piątek, 16 października 2009

Z pamiętnika kuzyna Hioba cz. 2

A więc po środzie nadszedł czwartek.
Co samo w sobie nie było specjalnym zaskoczeniem.
Jak już pisałem obudziłem się zmarnowany i nieświeży. A ponieważ nie mogłem spać bo po głowie tłukły się różne myśli postanowiłem wstać wcześniej i "podarować sobie odrobinę luksusu".
Zrobiłem sobie pyszne kanapki z serem, wędlinką, pomidorem i listkami świeżej bazylii.
Zaparzyłem karmelową herbatę i z tym wszystkim zapakowałem się do wanny z gorącą wodą.
Zjadłem ze smakiem, zanurzyłem się po szyję i oddałem lekturze książki, na którą ostatnio brakuje mi sił.
Cudowne pół godziny, które sprawiło ,że znowu poczułem się człowiekiem.
Potem spokojnie ogoliłem się, ubrałem, cmoknąłem Panią Bebzunkową i poszedłem do samochodu, omijając walające się po podwórku strzępy papy.
W lewym tylnym kole miałem kapcia.
Rzut oka na zegarek-za pół godziny muszę być w pracy.
Resztki dobrego nastroju ulotniły się po kolejnej, bezskutecznej próbie odkręcenia koła.
Opona i tak była już do wyrzucenia a ponieważ zostało w niej trochę powietrza postanowiłem spróbować się doturlać do najbliższego zakładu wulkanizacyjnego i poprosić o pomoc w odkręceniu tych cholernych śrub.
Po przejechaniu dwóch kilometrów stwierdziłem jednak,że to nie ma sensu bo felgę może szlag trafić.
Zjechałem więc na leśny parking i wypakowałem-dwa zgięte klucze, młotek, odrdzewiacz i rurę.
Zaczęła się rozpaczliwa walka z czasem i oporem materii.
Walka, w której zdecydowanie przegrywałem. Do zera.
Gdy wtem!
Zza chmur przebił się pojedynczy promień słońca obok mnie zatrzymał się samochód kolegi, który właśnie jechał dokończyć zabudowę naszego kominka.
A przy okazji był też mechanikiem samochodowym.
Wyciągnął z bagażnika porządne klucze i w ciągu dwóch minut poradził sobie z odkręcenie tych przeklętych śrub.
Uczciwie muszę jednak przyznać,że jemu było znacznie łatwiej. Wystarczyło bowiem po prostu kręcić we WŁAŚCIWĄ stronę.
No co?
Każdemu może się zdarzyć. Chyba.
A jednak czuję się jak totalny mlon. Doceńcie chociaż cnotę szczerości.
Przecież mogłem się nie przyznać.
Kiedy szczęśliwy wsiadałem do samochodu kolega zapytał mnie czy przywiozłem wczoraj żaroodporne płyty gipsowo-kartonowe.
Przyznałem,że nie, bo przy takim wietrze nie odważyłbym się jechać z czymś takim na dachu.
Skrzywił się rozczarowany a potem stwierdził,że są mu potrzebne najpóźniej na dwunastą bo inaczej robota stanie.
No i już wiedziałem,że czeka mnie kolejny dzień karkołomnych kombinacji.
W pracy młyn-umówione spotkania, zebrania, kolegia i zadania a ja między jednym a drugim w samochód i pędem do domu! cztery długie deski na dachy, linki, taśmy,sznurki i stary śpiwór do bagażnika do i rura do sklepu z materiałami budowlanymi.
A zegar tyka.
W sklepie kolejka, potem gdzieś wcięło magazyniera. W końcu płyty znalazły się na bagażniku dachowym opatulone śpiworem i unieruchomione za pomocą specjalnego deskowo-sznurkowego sytemu mojego pomysłu.A potem rura z powrotem. tyle,że w międzyczasie drogowcy wprowadzili na drodze ruch wahadłowy.
Jakże bogowie muszą nienawidzić garbatych!
A zegar tyka.
Ale nic to po kilkunastu minutach stresu i klęcia na kierowców "co to k...a nie potrafią ruszać kolumną" -znowu pędziłem szosą testując wytrzymałość mojego systemu mocowania ładunków wielkogabarytowych. Zajechałem pod dom i popędziłem poprosić chłopaków o pomoc w rozładunku.
A zegar tyka.
Chłopaki oczywiście mieli sto pytań i milion dykteryjek do opowiedzenia.
Jęknąłem tylko żeby się pośpieszyli bo za dziesięć minut muszę być w pracy.
Aleee ooonniiiiii maaaająąąąą czaaaaaaaaaaaaaaaaaaaas....
No i wizję. Po co składać płyty na podjeździe, lepiej przecież wnieść do domu.
A zegar k...a tyka!!!
Kiedy spocony jak mysz pomagałem wnosić płyty przyszedł glazurnik z pretensjami czemu nie odbieram od niego telefonów i nie odpisuję na smsy.
kiedy odparłem,że nie miałem na to czasu uśmiechnał się tylko ironicznie i mruknął z niedowierzaniem:
-Naaaapraaaawdęęę?
Kopnąłbym go gdyby nie to,że akurat robiłem wszystko by nie połamać płyty, która zaklinowała się w zakręcie korytarza.
Potem kolega od kominka próbował zadać mi kilka pytań ,ale udałem ,ze go nie słyszę i pognałem do samochodu.
A zegar tyka.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!
Pędząc do pracy próbowałem dodzwonić się do koleżanki małżonki.
Udało się po piętnastej próbie.
-Halo-usłyszałem w słuchawce rozluźniony i pogodny głosik
-kochanie idź do glazurnika i spytaj czego chce a potem idź do chłopaków od kominka i dowiedz się czego z kolei oni chcą bo ja nie miałem czasu na dyskusje z nimi, pa!-wydyszałem to prawie jak jedno słowo i się rozłączyłem.
W samą porę bo trochę zaczęło mnie nosić na piachu rozsypanym na asfalcie.
Po kilku minutach wypadłem na główna drogę.
o dziwo na wahadłówce załapałem się na zielone światło.
Tylko po to żeby stanąć w korku.
Zadzwonił telefon-koleżanka małżonka.
-Glazurnik prosi żebyś tej ciemnej fugi dokupił...
Nie zdążyłem odpowiedzieć bo rozładował mi się telefon.
Nawet się nie wkurzyłem bo właśnie udało mi się wyrwać z korka.
Zegar tyka, ale jest szansa,że zdążę na czas.
Udało się!
teraz tylko:zrobić,załatwić,zrobić, umówić,zrobić, napisać, wykonać,załatwić, porozmawiać, wytłumaczyć, zrobić...
I już po kilku godzinach mogłem jechać po fugę, zamówić lustro, poszukać części do zepsutej pralki, odebrać parapety i odebrać fakturę za kominek.
Oczywiście wszystko w godzinach szczytu.
Oczywiście każda rzecz do załatwienia na innym krańcu miasta.
Oczywiście wszystkiego nie załatwiłem bo"takiego lustra nie da się zrobić" albo "eee takiej blokady do pralki to ja nigdy nie widziałem".
W końcu jednak udało mi się dotrzeć do domu. Teraz obiadek i pędem na zakończenie "roku szkolnego" do szkoły rodzenia.
Kiedy wkroczyłem do domu targając worek fugi usłyszałem od koleżanki małżonki:
-No, sprężaj się misiu bo mamy jeszcze masę spraw do załatwienia.
-Jakich do cholery-jęknąłem zrozpaczony
-Musimy kupić jeszcze worek jasnej fugi, nie zdążyłam ci powiedzieć bo rozładował ci się telefon...
CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz