że jako przyszły rodzic dwóch istot ludzkich powstałych w kolaboracji z DOKTOREM FRANKENSTEINEM jestem człowiekiem, który:
"podważa społeczne zdrowie moralne, tożsamość narodową, walczy z krzyżem czy podejmuje jeszcze inne działania tego rodzaju."
Jeszcze gorzej dostało się osobom uważającym się za wierzące,ale nie będącym przeciwnikami in vitro:
"Do uprawiania swojego procederu posługują się kamuflażem, który utrudnia ich identyfikację, ocenę i zajęcie stanowiska".
Uuuu... źłe,źłe, przebrane amoralne maszkary.
A to wszystko w kontekście "Kontrataku Imperium". A raczej "Contry in vitro".
Zwolennicy karania i zakazywania zapłodnienia pozaustrojowego chcą po raz drugi złożyć swój projekt ustawy w sejmie.
Twierdzą,że nie przekonała ich argumentacja,że "jest banalny, powierzchowny, nieprecyzyjny, niecałościowy".
Najważniejsze,ze podpisało się pod nim 160 tysięcy ludzi a nie trafił nawet do komisji.
A niech trafi. Co tam. Niech posłowie zmarnują trochę swojego czasu na to ich dzieło. Jako podatnik, a więc ich pracodawca, jestem gotów w imię tolerancji się na to zgodzić.
Problem w tym,że jedynym argumentem są owe podpisy.A one niekoniecznie muszą świadczyć o jakości, nieprawdaż?
Miliony ludzi oglądają "Taniec z gwiazdami". Czy to świadczy o tym,że jest to wartościowy program?
Śmiem wątpić.

niedziela, 25 października 2009

Bęben sąsiadki

Pamiętacie jeszcze nasza sąsiadkę z dołu? Tę która przynosiła koleżance małżonce gofry i inne smakołyki?
No więc... wczoraj wpadłem do niej , w kąpielówkach, a małe pranko-wirowanko.
Co? Nie najlepiej to zabrzmiało?
Chyba tak.
Wyjaśnię więc od początku.
Ponad dwa tygodnie temu zepsuła nam się pralka. A konkretnie mechanizm, który sprawia,że nie da się otworzyć drzwiczek podczas prania i minutę po nim
Szwankował już od dłuższego czasu, ale zazwyczaj wystarczało porządnie huknąć pięścią w drzwiczki żeby jednak się otworzyły.
Niestety po ostatnim praniu pralka zmieniła taktykę i postanowiła ,że prania nie odda.
Może chciała wziąć zakładników i przekonać nas ,że nie trzeba jej wymieniać? Bo rzeczywiście niedawno zacząłem o tym wspominać.
Tyle,że to było tylko takie gadanie! A ta idiotka dała się sprowokować.
Prawie słyszałem jak grozi brzęczącym głosem:
-”Gdzie z tymi pięściami- dwa kroki do tyłu bo przemielę całe pranie na sucho i z twojego ulubionego t-shirtu zostaną wióry!”
-Pralka ty świnio! Musisz mi to robić właśnie teraz!?-jęczałem szukając w internecie adresu serwisu.
Jak mogła mi to zrobić? W środku remontu? Wyczuł moment perfidny blaszak.
Po odbyciu kilku rozmów telefonicznych już wiedziałem ,że ze znalezieniem fachowca do pralki będzie problem.
Każdy serwisant mówił,że on sprzętu akurat tej firmy nie naprawia,ale żebym spróbował tam i tam.
Pod wskazanym adresem słyszałem to samo i dostawałem kolejne namiary.
Na wędrowaniu tym pieprzonym łańcuszkiem szczęścia straciłem tydzień.
A zakładnicy w dalszym ciągu byli przetrzymywani w mrocznym i wilgotnym wnętrzu.
Pal licho koszulkę, ale wśród niewinnych ofiar znajdował się ukochany szlafrok koleżanki małżonki. Taki biały,gruby i puchaty. Z barankiem. Przedstawiający ogromną wartość sentymentalną.
Musiałem go odbić zanim zgnije.
Na forum internetowym fachowcy poradzili mi żeby zdjąć fartuch z bębna i wyciągnąć pranie od środka.
Tylko jak zdjąć fartuch przy zamkniętych drzwiczkach? Musiałbym wymontować cały bęben.
Tyle,że wyjąć go nie mogłem bo...fartuch trzymał!
Moja determinacja byłe ogromna i tydzień temu grupa antyterrorystyczna ruszyła do akcji. Wpadłem do piwnicy, kopnąłem pralkę w drzwiczki a potem bezceremonialnie przewróciłem ją na betonową podłogę i wykręcając jej węże wdarłem się do środka.
Twarda była.
Pranie wyjąłem dopiero po dwóch dniach morderczych zapasów.
Ciuchy uratowałem., drzwiczki otworzyłem. Znalazłem też wreszcie serwis.
A jednak nie ma happy endu.
W piwnicy od tygodnia leżą wybebeszone zwłoki pralki. Z wymontowanym bębnem, silnikiem, programatorem i betonowymi obciążnikami.
Teraz przynajmniej wiem dlaczego pralki są tak cholernie ciężkie.
Problem jednak polega na tym, że nie potrafię z powrotem założyć fartucha a serwisant firmy Brandt powiedział,że do „pralek przy których ktoś już grzebał to on nie jeździ”.
Wcale mu się nie dziwię, ale nie mam się, do cholery , już w co ubrać.
Ani bielizny,ani skarpetek, no niczego czystego już nie mam. A przy tym remoncie naprawdę nie mam już czasu,siły ani warunków w bawienie się w pranie ręczne.
W piątek poszedłem do pracy w kąpielówkach.
Oczywiście nie samych.
Wczoraj założyłem drugą i ostatnią parę.
A potem pomaszerowałem do sąsiadki spytać czy moglibyśmy skorzystać z jej pralki.
Poniżające i krępujące.
Ale przynajmniej mam czyste ciuchy.
W każdym razie kiedy podliczyłem roboczogodziny, poświęcone na zmagania z pralką , wyszło mi ,że gdybym w tym czasie pracował to prawie zarobiłbym na nową.
Tyle,że ja już taki jestem. Teraz na pewno nowej nie kupię.
„Co ja jej nie naprawię!? Ja!?!”
Zdechnę a zmuszę sukę do pracy! Jeszcze ją poskładam do kupy.
Jeszcze zawiruje!
Nie będzie emerytury! Zostanie najstarszą pracującą pralką świata! Będzie marzyć o tym,żeby wreszcie się zepsuć. Tak żeby nie dało się jej naprawić.
A ja ją będę naprawiał i naprawiał.
I naprawiał.
I... naprawiał. I tak ciągle.
I w kółko. Bez względu na koszty.
Cytując jej Clinta Eastwooda z „Gran Torino”:
-”Nie pomyślałaś,że możesz kiedyś wkur...ć kogoś kogo nie powinnaś?”

czwartek, 22 października 2009

Kawa-reaktywacja

Zapomniałem chyba wcześniej napisać,że już mogę pić kawę z ekspresu.Inna sprawa czy powinienem.
W każdym razie kiedy w niedzielę nastawiłem ekspres i po domu zaczął się rozchodzić przyjemny aromat, koleżanka małżonka podniosła wzrok znad laptopa i westchnęła:
-Ach, jak ładnie pachnie.
A więc przemiana się dokonała.
Z prześladowanej mniejszości, która z czasem stałą się mniejszością "tolerowalną" stałem się mniejszością jak najbardziej akceptowalną.
A może powinienem napisać,że miłośnicy kawy stali się w naszej rodzinie ponownie większością?
Chyba jednak nie. Przecież teraz rozkład sił jest zupełnie inny. Skład rodziny zwiększył się dwukrotnie a przecież nie wiem jakie stanowisko w kwestii kawy prezentują "księżniczki ze szkiełka".
W każdym razie przybył kolejny element , który sprawia,że ponownie zaczynam się czuć istotą ludzką a nie tylko "dodatkiem do remontu".
I nawet cukrzycowa kuchnia robi się ostatnio coraz bardziej zjadliwa.
Chociaż muszę przyznać,że kiedy zachwycam się jakimś posiłkiem upichconym przez żonę to na naszych twarzach pojawiają się trochę smutne uśmiechy.
Bo oboje wiemy,że przygotowanie czegoś co jest zdrowe, zgodne z dietą i jednocześnie smaczne to duże osiągnięcie.
Jednak ciągle w pamięci mamy nasze pyszne i niezdrowe menu z zamierzchłych "przedprokreacyjnych" czasów.
Pocieszamy się jednak,że te czasy pewnie kiedyś powrócą.
W każdym razie nastawienie mamy niezłe.
A wracając do kawy to kilka dni temu po przyjściu do pracy zalałem kilka łyżeczek "rozpuszczalnej" wodą i... aż mnie odrzuciło.
Zrobiło mi się słabo od samego zapachu.
Chyba po prostu organizm pokazał mi żółtą a kartkę.
Bo rzeczywiście zamiast jednej ostatnio sypie du kubka 3 łyżeczki a piję kubek za kubkiem. W drodze do domu kupuję jeszcze jakieś paskudztwa energetyczne.
Taaak wiem,że przeginam.
Powoli zaczynam detoks.
Muszę o siebie zacząć dbać.
Dla mojego babińca :-)

środa, 21 października 2009

W dołku gniecie

Wygląda na to ,że temat in vitro-zepchnięty na bok przez serię afer i pseudoafer-właśnie powraca. Wiele wskazuje na to,że w sejmie największe poparcie ma projekt posła Gowina-co jak zapewne się domyślacie nie wzbudza u mnie nadmiernego entuzjazmu.
Cieszy mnie natomiast to,że poseł ów przyznał,że nawet dla niego argument o tym,że in vitro jest złamaniem przykazania "nie cudzołóż", jest niezrozumiały.
Wyczytałem również,że zespół naukowców z University of Oxford opracował nową metodę selekcji zarodków.
Dzięki jej zastosowaniu skuteczność zabiegu wzrosła z 28% do 66%. Wzrosła też ilość prawidłowych i donoszonych ciąż.
Badania oczywiście wymagają weryfikacji, potwierdzenia i tak dalej.
niemniej jednak to dobra wiadomość dla wielu par.
A dla przeciwników in vitro znowu temat do dyskusji nad selekcją i uśmiercaniem istot ludzkich.
Ciekawe jak będzie dzisiaj wyglądała debata na Uniwersytecie Warszawskim-mają w niej wziąć udział autorzy wszystkich czterech projektów ustaw.
W każdym razie już wiadomo,że Gowin ze swoją aktywnością podpadł Bronisławowi Komorowskiemu, który wolałby by z poruszaniem tego tematu wstrzymać się do czasu po wyborach prezydenckich.
Co tylko potwierdza moją wcześniejszą opinię,że dla polityków jest to klasyczny "gorący kartofel". Temat ,na którym niewiele "można ugrać" a za to sporo stracić.
Z drugiej strony chyba rzeczywiście na temat ustawy bioetycznej lepiej byłoby rozmawiać w spokojnej, rzeczowej atmosferze niż w czasie przedwyborczej napierdalanki. Przepraszam za to sformułowanie,ale inaczej poziomu debat między naszymi czołowymi przedstawicielami narodu, nazwać się nie da.
A nasze "dzieci Frankensteina" rosną, kopią i wiercą się na potęgę.
Gdzieś mają politykę i tę cała dyskusję na tym czy miały prawo zostać poczęte w ten czy inny sposób.
A ja łapię się na tym,że próbuję sobie wyobrażać jak będą wyglądały za pięć dziesięć czy piętnaście lat.
Z jednej trony nie chcę by za bardzo spieszyły się na ten świat-lepiej by urodziły się w terminie.
Za to z drugiej zżera mnie ciekawość, niecierpliwość.
Chciałbym, żeby "to było już".
To strasznie mocne uczucie. Takie na granicy fizyczności.
Aż mnie coś skręca w dołku.
Wręcz trochę krępuję się o tym pisać i mówić by nie wyszło na to,że mi "korba odbija".
I naprawdę mam pełną świadomość tego,że bardzo szybko mogę zatęsknić za tym spokojnym czasem kiedy naszych pociech jeszcze nie było na świecie.
A jednak!
I nieważne -przynajmniej teraz-są dla mnie te wszystkie nieprzespane noce, zasrane pieluchy itd.
I jak to pogodzić z tym wspominany, już wcześniej twierdzeniem,że "matki kochają dzieci za to,że są a ojcowie za to jakie są"?
Naprawdę wcale nie idealizuję tych dwóch stworów rosnących w brzuchu koleżanki małżonki.
Wiem,że czeka mnie doprowadzające do obłędu darcie się "w stereo" i te wszystkie inne atrakcje.
Po prostu chciałbym wreszcie wziąć je na ręce.
A niech wyją.
Wytrzymam

niedziela, 18 października 2009

Pigwóweczka

Dzisiaj wreszcie dzień ładowania akumulatorów. Leniwy poranek, spokojne śniadanko, oglądanie filmów przyrodniczych i programów na Travel Channel. Potem wpadli nasi przyjaciele, za którymi naprawdę ostatnio się stęskniliśmy.
Przywieźli nam cała siatę owoców pigwowca na kolejną „jeżynkową” nalewkę.
P. jest mistrzuniem w robieniu nalewek z tych owoców. Jego zeszłoroczny produkt to absolutne mistrzostwo świata. Najlepsza nalewka jaką kiedykolwiek piłem.
Od dawna chciałem sam zmierzyć się z tym tematem,ale nasze krzaczki po przesadzeniu słabo owocują.
Dlatego bardzo doceniam,że podzielił się ze mną tym bezcennym surowcem.
Bardzo liczę na to,że chociaż jedna z moich tegorocznych nalewek przebije jego arcydzieło.
Wizyta wprawiła mnie w tak dobry nastrój,że postanowiłem otworzyć jesienny „sezon biegowy”.
Wiosenny zakończyłem kompromitującym startem podczas akcji „Polska Biega”.
Akurat miałem duży kryzys formy spowodowany przetrenowaniem. Plan treningowy, który miał przygotować mnie do maratonu okazał się zbyt ambitny. Do tego przed startem mocno się odwodniłem kosząc przez dwie godziny, w upale , trawnik.
To nie mogło się dobrze skończyć. I się nie skończyło.
Na metę dobiegłem razem z rozchichotanymi gimnazjalistkami. Nooo, nie taki był plan.
A potem rozpoczął się „taniec z majstrami” i do biegania nie miałem ani głowy ani siły.
Zresztą lato to nie jest dobry czas na bieganie z psem rasy husky. Zgodnie z zasadami haszczakowego BHP podczas biegania przy wyższych temperaturach bezwzględnie trzeba mieć przy sobie wodę.
Już wiosna było to dosyć uciążliwe bo dłuższe dystansy musiałem planować tak by co 5 kilometrów pies mógł zanurzyć się w jeziorku, stawie albo chociaż strumyku. A bieganie z plecakiem , w którym jest dwulitrowa butla z wodą dla psa, litrowa z napojem izotonicznym dla mnie oraz psia miska było trochę upierdliwe.
Fakt,że ten nasz remont przeżyłem chyba właśnie dzięki temu przygotowaniu fizycznemu.
A jednak wczoraj organizm zaczął protestować. Zwłaszcza kręgosłup, który bardzo dobitnie dał mi do zrozumienia,że zapieprzanie na budowie a potem zgon na niewygodnej sofie to nie jest to „co kręgosłupy lubią najbardziej”.
Potrzebny jest mi normalny, zdrowy ruch, bieganie gimnastyka, pływanie.
A,że przez remont nasze psiaki ostatnio były trochę niedopieszczone postanowiłem wziąć je na solidna przebieżkę.
Nasz suka podeszła do tematu pozytywnie,ale spokojnie.
A husky? Jak to husky- dostał pierdolca.
Tak skakał, kręcił się, podskakiwał, kręcił kółka i biegał między mną a furtką, że przez dłuższy czas nie mogłem mu przypiąć smyczy.
Najgorsze są jednak dźwięki , które wydaje kiedy wpada w ten swój „spacerkowy amok”.
Nie może się zdecydować czy chce szczekać, wyć, piszczeć, skomleć, skowyczeć , jojczeć , jodłować, miauczeć, mędzić, warczeć , charczeć czy wydawać inne dźwieki , które jeszcze nie maja swojej nazwy.
Więc robi to wszystko naraz.
Zniesienie tego to naprawdę ciężka próba.
Podczas takiego koncertu czuje se jakby moje nerwy były strunami harfy, na której próbuje grać pijana i chora na epilepsję harfistka. Harfistka, która uwielbia muzykę awangardową.
Oraz disco polo.
Masakra.
Warto to jednak przetrzymać by poczuć to uczucie wspólnoty stada, gdy biegniemy razem przez pola, lasy, pagórki i polne drogi.
Taka, bardzo pierwotna przyjemność.
A po biegu poczuć coś co fachowcy nazywają „euforią biegacza” spowodowaną gwałtownym wydzielaniem endorfin.
Powinienem to robić regularnie żeby dziewczynki miały w przyszłości pociechę z tatusia.
Zresztą jeżeli chodzi o aktywność fizyczną to mam to w genach. Tata dobiega powoli siedemdziesiątki i ciągle raz w tygodniu gra z kolegami w piłkę.
A mama na emeryturze nauczyła się jeździć na rolkach.

Wizualizacja


A to wspomniany wcześniej rysunek.
No doprawdy nie mam się czym chwalić, ale gwoli rzetelności dokumentacyjnej.

piątek, 16 października 2009

Z pamiętnika kuzyna Hioba cz. 3

Kiedy usłyszałem o konieczności dokupienia fugi ręce mi opadły.Zdjąłem kurtkę, umyłem ręce i usiadłem w przy stole w naszej zastawionej kartonami kuchni.
Moja ukochana żona podała mi talerz pysznej zupy ogórkowej a potem zaczęła opowiadać jak to jeden z hydraulików obraził się na nią,że ośmieliła mu się zwrócić kilka razy uwagę. Skończyło się pyskówką-głównie w jego wykonaniu. w końcu fachowiec wyszedł z domu głośno mówiąc,że ma już dosyć roboty w tym domu.
Miał szczęście, biedny wrażliwiec, że nie było mnie przy tym bo trochę mu się nazbierało.
To klasyczny typ w stylu:
-A po co panu głowa?
-Jak to? Jem niom!
Za każdym razem kiedy zwracam mu uwagę,że powinien coś poprawić albo zrobić inaczej odpowiada, że "się nie da".
A jednak jakoś zawsze się okazuje,że jednak "się da".
Matoł wszystko robi tak jak mu najwygodniej-o nic nie pytając.
Na przykład cały pęk rur poprowadził w miejscu, w którym kiedyś kiedy będę bogatym człowiekiem zamierzam zrobić wejście do sauny.
I teraz co? Wszystko przestawiać? W sumie powinien,ale ja już nie mam siły z nim rozmawiać.
Słuchałem opowieści żony i próbowałem jeść zupę, ale jakoś mi nie szło.
W końcu patrząc w talerz westchnąłem:
-Wiesz co? Jestem strasznie głodny,ale nie mam siły jeść.
-Biedactwo! Nakarmić cię?-zaproponowała najlepsza z żon.
-Dzięki,ale nie chodzi oto,że nie mam siły machać łyżką. Ja już nie mam siły przełykać.
A jednak jakoś się udało i... jazda do szkoły rodzenia.
Ostatnie zajęcia. Ufff... naprawdę się cieszę, że to już koniec. Naprawdę sporo ciekawych rzeczy się tam dowiedzieliśmy, ale trzy wieczory w tygodniu to ciut za dużo przy moim trybie życia.
Chociaż z drugiej trony trochę żal bo atmosfera fajna, ludzie sympatyczni i... jakoś tak raźniej w grupie.
Do człowieka wreszcie dociera,że nie on pierwszy, nie ostatni, nie jedyny i tak dalej.
Na pożegnanie dostaliśmy zadanie "wizualizacji pociech". Dziewczyny wypięły brzuchy a faceci chwycili w ręce flamastry i oddali się radości tworzenia.
Lub mękom twórczym.
Ja niestety tym drugim- ponieważ koleżanka małżonka posmarowała wcześniej bebzunek kremem i ni cholery nic nie mogłem narysować.
No i oczywiście wszyscy mieli ubaw z Garbatego.
Zaczynam się przyzwyczajać. Pieprzony życiowy klaun.
Żona do teraz mi dokucza,że "dziewczynki nie zapomną mi tego,że narysowałem je łyse i garbate".
To potwarz! Tylko łyse.
No co? Taka wizja artystyczna.
Koniec narzekania. To ostatnia część "kwękającej trylogii".
A tak przy okazji przypomina mi się powiedzenie o tym,iż "co nas nie zabije czyni nas mocniejszymi".
Jeżeli to prawda to kiedy to wszystko się skończy pewnie będę potrafił kręcić kulki z diamentów tak jakby były z chleba ;-))

Z pamiętnika kuzyna Hioba cz. 2

A więc po środzie nadszedł czwartek.
Co samo w sobie nie było specjalnym zaskoczeniem.
Jak już pisałem obudziłem się zmarnowany i nieświeży. A ponieważ nie mogłem spać bo po głowie tłukły się różne myśli postanowiłem wstać wcześniej i "podarować sobie odrobinę luksusu".
Zrobiłem sobie pyszne kanapki z serem, wędlinką, pomidorem i listkami świeżej bazylii.
Zaparzyłem karmelową herbatę i z tym wszystkim zapakowałem się do wanny z gorącą wodą.
Zjadłem ze smakiem, zanurzyłem się po szyję i oddałem lekturze książki, na którą ostatnio brakuje mi sił.
Cudowne pół godziny, które sprawiło ,że znowu poczułem się człowiekiem.
Potem spokojnie ogoliłem się, ubrałem, cmoknąłem Panią Bebzunkową i poszedłem do samochodu, omijając walające się po podwórku strzępy papy.
W lewym tylnym kole miałem kapcia.
Rzut oka na zegarek-za pół godziny muszę być w pracy.
Resztki dobrego nastroju ulotniły się po kolejnej, bezskutecznej próbie odkręcenia koła.
Opona i tak była już do wyrzucenia a ponieważ zostało w niej trochę powietrza postanowiłem spróbować się doturlać do najbliższego zakładu wulkanizacyjnego i poprosić o pomoc w odkręceniu tych cholernych śrub.
Po przejechaniu dwóch kilometrów stwierdziłem jednak,że to nie ma sensu bo felgę może szlag trafić.
Zjechałem więc na leśny parking i wypakowałem-dwa zgięte klucze, młotek, odrdzewiacz i rurę.
Zaczęła się rozpaczliwa walka z czasem i oporem materii.
Walka, w której zdecydowanie przegrywałem. Do zera.
Gdy wtem!
Zza chmur przebił się pojedynczy promień słońca obok mnie zatrzymał się samochód kolegi, który właśnie jechał dokończyć zabudowę naszego kominka.
A przy okazji był też mechanikiem samochodowym.
Wyciągnął z bagażnika porządne klucze i w ciągu dwóch minut poradził sobie z odkręcenie tych przeklętych śrub.
Uczciwie muszę jednak przyznać,że jemu było znacznie łatwiej. Wystarczyło bowiem po prostu kręcić we WŁAŚCIWĄ stronę.
No co?
Każdemu może się zdarzyć. Chyba.
A jednak czuję się jak totalny mlon. Doceńcie chociaż cnotę szczerości.
Przecież mogłem się nie przyznać.
Kiedy szczęśliwy wsiadałem do samochodu kolega zapytał mnie czy przywiozłem wczoraj żaroodporne płyty gipsowo-kartonowe.
Przyznałem,że nie, bo przy takim wietrze nie odważyłbym się jechać z czymś takim na dachu.
Skrzywił się rozczarowany a potem stwierdził,że są mu potrzebne najpóźniej na dwunastą bo inaczej robota stanie.
No i już wiedziałem,że czeka mnie kolejny dzień karkołomnych kombinacji.
W pracy młyn-umówione spotkania, zebrania, kolegia i zadania a ja między jednym a drugim w samochód i pędem do domu! cztery długie deski na dachy, linki, taśmy,sznurki i stary śpiwór do bagażnika do i rura do sklepu z materiałami budowlanymi.
A zegar tyka.
W sklepie kolejka, potem gdzieś wcięło magazyniera. W końcu płyty znalazły się na bagażniku dachowym opatulone śpiworem i unieruchomione za pomocą specjalnego deskowo-sznurkowego sytemu mojego pomysłu.A potem rura z powrotem. tyle,że w międzyczasie drogowcy wprowadzili na drodze ruch wahadłowy.
Jakże bogowie muszą nienawidzić garbatych!
A zegar tyka.
Ale nic to po kilkunastu minutach stresu i klęcia na kierowców "co to k...a nie potrafią ruszać kolumną" -znowu pędziłem szosą testując wytrzymałość mojego systemu mocowania ładunków wielkogabarytowych. Zajechałem pod dom i popędziłem poprosić chłopaków o pomoc w rozładunku.
A zegar tyka.
Chłopaki oczywiście mieli sto pytań i milion dykteryjek do opowiedzenia.
Jęknąłem tylko żeby się pośpieszyli bo za dziesięć minut muszę być w pracy.
Aleee ooonniiiiii maaaająąąąą czaaaaaaaaaaaaaaaaaaaas....
No i wizję. Po co składać płyty na podjeździe, lepiej przecież wnieść do domu.
A zegar k...a tyka!!!
Kiedy spocony jak mysz pomagałem wnosić płyty przyszedł glazurnik z pretensjami czemu nie odbieram od niego telefonów i nie odpisuję na smsy.
kiedy odparłem,że nie miałem na to czasu uśmiechnał się tylko ironicznie i mruknął z niedowierzaniem:
-Naaaapraaaawdęęę?
Kopnąłbym go gdyby nie to,że akurat robiłem wszystko by nie połamać płyty, która zaklinowała się w zakręcie korytarza.
Potem kolega od kominka próbował zadać mi kilka pytań ,ale udałem ,ze go nie słyszę i pognałem do samochodu.
A zegar tyka.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!
Pędząc do pracy próbowałem dodzwonić się do koleżanki małżonki.
Udało się po piętnastej próbie.
-Halo-usłyszałem w słuchawce rozluźniony i pogodny głosik
-kochanie idź do glazurnika i spytaj czego chce a potem idź do chłopaków od kominka i dowiedz się czego z kolei oni chcą bo ja nie miałem czasu na dyskusje z nimi, pa!-wydyszałem to prawie jak jedno słowo i się rozłączyłem.
W samą porę bo trochę zaczęło mnie nosić na piachu rozsypanym na asfalcie.
Po kilku minutach wypadłem na główna drogę.
o dziwo na wahadłówce załapałem się na zielone światło.
Tylko po to żeby stanąć w korku.
Zadzwonił telefon-koleżanka małżonka.
-Glazurnik prosi żebyś tej ciemnej fugi dokupił...
Nie zdążyłem odpowiedzieć bo rozładował mi się telefon.
Nawet się nie wkurzyłem bo właśnie udało mi się wyrwać z korka.
Zegar tyka, ale jest szansa,że zdążę na czas.
Udało się!
teraz tylko:zrobić,załatwić,zrobić, umówić,zrobić, napisać, wykonać,załatwić, porozmawiać, wytłumaczyć, zrobić...
I już po kilku godzinach mogłem jechać po fugę, zamówić lustro, poszukać części do zepsutej pralki, odebrać parapety i odebrać fakturę za kominek.
Oczywiście wszystko w godzinach szczytu.
Oczywiście każda rzecz do załatwienia na innym krańcu miasta.
Oczywiście wszystkiego nie załatwiłem bo"takiego lustra nie da się zrobić" albo "eee takiej blokady do pralki to ja nigdy nie widziałem".
W końcu jednak udało mi się dotrzeć do domu. Teraz obiadek i pędem na zakończenie "roku szkolnego" do szkoły rodzenia.
Kiedy wkroczyłem do domu targając worek fugi usłyszałem od koleżanki małżonki:
-No, sprężaj się misiu bo mamy jeszcze masę spraw do załatwienia.
-Jakich do cholery-jęknąłem zrozpaczony
-Musimy kupić jeszcze worek jasnej fugi, nie zdążyłam ci powiedzieć bo rozładował ci się telefon...
CDN...

Z pamiętnika kuzyna Hioba cz. 1

Jakiż byłem naiwny określając, kilka tygodni temu, sytuację remontowo budowlana jako "apokalipsę".
Teraz skończyła mi się skala. W każdym razie zabrakło mi słów cenzuralnych.
Zresztą w ogóle ostatni czas był cudny.
Wczoraj obudziłem się wymemłany i nieświeży ponieważ dzień wcześniej byłem tak zmęczony,że nie miałem siły się wykąpać.
Taak, środa to był dzień pełen wrażeń. Nad ranem obudziło mnie wycie wiatru i odgłos papy tłukącej się o dach.
Tej świeżo położonej, na której ma być z kolei ułożony gont. Ten, na który ciągle czekamy.
Zwlokłem się z wyra, narzuciłem coś na siebie i lekko nieprzytomny poszedłem ocenić rozmiar szkód.
W progu potknąłem się o kawał papy. Tej ,która powinna być na dachu.
Z rezygnacją patrzyłem na zmaltretowana wschodnią połać dachu, na której widać było spore ubytki.
Zerknąłem na zegarek-było już trochę za późno żeby brać się za naprawę.
Nic to-pomyślałem-wrócę z pracy i to zrobię. Zresztą przy takim wietrze i tak nie ma sensu walczyć z tematem.
Wróciłem do domu, szybko się oporządziłem, ucałowałem koleżankę małżonkę i poszedłem do samochodu.
Wsiadając jeszcze raz zerknąłem na dach.Bez entuzjazmu.
-Dobrze ,że nie pada-mruknąłem sam do siebie i przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Pięć minut później na przedniej szybie pojawiły się pierwsze krople.
-Kurwa!-jęknąłem patrząc jak wiatr rozmazuje je w malownicze esy floresy.
Jeżeli deski zamokną kładzenie gontu mija się z celem bo i tak wszystko zgnije.
na takich niewesołych rozmyślaniach upłynęła mi reszta drogi do pracy.
Kiedy dojechałem deszcz już zamienił się w śnieg.
Może to i lepiej- pomyślałem. Lepiej dla dachu.
Gorzej dla moich lekko łysawych opon.
Na szczęście w piwnicy czekają nowiutkie, porządne zimówki założone na zapasowe felgi. Zmiana kół nie powinna mi zająć więcej niż pół godziny.
Po powrocie do domu stwierdziłem,że włażenie na dach w dalszym ciągu mija się celem ponieważ deski tak zamokły,że przybijanie nowej papy nie ma sensu. Najpierw wszystko musi trochę przeschnąć.
Wyniosłem więc koła z piwnicy i zapakowałem je do samochodu.Na podwórku nie było warunków do roboty a w garażu mamy w tej chwili magazyn materiałów i narzędzi.
Pojechałem więc na pobliski leśny parking i tam rozłożyłem się z całym majdanem.
Po kilku minutach byłem przemoczony i przewiany wiatrem na wylot.
Na domiar złego nie mogłem odkręcić ani jednej śruby.
czemu nie byłem jakoś tym zdziwiony.
Najwyraźniej był to dzień gnębienia Garbatego. Tyle,że garbaty nie z kupy ani cukru ulepiony i zawziąć się potrafi.
Zapakowałem koła z powrotem do samochodu i pojechałem do domu po resztę narzędzi.
Wróciłem wyposażony w dwa młotki, dwa dodatkowe klucze do śrub,odrdzewiacz w spraju ,długi kawał rury, który miał mi posłużyć z dźwignię i .... batonik na osłodę życia.
Po kilkudziesięciu minutach Garbaty zaczął wymiękać.
Po batoniku zjedzonym na czczo zrobiło mi się niedobrze, oba klucze się wygięły i zeskakiwały ze śrub a na domiar złego zorientowałem się ,że z jednej opony schodzi powietrze.
No, nieee-jęknąłem w duchu-chociaż to jedno koło muszę wymienić!
desperacko waliłem w śruby i felgę młotkiem, szarpałem się z wygiętymi kluczami i robiłem dźwignię z rury.
Wszystko na próżno.
A czas uciekał. Za kilkadziesiąt minut zaczynały się zajęcia w szkole rodzenia.
Zgnębiony wróciłem do domu. Szybko przebrałem się w suche ciuchy i jazda.
W samochodzie ogrzewanie na full- żeby się rozgrzać ,muza na full-żeby nie zasnąć.
Po drodze, na stacji benzynowej, dopompowałem koło i jakoś udało nam się zdążyć na czas.
Niestety nie wiem jaki był temat zajęć.nie byłem w stanie się na nich skoncentrować. Byłem za bardzo zajęty desperacką walką o to by nie zasnąć.
Walcząc z opadającymi powiekami zastanawiałem się jak zareagują pozostali uczestnicy kursu kiedy zacznę chrapać.
W wyobraźni już widziałem jak po kolejnym "mrugnięciu" zobaczę wpatrzone w siebie kilkanaście par oczu i dziwne uśmieszki na twarzach.
I nawet nie wiem kiedy...odjechałem.
Siedziałem na krześle z łokciami opartymi na kolanach i zwieszoną nisko głową.
I nikt nawet nie zauważył ,że przespałem kilkanaście minut.
Po tej drzemce nawet poczułem się trochę lepiej.
A jednak wracając do domu modliłem się,żeby nie zastać w nim już żadnego fachowca, który będzie próbował zarzucić mnie milionem pytań.
Niestety. Byli w komplecie.
To znaczy fachowcy.
Pytania zresztą też.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem,że czwartek będzie jeszcze cięższy.
CDN

wtorek, 13 października 2009

Jesień za szybą

Za oknem świeci słońce, na termometrze 7 stopni i wieje lekki wiatr.Patrzę na różnokolorowe liście i jakiś krzew ozdobny obsypany czerwonymi owocami.
I rozmyślam o tym w jakim oderwaniu od pór roku żyję ostatnio.
Ponad pół roku temu siedzieliśmy w Supraślu "na protokole" przed in vitro. I nawet baliśmy się pomyśleć co będzie jeżeli nam się nie uda.
Dopiero schodziły śniegi,nad nami ciągnęły gigantyczne klucze dzikich gęsi a wieczorami chodziliśmy na spektakle Wierszalina.
Niesamowity czas. Wiosny i nadziei.
A potem mrugnąłem i znowu pogoda podobna, tylko liście bardziej kolorowe.
Nie ma już wiosny, nie ma lata a i jesień sprawia wrażenie,jakby czekała już na nadejście zimy.
Normalnie byłbym załamany.
Ale ciągle żyję oczekiwaniem. Naprawdę nie mogę się doczekać narodzin naszych córek.
Żyję tak jakby cały świat był za grubą szybą.I dobrze mi z tym.
Wracam do domu, przykładam ręce do brzucha koleżanki małżonki i wzruszam się czując energiczne ruchy naszych pociech.
A potem zasypiam, skonany, przed telewizorem.
Byłoby idealnie gdyby nie ten nasz cholerny remont.
Pocieszam się jednak,że on MUSI się kiedyś skończyć.
Jakoś to będzie.
Najważniejsze żeby dzieciaki urodziły się o czasie i zdrowe.Na razie podpytuję znajomych czy nie znają jakiegoś godnego polecenia pediatry i szukam książek, które będziemy mogli czytać dzieciakom do poduszki.
I zastanawiam się kiedy po raz pierwszy wybierzemy się cała bandą do kina.
Trochę przyjdzie na to poczekać.

"Dystrykt 9"-rewelacja!


No i dalej nadrabiam zaległości.Ponieważ projekt blogu filmowego, w bólach, ale jednak się rodzi i mam nadzieje,że na dniach odpalę wersję testową to podaruję sobie zamieszczanie tutaj recenzji "Dystryktu 9".
Kilka słów jednak wypada skrobnąć.
Tym bardziej,że film jest po prostu świetny. dawno nie widziałem filmu po obejrzeniu, którego naprawdę nie było się do czego przyczepić.
Jest "o czymś", fabuła wciąga, efekty świetne, realizacja inteligentna i z pomysłem.
Nie ma gwiazd aktorskich, które odciągałyby nasza uwagę od od opowiadanej historii.
"Dystrykt 9" to coś co mógłbym zaszufladkować jako dramat science fiction.
Zaczyna się jak film dokumentalny a kończy jak film akcji.
Jednak zarówno konwencje jak i sposób filmowania zmieniają się w sposób płynny i naturalny.
No i najważniejsze!
Wreszcie akcja filmu o kosmitach i kontakcie z cywilizacją pozaziemską nie dzieje się w USA! Wreszcie mieszkańcy Nowego Jorku znękani atakami Godzilli, zagrożeniem ze strony gigantycznych meteorytów i wszelkimi innymi cholerstwami z nieba, innych galaktyk i tak dalej-mogą odetchnąć.
Film naprawdę poraził mnie naturalistyczną konwencją realizacji.
Ciekawe jest też to,że ogląda się go z dużym napięciem, mimo,że nie ma w nim ani jednego bohatera budzącego prawdziwa sympatię.
Widzimy świat odrażający, brudny i zły.
Ludzie są podli i cyniczni a obcy budzą raczej niechęć niż współczucie.
Nie chcę pisać zbyt wiele,żeby nie psuć przyjemności z oglądania.
Wypada jednak ostrzec tych, którzy oczekują kolorowego, kina rozrywkowego,że mogą się srogo zawieść.
Z naszego seansu jedna parka uciekła po kilkunastu minutach.
Za to dawno nie słyszałem takiej ciszy po ukazaniu się napisów końcowych. Dopiero dłuższą chwilę po tym jak rozbłysło światło rozległo się szczękanie foteli i ciche, jakby nieśmiałe rozmowy.
I tylko, siedzący przed nami, mocno zbudowany jegomość z ogoloną głową narzekał,że:
"za mało akcji, za mało akcji".
A koleżanka małżonka, która do "Dystryktu" podeszła wręcz entuzjastycznie, zaczęła wrażać pewne watpliwości czy to aby znowu nie zbyt mocne kino dla naszych córek.

A zegar tyka

W piątek odbyłem bardzo poważną rozmowę z majstrem.Ponieważ okazało się ,że facet rzeczywiście choruje na serce nie miałem sumienia "pojechać" z nim tak jak mi się marzyło.Ale i tak było fajnie.
Przed rozmową nastawiłem się na rzeczową spokojną rozmowę, walnąłem dwa perseny i cierpliwie czekałem. Byliśmy umówieni na 15.00.
15.32
Siedzę i zerkam na zegarek:
15.45
15.58
16.20
... i tak dalej.
...jestem spokojny, jestem spokojny, jestem spokojny...
W końcu tuz przed 17.00 pojawiła się moja gwiazda robót budowlano remontowych.
Spokojnie, rzeczowo, krok za krokiem zepchnąłem faceta do głębokiej defensywy a potem... wystawił się na strzał tak jak to tylko nasza reprezentacja piłkarska potrafi:
-Tak, ja wiem-mruknął rozgoryczony majster-Wszyscy to by chcieli jak najtaniej, jak najlepiej i jak najszybciej.
-Nooo-uśmiechnąłem się do niego szczerze-A tu ani tanio, ani dobrze, a o czasie to niech pan lepiej nie wspomina bo mogę się naprawdę zdenerwować.
Garbaty vs. Majster 3:0!
Próbował jeszcze jakiś rozpaczliwych , nieporadnych kontrataków ponownie wywołując u mnie skojarzenia z naszymi mistrzami piłki kopanej,ale spowodowało to tylko,że nadział się jeszcze na kilka kontr.
W wielkim finale postawiłem mu coś na kształt "Tridamskiego ultimatum"(miłośnicy prozy Sapkowskiego powinni wiedzieć co mam na myśli) i pożegnałem ozięble.
A potem zacząłem wydzwaniać do znajomych w poszukiwaniu jakiejś rezerwowej ekipy remontowej.
I o dziwo ławka rezerwowych okazała się całkiem długa.
Ponieważ zdecydowałem się na zmiany ewolucyjne a nie rewolucyjne zacząłem rezerwowych wpuszczać na boisko pojedynczo.
Wczoraj w obecności członków ekipy majstra( bo on sam oczywiście znowu zniknął) pracę zaczęli "moi nowi fachowcy od zabudowywania kominków".
A z glazurnikiem ustaliliśmy, że pośrednictwo majstra przestało nam być potrzebne :-)
Z pewną taką ciekawością teraz czekam na dalszy rozwój wypadków.
Podobnie jak fachowcy z ławki rezerwowych.
Niektórzy to moi koledzy i juz mi zapowiedzieli,że nie wolno mi dać majstrowi ani grosza dopóki oni nie "odbiorą robót swoim fachowym okiem".
Albo ich nie dokończą.
Bo i takiej ewentualności nie wykluczam.

sobota, 10 października 2009

Bękarty Wojny


No to skoro o filmach i "bastardach remontu" mowa-wypada jedną zaległość jeszcze nadrobić.
„Bękarty Wojny” zapowiadane były jako nowa „parszywa dwunastka”-nic bardziej mylnego.
W swoim najnowszym filmie Tarantino zdecydowanie postawił na dialogi.
Jednak są to zupełnie inne dialogi niż w kultowym „Pulp Fiction” czy znacznie słabszym „Death Proof”.
To nie jest tylko przydługa gadka szmatka, która ma podkreślić następującą po niej eksplozję przemocy.
Chociaż rzeczywiście owa eksplozja następuje, ale mam wrażenie,że tym razem to ona pełni służebną rolę i po prostu stanowi rozładowanie napięcia nagromadzonego w owych dialogach.
A napięcie jest niesamowite.
Od pierwszej sceny.
Otwarta przestrzeń, droga przez pola, zagubione gospodarstwo- pozorna sielanka. A jednak już czujemy, że zaraz po prostu musi zdarzyć się coś złego.
Pozostaje tylko pytanie „co” i „kiedy”?
A potem zaczyna się nieśpieszna rozmowa. Urzędnik pragnie wyjaśnić pewne kwestie administracyjne a rolnik stara się w miarę dokładnie odpowiadać na pytania zawarte w formularzu.
Tyle,że urzędnikiem jest inspektor SS Hans Landa (Christoph Waltz) nazywany „łowcą Żydów”.
A rolnik...no bez przesady nie zdradzajmy wszystkiego od razu.
W każdym razie „Bękarty Wojny” właśnie grą Christoph'a Waltz'a stoją. Kiedy pojawia się na ekranie napięcie robi się wręcz nieznośne a kiedy z niego znika mamy ochotę głośno odetchnąć a nawet załkać jak Żydówka Shossanna, która na skutek okrutnego zrządzenia losu musi pogodnie konwersować z człowiekiem odpowiedzialnym za wymordowanie jej rodziny.
Oczywiście jak to w filmach Quentina Tarantino nie brakuje też humoru.
Wspaniały jest Brad Pitt próbujący udawać włoskiego producenta filmowego. Ten jego okrutnie amerykański akcent i mina „na Marlona Brando”-po prostu rewelacja!
Zdecydowanie mniej niż w poprzednich obrazach tego reżysera jest tu filmowych cytatów.
Przynajmniej jeżeli chodzi o stronę wizualną.
Bo na ścieżce dźwiękowej dzieje się sporo.
Miłośnicy kina wojennego, sensacyjnego czy spaghetti westernów mogą mieć momentami lekkie uczucie deja vu. I nic dziwnego bo Tarantino pożyczył z takich produkcji utwory Ennio Morricone, Charlesa Bernsteina i Dimitri Tiomkina.
Napisałem ,że nie jest to nowa „Parszywa Dwunastka”. Nie jest to tak naprawdę również film o tytułowych „Bękartach Wojny”. Żydowskie komando polujące na hitlerowców pełni w filmie ważną,ale epizodyczna rolę.
Najważniejszą bohaterką jest wspomniana wcześniej Shossanna.
Celowo piszę „najważniejszą” a nie „główną” bo kilka wątków jest tu w zasadzie równorzędnych.
O prawdzie historycznej natomiast nawet się nie zająknę bo Tarantino niewątpliwie ją „zna,ale nie używa”.
Podsumowując- niezły film, który wielbicieli Quentina powinien usatysfakcjonować,ale dla miłośników wartkiej akcji może być nużący. I niestety daleko mu do błyskotliwości „Pulp Fiction”.
Trochę się czepiam,ale tylko dlatego,że tego filmy Tarantino uwielbiam i po każdym wiele obie obiecuję.
W każdym razie kiedy zadzwoniła do mnie mama- spytać czy warto iść na „Inglorius Bastards”-zawahałem się.
A potem odradziłem- bo... tata się wynudzi a mama po scenach skalpowania może potem mieć problemy z zaśnięciem.
Nie to pokolenie, nie ta wrażliwość, nie ta estetyka.
A koleżance małżonce film bardzo się podobał. Chociaż przyznała ze skruchą,że dla naszych córek, które siedzą w brzuchu dopiero siódmy miesiąc, to trochę za mocne kino.
Nie wiem jak dla nich, ale dla Niemców to dopiero musi być przeżycie kinowe.
Myślę,że kilka osób w tym kraju może przestać lubić Tila Schweigera za rolę Hugo Stiglitza.
Dlaczego?
Sami zobaczcie.

piątek, 9 października 2009

Skazany na...


Wczoraj zadzwonił do mnie majster i poinformował (!), że przez kilka dni nie było go pod telefonem. Muszę przyznać,że nie bardzo wiedziałem jak zareagować.
Otóż tydzień temu, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, wręczyłem mu kartkę z listą zastrzeżeń do wykonanych robót oraz listę prac, które mają być wykonane do końca tego tygodnia.
Gość kartkę wziął i powiedział,że w sobotę przywiezie glazurnika żeby dokończył łazienkę.
Potrafię być cierpliwy więc w sobotę dopiero o 16.00 zadzwoniłem do niego z pytaniem czy jeszcze mam na niego czekać czy może mogę się wreszcie zająć swoimi sprawami.
Majster zdumiony odparł,że „o co mi chodzi przecież glazurnik do pana pojechał”.
Myślę sobie- stary jestem, starej muzyki słucham to i może zapomniałem ,że ktoś mi się po domu kręci.
A jednak nie. Nikogo. Spokój i cisza. Wreszcie.
Jednak według majstra robota u mnie aż wre a „glazurnik rano wziął samochód i do Pana pojechał”.
No i dyskutuj tu z takim.
Odpuściłem bo naprawdę nie chciałem się denerwować.
W poniedziałek przyjechał tylko glazurnik.
We wtorek przyjechali razem z panem od gładzi.
Trochę się uspokoiłem, bo co prawda w żółwim tempie,ale robota jakoś się posuwała.
Koło południa przyjechali fachowcy od kominków i drapiąc się w głowy zaczęli oglądać coś co zdaniem mojego majstra było „murowanym katafalkiem pod kominek”. Specjalnie jeździł do salonu z kominkami mierzyć konkretny model żeby wszystko było jak należy.
Nie było.
Katafalk nadawał się do rozbiórki.
Wtedy zacząłem do niego wydzwaniać. Jednak bezskutecznie.
I tak doszło do krótkiej rozmowy, po której opadły mi ręce.
-Nie wie pan gdzie się szef podziewa?-spytałem glazurnika
-To inwestor nie wie gdzie się mój szef podziewa?-odparł glazurnik
-No nieee...-odparł inwestor dodając jeszcze w myślach powszechnie znane i stosowane słowo na „k”.
-Majster do sanatorium pojechał. To pan nie wie?
Zatkało mnie. Nie wiedziałem czy zacząć się ciskać czy może usiąść i rozpłakać. Na wszelki wypadek wolałem zrobić to na osobności. Odwróciłem się więc na pięcie i klnąc pod nosem pomaszerowałem do pokoju.
Toż to skrzyżowanie Barei i Monty Pythona! Co za koleś! Co za fantazja!
Doceniałem jego brawurowy styl, jednak jako inwestor, na którego naciska „nadinwestor” (czyli koleżanka małżonka) wpadłem w panikę.
Byłem zdezorientowany tak jakbym właśnie obudził się z głębokiego snu.
Podobnie mogłoby wglądać przebudzenie ładnego chłopca po pierwszej nocy spędzonej w więzieniu. W celi pełnej wielkich i mięsistych recydywistów.
Takie przebudzenie, po którym masz nadzieję,że większość z tego co pamiętasz z nocy, to był sen. Próbujesz udawać, że nic się nie stało.
Tylko tak strasznie dupa boli.
W amerykańskich filmach akcji po takiej przygodzie młodzian idzie rozmawiać z przywódcą więziennego gangu i potem następuje ciąg brutalnych scen , w których gwałciciele ponoszą surową karę. A potem jest happy end czyli pewnego słonecznego dnia otwiera się brama więzienia i....
W tych ciut bardziej ambitnych produkcjach piękny młodzieniec zapuszcza brodę, zaczyna biegać po spacerniaku, ćwiczyć na siłowni i na jakimś kamieniu ostrzyć ukradzioną ze stołówki łyżkę.
Kiedy łyżka jest już ostra jak brzytwa, mięśnie chłopaka twarde jak stal a zarost doda bohaterowi powagi, na ekranie pojawia się napis „7 lat później”.
A potem następuje wspomniany wcześniej ciąg brutalnych i krwawych scen.
Zawsze wolałem kino ciut bardziej ambitne.
Przez dwa dni w pocie czoła pracowałem młotem i przecinakiem nad rozbiórką „katafalku”.
Nasz majster uwielbia drobiazgowe rozliczenia robót.
Nie pisze na kartce „postawienie ścianki działowej-600 złotych”.
Tylko przedstawia listę typu „przykręcenie stelażu, wsadzenie wełny, przyklejenie folii, przykręcenie płyty, szpachlowanie, gładzenie, sprzątanie, wyniesienie gruzu itd”.
Oczywiście każda z czynności jest osobno wyceniona. A stawki... szkoda gadać.
Jednak to obosieczna broń.
Kiedy w pocie czoła przechodziłem przez fazę „główny bohater nabiera krzepy waląc młotem w ścianę” przyszedł do mnie glazurnik.
Popatrzył, pokiwał głową i mruknął:
-Co, policzy pan sobie za to? Tak jak majster? Kucie, wynoszenie gruzu, sprzątanie...
-A tak, właśnie trafił pan w sedno- uśmiechnął się piękny młodzian, który już jakiś czas temu wpadł na ten pomysł i właśnie, w myślach,ostrzył łyżkę na kamieniu.
A największą radość przy tej pracy sprawiło mi odkrycie,że w katafalku i ścianie za nim było zamurowane kilkanaście petów.
Budowlańcy mają taki dziwny zwyczaj,że wciskają je między cegły a potem zatynkowują. Kilkakrotnie zwracaliśmy majstrowi na to uwagę.
Teraz uśmiechałem się w myślach, wyobrażając sobie minę majstra, kiedy przedstawię mu mój cennik za wykonane prace:
„No to za prace rozbiórkowe, zmarnowane materiały, sprzątanie i wynoszenie gruzu potrącę panu z wypłaty tyle i tyle.”
Potem spojrzę mu głęboko w oczy i dodam:
„ A za usuwanie petów ze ściany policzę sobie...”
I wtedy zza chmur wyjdzie słońce, zagra patetyczna muzyka a brama więzienia powoli, ze zgrzytem, zacznie się otwierać.

czwartek, 8 października 2009

Lekcja kąpania


W tym tygodniu mamy prawdziwy maraton w szkole rodzenia. Zajęcia praktycznie codziennie.
Wracam pędem z pracy, łapię za narzędzia i pędzę naprawiać i rozbierać to co majster spieprzył zanim... zniknął!
Ale nieeeee, tę smakowitą historię opowiem następnym razem.
Dzisiaj o naszej edukacji będzie mowa.
Po remontowych rozrywkach szybki prysznic i na zajęcia.
Ciężko jest.
Wczoraj toczyłem nierówny bój z własną słabością broniąc się przed zaśnięciem. Na szczęście, kilka zajęć temu, odkryłem ,że inni maja jeszcze gorzej.
Kiedy jest już ze mną całkiem źle szukam wzrokiem wytatuowanego kolesia, który siedzi po drugiej stronie "klasy".
Musi mieć facet ciężką pracę i masę samozaparcia, bo obojętne kiedy na niego nie spojrzę on zawsze walczy. Szklisty wzrok, opadające powieki, kiwająca się głowa i łokieć ześlizgujący się co parę minut z oparcia krzesła.
A jednak nie odpuszcza. Szacun.
Powinien być dobrym ojcem.
W każdym razie kąpanie manekina wyszło mu znacznie lepiej niż mnie.
Fakt,że to żaden powód do dumy bo chyba każdemu poszło lepiej.
Głupio mi bo do ćwiczenia podchodziłem jako przedostatni i wydawało mi się ,że teorię mam obcykaną i będzie tylko "myk, myk i gotowe".
Kiedy jednak próbowałem złapać gumowego dzieciaka chwytem pęsetkowym to... trema mnie sparalizowała.
No i do tego jeszcze ten cholerny, niezbyt sprawny kciuk. I to właśnie lewej ręki!
Naprawdę staram się go rehabilitować.Ćwiczę, próbuję zginać, wyginać, skręcać.
jestem naprawdę zdeterminowany. Stosowałem nawet dosyć desperacką technikę, której tu nie opiszę żeby nie wyjść na kretyna.
W każdym razie wykorzystywałem w niej jako dźwignię metalową rurkę.
Idzie mi powoli,ale ostatnio odniosłem mały sukces bo udało mi się lewą ręką otworzyć opakowanie żółtego sera.
"We are the champion...."
Hmm, jaki czempion takie sukcesy.
W każdym razie z kapaniem nie poszło mi najlepiej.
Pieluszka się plątała, nie mogłem sobie przypomnieć czy rączkę to "od paszki do paluszków" czy może na odwrót.Zapomniałem umyć brzuszek i wielkim finale najpierw wypucowałem gumowy tyłek a potem główkę. No a potem jeszcze raz tyłek w nadziei,że nikt nie zauważy mojej kompromitacji.
Dno.
Chromy i garbaty tatuś.
Ale będzie nad sobą pracował.
No to kończę bo muszę się chwilę poznęcać nad kciukiem.

wtorek, 6 października 2009

Nawet chomik potrafi ugryźć

Nasz majster boi się mojej żony.
Boi się jej od czasu gdy nagadała mu za to,że naraża nasze psy notorycznie zostawiając otwartą furtkę, wyłączając nasze fikuśne ogrodzenie-"bo jemu jest gniazdko potrzebne"- oraz myjąc narzędzia w garnku z wodą pitną naszych czworonogów.
Koleżankę małżonkę niewiele rzeczy denerwuje bardziej niż takie historie.
Z dziećmi będzie pewnie jeszcze bardziej ciekawie.
Jeżeli jakieś dziecko sypnie naszemu w piaskownicy piaskiem w oczy, albo ktoś przypadkiem potrąci je przechodząc obok będę musiał rzucać się na nią z krzykiem:
-Uciekajcie!!! Ja ją przytrzymam! W nogi jeśli wam życie miłe!
Już słyszę ten tupot nóg :-)
W każdym razie początek rozmowy z naszym majstrem wygląda ostatnio mniej więcej tak:
-Eeeeee, czy żona jest może w kuchni?
-Tak, zapraszam na kawę.
-Eeeee, nie, nie. To może porozmawiamy na dworze.
Najpierw mnie to bawiło.
Potem jednak zrozumiałem,że tak jak drapieżnik wyszukuje najsłabszego osobnika w stadzie tak i majster znalazł najsłabsze ogniwo w naszym systemie obrony przed jego kombinacjami i szachrajstwami.
Czyli mnie.
Bo ja miękki w negocjacjach jestem, nie lubię ludzi denerwować, sprawiać im przykrości i często odpuszczam dla świętego spokoju.
A moja, coraz bardziej okrągła żona, nie. Ona umie walczyć o swoje.
Tak naprawdę to ona powinna nas reprezentować podczas tych rozmów.
Tyle,że po pierwsze nie powinna się denerwować a po drugie ja zdecydowanie lepiej znam remontowe zagadnienia, terminologię i tak dalej.
Jednak są sytuacje, w których nawet ja robię się nieprzyjemny. Wystarczy tylko nad tematem cierpliwie i systematycznie popracować.
Tak jak majster.
W środę wieczorem po zakończeniu prac zapukał do nas a kiedy otworzyłem mruknął żebym zamknął za sobą drzwi-gestami pokazując "nie przy żonie".
Od razu podniósł mi tym ciśnienie.
Mruknąłem więc ,że nie ma takiej potrzeby i ostentacyjnie stanąłem w progu.
Nasz mistrz kielni i cwaniactwa zrobił obrażoną minę i zaczął od pretensji,że on dalej nie wie co robić z zabudową kominka.
I to była ta ostatnia kropla która "przedrążyła skałę".
Jak ptasie piórko na kreskówkach, które swoim ciężarem powoduje, że wielki facet pada na glebę.
To może wyjaśnię czemu "w temacie kominka" tak mi opadły ręce.
Od tygodnia prosiłem gościa,żeby przedstawił mi kosztorys tej pracy. Ile materiały, jakie i ile robocizna.
W odpowiedzi słyszę zazwyczaj tylko mędzenie typu "no, płyt kilka będzie potrzebnych, klej, jakieś kratki, jakieś rury".
Ostatnia rozmowa miała miejsce tego ranka. Powiedziałem wtedy naszemu fachowcowi od siedmiu boleści, że jak się chce pracować i zarabiać to trzeba też się trochę wysilić.
Ja dałem mu- tydzień wcześniej- w miarę dokładny rysunek tego jak sobie wyobrażam ową zabudowę a nasza dalsza współpraca będzie teraz wyglądała według schematu:
"Najpierw kosztorys,potem decyzja i ewentualnie robota".
Chyba bez niedomówień?
A ten przyłazi z pretensjami,że nie wie co dalej. A na moje pytanie o kosztorys znowu zaczyna ściemniać.
No i mi się ulało.
Wypomniałem mu parę innych rzeczy, kilkakrotnie warcząc żeby mi nie przerywał, wspomniałem coś o "cięciu w wacka" z czego jestem dumny.
Bo jak zapewne zapewne się domyślacie inne słowo niż "wacek" cisnęło mi się na usta.
Powiedziałem mu również, zgodnie z prawdą zresztą, że konsultowałem się z jego poprzednimi klientami i wiem,że przedstawianie zawyżonego kosztorysu dopiero po wykonaniu prac to jego stała sztuczka.
A na koniec dodałem,że próbowałem już kilkakrotnie rozmawiać z nim z uśmiechem i kulturalnie "ale kurwa widzę ,że się nie da".
Potem stwierdziłem,że do rozmowy wrócimy jutro jak sobie przemyśli kilka spraw i trzasnąłem mu przed nosem drzwiami.
Nie dlatego,że chciałem go obrazić.
Po prostu czułem,że jeszcze chwila i rzucę się na niego z pięściami.
W pokoju powitały mnie szeroko otwarte oczy koleżanki małżonki.
-Łaaaaaał, misiaczku? Co to było? Simba ryknął!
Mimo,że powiedziała to z podziwem, czułem niesmak,że dałem się ponieść.
Mam tak po każdej kłótni. Normalny moralniak. Nawet jak mam rację.
-Co, przesadziłem?-mruknąłem ,próbując się uspokoić.
-Wręcz przeciwnie. Bardzo dobrze mu powiedziałeś.Może niepotrzebnie podniosłeś głos, ale było bardzo konkretnie, trafione w punkt i prawie bez wulgaryzmów.
-Nooo, bardzo się starałem nie bluzgać-westchnąłem szukając w apteczce Persenu Forte.
-Idealnie nie było, tak na piątkę z minusem. Robisz postępy-poklepała mnie po ramieniu.
Super, tylko gdzie są te pieprzone tabletki?
I wtedy przypomniałem sobie,że skończyły się kilka dni temu.
Siedziałem przed telewizorem,ale byłem tak wkurzony,że nie docierało do mnie to co widzę na ekranie.Cały chodziłem.
Zmarnował mi facet wieczór po prostu. Czerwona mgiełka przed oczami , szczękościsk i w ogóle.
Nie chciałem,żeby nastrój udzielił się mojej "ciężarówce" więc wróciłem do kuchni i zacząłem metodycznie przeszukiwać szafki.
Persenu nie było,ale na dnie szuflady znalazłem jakieś stare tabletki do ssania z melisą.
Wsadziłem do ust od razu trzy i z policzkami wypchanymi jak chomik wróciłem do pokoju.
Tabletki smakowały jak kupa.
A ich działanie uspakajające miało prawdopodobnie podobną skuteczność.
Piszę p"prawdopodobnie" bo nie wydaje mi się ,by ktoś kiedyś sprawdzał uspokajające właściwości odchodów.
Chociaż w przypadku takiego misia koala....
Zostawmy ten mało smaczny wątek.
Zmierzajmy do puenty.
Następnego dnia rano bardzo szybko zbierałem się do pracy w nadziei,że wyjadę przed przybyciem majstra.
Jednak kiedy, przed wyjściem z domu, wyjrzałem przez okno zobaczyłem,że pod bramę właśnie podjechało jego czerwone kombi.
No dobra. Kilka głębokich oddechów, uśmiech na twarz i do boju.
Spotkaliśmy się przy furtce. Uścisnęliśmy sobie na przywitanie dłonie po czym zagadnąłem lekkim ,konwersacyjnym tonem/.
-I co, przygotował pan to o co prosiłem?
-Eeeee, a po co się denerwować-odpowiedział identycznym tonem majster.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i wsiadłem do samochodu.
Minął tydzień. Kosztorysu, dalej nie ma.
A kominek zabuduje nam mój przyszywany szwagier.
Jakoś nie odczuwam potrzeby by powiedzieć o tym majstrowi.

Stary człowiek i dźwięki

Kilka dni temu zrozumiałem,że jestem stary. Boleśnie uświadomiła mi to koleżanka małżonka.
A zaczęło się tak niewinnie.
Zaraz po premierze nowej płyty Pearl Jam pognałem do Empiku, żeby ją kupić.
Moja druga połówka od lat jest wielką fanką tej kapeli a z czasem i ja się zaraziłem.
Przy pierwszym słuchaniu płytka nas nie powaliła ,ale z ekipą Veddera tak zazwyczaj bywa, że w płytę trzeba się "wgryźć".
Tak więc płyta trafiła do odtwarzacza w domu, samochodzie i w formie empetrójek do mojego telefonu.
Słuchałem jej wszędzie. Nawet podczas zmagań z koszeniem zapuszczonego trawnika w w ostatnią niedzielę września.
Ponieważ płytka jest bardzo krótka a trawnik bardzo duży mogę powiedzieć,że temat zgłębiłem bardzo porządnie.
W końcu doszedłem do wniosku,że dojrzałem do wymiany refleksji z moją bardziej okrągłą połówką.
Jechaliśmy gdzieś samochodem, muzyczka grała a ja zagadnąłem:
-I co? Masz już jakiś ulubiony kawałek z tej płytki?
-Jeszcze nie-odpowiedziała żona-wiesz, w domu, przy tym remoncie, nie mam nastroju do słuchania a ponieważ samochodem teraz nie jeżdżę to...
-No tak-westchnąłem ze zrozumieniem-Bo mnie najbardziej podoba się...
Popstrykałem przełącznikami odtwarzacza szukając właściwego utworu:
-O, ten. "Force of Nature". Zaczyna się super. Ta gitarka!
-Nooo-pokiwała głową koleżanka małżonka-rzeczywiście, ty lubisz takie oldskulowe granie.
Oldskulowe? jakby mi kto w mordę dał!
To ja po to dokształcam się u młodszych współpracowników w pracy, żeby być w temacie i znać nowinki żeby usłyszeć coś takiego?
Po to męczę się słuchając tych wszystkich numerów pełnych elektroniki i tych kapel, których muzycy nie potrafią nawet zagrać porządnej gitarowej solówki?!
I to wszystko po to, żeby zasłużyć na etykietkę miłośnika zapleśniałych staroci?!
Zmełłem pod nosem przekleństwo i przez następnych parę dni zacząłem się zastanawiać nad sobą oraz... brzmieniem "Force of Nature".
I co?
Ma kobieta rację.
Ostatnio częściej szukam tych płyt starych zespołów, których jeszcze nie mam niż wyszukuję nowych kapel.
Myszkuję na allegro wpisując w wyszukiwarkę tytuły, które kiedyś miałem na kasetach kurzących się teraz w piwnicy.
A wspomniany wcześniej numer Pearl Jamu zaczyna się tak jak mógłby się zaczynać jakiś utwór Lynard Skynard z czasów płyty "Edge of Forever".
No co? To fajna płyta.
To co ,że stara.
Sean Connery też jest stary.
A jak zajebiście wygląda.

niedziela, 4 października 2009

Uffff...


No i znowu tematów nie brakowało(niestety) za to (również niestety) brakowało sił do pisania. Bo wena to nawet dopisywała. W ciągu dnia myślałem sobie zazwyczaj jakiego to fajnego posta napiszę a potem... ech, szkoda gadać.
Kiedy w czwartek,przed zajęciami w szkole rodzenia,przełykaliśmy na szybko, kupioną na stacji benzynowej kawę koleżanka małżonka stwierdziła,że nie może zrozumieć skąd ja biorę energię do radzenia sobie z tym wszystkim co się ostatnio dzieje.
Mruknąłem wtedy, że "z rezerwy". Rzeczywiście od kilku dni czułem,że na skraju pola widzenia świeci się ostrzegawcza, czerwona lampka.
Dzisiaj rano zgasła.
Silnik też.
Nie byłem w stanie zwlec się z łóżka. W końcu po 11.00 jakoś się udało.Poczłapałem do pokoju, odpaliłem kompa, zalogowałem się, nastawiłem ekspress i... już wiedziałem,że nic mi się nie uda napisać.
Zero energii. Nie pomogły dwie kawy,dwie tabletki od bólu głowy, dwa śniadania.
Siedziałem tylko i słuchałem jak porywisty wiatr demoluje nam dopiero co położoną papę na dachu (bo na gont ciągle czekamy psiakrew).
Potem zobaczyłem,że wicher prawie wywiał nam z powstającego oczka folie , którą z takim trudem układaliśmy w sześć osób.
Dłuuuuugo potem mruczałem popd nosem o urrrrrwanych kubkach.
Nawet teraz jakoś tak ciężko mi się klepie w klawisze.
Pozwólcie więc ,że innym razem napiszę o tym jak blisko śmierci z mojej ręki znalazł się ostatnio nasz majster i o tym jak bardzo podobały nam się "Bękarty wojny" oraz o tym jakie koszulki chcę zamówić naszym dziewczynkom. A także o tym jak bardzo ostatnio kopią mamusię i jak bardzo nie mogę się doczekać żeby poznać je osobiście. I o tym jak to wczoraj przenosiłem dorobek naszego życia do garażu.
No nie mam siły po prostu. Nastroju nie poprawia też świadomość ,że w pracy czeka mnie ciężki i długi tydzień.
Za to żeby nie było tak przygnębiająco-po południu poszliśmy na spacer, który zaowocował m.in zamieszczonym w tym poście zdjęciem.
No to "do przeczytania" :-)