wtorek, 6 października 2009

Nawet chomik potrafi ugryźć

Nasz majster boi się mojej żony.
Boi się jej od czasu gdy nagadała mu za to,że naraża nasze psy notorycznie zostawiając otwartą furtkę, wyłączając nasze fikuśne ogrodzenie-"bo jemu jest gniazdko potrzebne"- oraz myjąc narzędzia w garnku z wodą pitną naszych czworonogów.
Koleżankę małżonkę niewiele rzeczy denerwuje bardziej niż takie historie.
Z dziećmi będzie pewnie jeszcze bardziej ciekawie.
Jeżeli jakieś dziecko sypnie naszemu w piaskownicy piaskiem w oczy, albo ktoś przypadkiem potrąci je przechodząc obok będę musiał rzucać się na nią z krzykiem:
-Uciekajcie!!! Ja ją przytrzymam! W nogi jeśli wam życie miłe!
Już słyszę ten tupot nóg :-)
W każdym razie początek rozmowy z naszym majstrem wygląda ostatnio mniej więcej tak:
-Eeeeee, czy żona jest może w kuchni?
-Tak, zapraszam na kawę.
-Eeeee, nie, nie. To może porozmawiamy na dworze.
Najpierw mnie to bawiło.
Potem jednak zrozumiałem,że tak jak drapieżnik wyszukuje najsłabszego osobnika w stadzie tak i majster znalazł najsłabsze ogniwo w naszym systemie obrony przed jego kombinacjami i szachrajstwami.
Czyli mnie.
Bo ja miękki w negocjacjach jestem, nie lubię ludzi denerwować, sprawiać im przykrości i często odpuszczam dla świętego spokoju.
A moja, coraz bardziej okrągła żona, nie. Ona umie walczyć o swoje.
Tak naprawdę to ona powinna nas reprezentować podczas tych rozmów.
Tyle,że po pierwsze nie powinna się denerwować a po drugie ja zdecydowanie lepiej znam remontowe zagadnienia, terminologię i tak dalej.
Jednak są sytuacje, w których nawet ja robię się nieprzyjemny. Wystarczy tylko nad tematem cierpliwie i systematycznie popracować.
Tak jak majster.
W środę wieczorem po zakończeniu prac zapukał do nas a kiedy otworzyłem mruknął żebym zamknął za sobą drzwi-gestami pokazując "nie przy żonie".
Od razu podniósł mi tym ciśnienie.
Mruknąłem więc ,że nie ma takiej potrzeby i ostentacyjnie stanąłem w progu.
Nasz mistrz kielni i cwaniactwa zrobił obrażoną minę i zaczął od pretensji,że on dalej nie wie co robić z zabudową kominka.
I to była ta ostatnia kropla która "przedrążyła skałę".
Jak ptasie piórko na kreskówkach, które swoim ciężarem powoduje, że wielki facet pada na glebę.
To może wyjaśnię czemu "w temacie kominka" tak mi opadły ręce.
Od tygodnia prosiłem gościa,żeby przedstawił mi kosztorys tej pracy. Ile materiały, jakie i ile robocizna.
W odpowiedzi słyszę zazwyczaj tylko mędzenie typu "no, płyt kilka będzie potrzebnych, klej, jakieś kratki, jakieś rury".
Ostatnia rozmowa miała miejsce tego ranka. Powiedziałem wtedy naszemu fachowcowi od siedmiu boleści, że jak się chce pracować i zarabiać to trzeba też się trochę wysilić.
Ja dałem mu- tydzień wcześniej- w miarę dokładny rysunek tego jak sobie wyobrażam ową zabudowę a nasza dalsza współpraca będzie teraz wyglądała według schematu:
"Najpierw kosztorys,potem decyzja i ewentualnie robota".
Chyba bez niedomówień?
A ten przyłazi z pretensjami,że nie wie co dalej. A na moje pytanie o kosztorys znowu zaczyna ściemniać.
No i mi się ulało.
Wypomniałem mu parę innych rzeczy, kilkakrotnie warcząc żeby mi nie przerywał, wspomniałem coś o "cięciu w wacka" z czego jestem dumny.
Bo jak zapewne zapewne się domyślacie inne słowo niż "wacek" cisnęło mi się na usta.
Powiedziałem mu również, zgodnie z prawdą zresztą, że konsultowałem się z jego poprzednimi klientami i wiem,że przedstawianie zawyżonego kosztorysu dopiero po wykonaniu prac to jego stała sztuczka.
A na koniec dodałem,że próbowałem już kilkakrotnie rozmawiać z nim z uśmiechem i kulturalnie "ale kurwa widzę ,że się nie da".
Potem stwierdziłem,że do rozmowy wrócimy jutro jak sobie przemyśli kilka spraw i trzasnąłem mu przed nosem drzwiami.
Nie dlatego,że chciałem go obrazić.
Po prostu czułem,że jeszcze chwila i rzucę się na niego z pięściami.
W pokoju powitały mnie szeroko otwarte oczy koleżanki małżonki.
-Łaaaaaał, misiaczku? Co to było? Simba ryknął!
Mimo,że powiedziała to z podziwem, czułem niesmak,że dałem się ponieść.
Mam tak po każdej kłótni. Normalny moralniak. Nawet jak mam rację.
-Co, przesadziłem?-mruknąłem ,próbując się uspokoić.
-Wręcz przeciwnie. Bardzo dobrze mu powiedziałeś.Może niepotrzebnie podniosłeś głos, ale było bardzo konkretnie, trafione w punkt i prawie bez wulgaryzmów.
-Nooo, bardzo się starałem nie bluzgać-westchnąłem szukając w apteczce Persenu Forte.
-Idealnie nie było, tak na piątkę z minusem. Robisz postępy-poklepała mnie po ramieniu.
Super, tylko gdzie są te pieprzone tabletki?
I wtedy przypomniałem sobie,że skończyły się kilka dni temu.
Siedziałem przed telewizorem,ale byłem tak wkurzony,że nie docierało do mnie to co widzę na ekranie.Cały chodziłem.
Zmarnował mi facet wieczór po prostu. Czerwona mgiełka przed oczami , szczękościsk i w ogóle.
Nie chciałem,żeby nastrój udzielił się mojej "ciężarówce" więc wróciłem do kuchni i zacząłem metodycznie przeszukiwać szafki.
Persenu nie było,ale na dnie szuflady znalazłem jakieś stare tabletki do ssania z melisą.
Wsadziłem do ust od razu trzy i z policzkami wypchanymi jak chomik wróciłem do pokoju.
Tabletki smakowały jak kupa.
A ich działanie uspakajające miało prawdopodobnie podobną skuteczność.
Piszę p"prawdopodobnie" bo nie wydaje mi się ,by ktoś kiedyś sprawdzał uspokajające właściwości odchodów.
Chociaż w przypadku takiego misia koala....
Zostawmy ten mało smaczny wątek.
Zmierzajmy do puenty.
Następnego dnia rano bardzo szybko zbierałem się do pracy w nadziei,że wyjadę przed przybyciem majstra.
Jednak kiedy, przed wyjściem z domu, wyjrzałem przez okno zobaczyłem,że pod bramę właśnie podjechało jego czerwone kombi.
No dobra. Kilka głębokich oddechów, uśmiech na twarz i do boju.
Spotkaliśmy się przy furtce. Uścisnęliśmy sobie na przywitanie dłonie po czym zagadnąłem lekkim ,konwersacyjnym tonem/.
-I co, przygotował pan to o co prosiłem?
-Eeeee, a po co się denerwować-odpowiedział identycznym tonem majster.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i wsiadłem do samochodu.
Minął tydzień. Kosztorysu, dalej nie ma.
A kominek zabuduje nam mój przyszywany szwagier.
Jakoś nie odczuwam potrzeby by powiedzieć o tym majstrowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz