piątek, 28 sierpnia 2009

W czaszce buzuje

W niedzielę wieczorem mrugnąłem i … już jest piątek! Kolejny tydzień wyjęty z życiorysu. W pracy urwanie głowy a po robocie- do domu po koleżankę małżonkę i kolędowanie po sklepach i składach materiałów budowlanych i wykończeniowych.
Wczoraj już nie byłem w stanie. Z pracy wróciłem o dwudziestej jako zombi.
Potem jeszcze wieczór nad kartką papieru, gula w żołądku i nerwowa rozmowa w wannie z Panią Bebzunkową na temat przyszłości finansowej naszej inwestycji budowlano- remontowej.
Zresztą cały tydzień nosze tę gulę bo ciągle czymś się zamartwiam. Rano nie mogę spać bo ostatnio ukochany piesek postanowił przestawić swój rytm dnia.
Przed szóstą kategorycznie żąda wypuszczenia do ogrodu. No to wypuszczam. Potem wracam, kładę się do łóżka i ...znowu myśli krążące po głowie nie dają spać.
W końcu wstaję robię kawę i siadam przed telewizorem. Oglądam BBC Knowledge albo Discovery a w głowie buzuje.
Coraz częściej zdarza mi się ,że nie pamiętam sporych odcinków przejechanej samochodem trasy. Jadę jak automat a myślę o drenach, izolacji fundamentów, nowym dachu, ścianę działowej w sypialni i zabudowie wanny.
Trochę mnie to martwi. Tym bardziej ,że ostatnio jeżdżę całkiem sporo.
A specyfika mojej pracy wymaga często bardzo szybkiego przemieszczania się. Co jakiś czas muszę sobie przypominać: „Gościu to tylko praca. Jak nie zdążysz to trudno.”
Zresztą o czym tu gadać. Odpowiadam teraz za trzy babeczki. Nie ma żartów.
Przedwczoraj w trasie zorientowałem się,że mocno się zagalopowałem. I przez głowę przeleciała myśl -jak bym si,e czuł gdybym był dzieckiem, któremu mama opowiada jakim fajnym człowiekiem był tatuś i jak szkoda, że nie miało okazji go poznać bo zabrakło mu wyobraźni za kółkiem.
Poczułem skurcz żołądka a po plecach przeszedł mi zimny dreszcz.
Zresztą teraz kiedy to piszę też czuję się nieswojo.
I dobrze.
A skoro o Jeżynkach mowa- to dzisiaj wreszcie mamy badanie połówkowe! Już za kilka godzin. Jestem bardzo przejęty. Zobaczymy dziewczyny w 3D. To dopiero będzie widzenie!

niedziela, 23 sierpnia 2009

Dziwny stan umysłu


Wczoraj zdałem sobie sprawę z tego,że jesień w tym roku przyjdzie wyjątkowo szybko.
W związku z remontem zaniedbałem trochę ogród i nadszedł czas wykosić wybujałe chwasty. Delikatnie mówiąc wybujałe. Niektóre z nich miały średnicę i wysokość łodyg większe niż kilkuletnie drzewa owocowe. Postanowiłem więc potraktować je kosą spalinową. Taka mała „Ogrodowa masakra kosą mechaniczną”.
Oczywiście jak tylko wytargałem kosę z garażu i wymieniłem w niej żyłkę, na stalową tarczę tnącą , zaczął padać deszcze.
Tym razem nie miałem ochoty na skorzystanie z wygodnego pretekstu do rezygnacji z pracy.
Nalałem cały zbiornik paliwa, założyłem na uszy słuchawki odtwarzacza empetrójek i odpaliłem kosę.
Deszcz padał coraz mocniej. Kosa warczała ogłuszająco a ze słuchawek sączyła się muzyka z czwartej płyty Bjork (teraz słucham drugiej a podczas pisania poprzedniego posta -słuchałem pierwszej).
Tarcza wirowała a pokrzywy, osty i cała reszta waliły się pokotem. Kiedy doszedłem do kasztanowca przyjrzałem się uważnie jego liściom. Pojawiły się już na nich brązowe plamki. Nie znam się na tym na tyle by od razu stwierdzić czy to oznaka końca lata czy robota szrotówka kasztanowcowiaczka.
Ten szkodnik robił już kilka podejść do naszego drzewka, ale z tych potyczek do tej pory wychodziło obronną ręką. A raczej hmmm... gałęzią.
Wystarczyło palenie suchych liści. W tym roku zainstalowaliśmy też pierwszy element naszej „tarczy antyszrotówkowej” czyli dwie budki lęgowe dla sikorek. Te sympatyczne ptaszki są podobno bardzo skuteczne w walce ze szkodnikiem.
A na uratowaniu kasztanowca zależy mi bardzo mocno ponieważ kiedy go sadziłem ustaliliśmy z koleżanką małżonką, że się pod nim razem zestarzejemy. Zamierzamy spędzić jesień życia pod jego rozłożystymi gałęziami.
Tyle,że na razie drzewko ma niewiele ponad dwa metry wysokości.
Myślę jednak,że sobie poradzi. Jest naprawdę wytrzymałe. Nie pokonały go nawet sarny, które przez dwie zimy pod rząd obżerały mu praktycznie wszystkie gałązki.
Tak więc patrzyłem na rdzawe plamy na liściach, zastanawiałem się nad cyklem przyrody, starością i słuchałem Bjork.
No właśnie Bjork.
Znałem jej twórczość ,ale nigdy wcześniej mi się nie wkręcała. Tymczasem od trzech dni niczego innego nie słucham.
A przepraszam. W samochodzie również od trzech dni słucham tylko i wyłącznie US3. To chyba jedno z moich największych tegorocznych odkryć muzycznych.
Nagle okazało się ,że lubię acid jazz. Niby nazwa gatunku obiła mi się o uszy, podobały mi się utwory , które miałem okazję usłyszeć w radiu albo klubie, ale żeby tak zaraz wyjąć z odtwarzacza „1916” Motorhead i zapakować „Hand of the Torch”?
A więc odkrycie drugie- nazywam się Garbaty, jestem metalowcem i ...lubię acid jazz.
Widocznie taki i ze mnie metalowiec. Zresztą tak naprawdę zawsze słuchałem wszystkiego od klasyki do hardcorów.
Tyle,że przez 260 dni w roku było to hard &heavy, przez dwa dni klasyka, przez trzy jazz, przez dwa tygodnie folk i muzyka etniczna a reszta to klasyka rocka.
Te wszystkie fazy są zazwyczaj związane z cyklami przyrody. Jazzu,klasyki i innych bardziej wyciszających dźwięków zazwyczaj słucham jesienią.
A nie w połowie sierpnia.
I tu zapala mi się czerwona lampka. Nie lubię jesieni. Raz na dziesięć lat trafia się ładna złota- sucha i słoneczna.
Zazwyczaj jest paskudna i przygnębiająca. Człowiek zaczyna wtedy marzyć o szybkiej ewakuacji do Egiptu albo chociaż emigracji do Chorwacji.
Zresztą jesienią dziwne rzeczy dzieją mi się w głowie. Nadchodzi taki moment ,że ogarnia mnie chęć i potrzeba wędrówki.
Plecak i w drogę. Najlepiej w Bieszczady. Tam gdzie nie ma ludzi. Zresztą nieważne dokąd. Najważniejszy jest „stan wędrowania”.
Podejrzewam,że może to być jakiś atawizm.
Piszę o tym dlatego,że ostatnio to poczułem. Patrzyłem na chmury i wodę jeziora zmarszczoną wiatrem i tak cholernie zazdrościłem ludziom żeglującym na jachtach.
Taki trochę irracjonalny żal. Bo przecież jakbym się bardzo uparł to pewnie koleżanka małżonka by mnie puściła.
Tylko,że ja tak naprawdę wcale nie mam ochoty nigdzie się wybierać. Właśnie trwa moja podróż. Prawdziwa wyprawa.
Wewnętrzna. To coś jak rejs dookoła świata tyle,że z zawijaniem do portów.
Do pierwszego zawiniemy w grudniu.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Porażka

Dzisiaj wyszedłem na idiotę. I to koncertowo.
Dzień był dosyć skomplikowany logistycznie. Ponieważ w pracy miałem całodniowy dyżur a koleżanka małżonka wybierała się na godzinę 14.00 do alergologa postanowiłem pojechać na rowerze. Nie było to żadne wyrzeczenie z mojej strony. Wręcz przeciwnie. Pretekst do odrobiny prozdrowotnego trybu życia.
Po chłodnej nocy przyszedł rześki poranek. Kiedy wsiadałem na siodełko było trzynaście stopni. Malownicza mgiełka i prześwitujące przez nią mocne sierpniowe słońce. Zapowiadał się ładny dzień.
Wprawiło mnie to w tak dobry nastrój,że zrobiłem rekord trasy i wreszcie zszedłem poniżej 35 minut. I to mimo wylądowania na jednym zakręcie w rowie pełnym pokrzyw. Takie to i skutki szarżowania na leśnej ścieżce rowerem na wybitnie szosowych oponach.
Wpadłem do pracy za dwadzieścia ósma. Szybki prysznic, kubek z kawą w łapę i do roboty. Pracy miałem sporo więc czas zleciał dosyć szybko.
Po pracy ja z kolei musiałem dostać się do chirurga. Nie pytajcie dlaczego. To długa historia o korzeniach sięgających końca lutego. A w rolach głównych oprócz mnie występują w niej oba nasze psy, para nart biegowych (obecnie nie nadających się do użytku), pies sąsiada oraz jeden chirurg idiota, drugi „nieidiota” ,ale też i „niespecjalista” oraz mój przyjaciel stomatolog, który w wolnej chwili w swoim gabinecie zrobił mi zdjęcie rentgenowskie kciuka.
Tak, wiem jak to brzmi. Ale jak wspomniałem to nie o tej historii dzisiaj zamierzam wam opowiedzieć.
Nowy chirurg okazał się zupełnym „nieidiotą” a do tego fachowcem i życzliwym człowiekiem.
Co prawda okazało się ,że na skutek pewnych spraw papierkowych nie może mnie leczyć bo w naszym województwie może leczyć tylko dzieci,ale obiecał ,że mi pomoże.
Przychodnię opuściliśmy więc w doskonałych humorach.
Tyle,że koleżanka małżonka zrobiła się bardzo głodna. Cóż było robić. Podjechaliśmy do centrum na szybki obiad. To znaczy moja lepsza i bardziej okrągła połówka jadła obiad a ja zamówiłem kawę i deser jogurtowy. Taki z greckiego gęstego jogurtu z miodem i orzechami. Pychota!
Kiedy jechaliśmy do domu Pani Jeżynkowa zażyczyła sobie takiego samego deseru. Zatrzymałem się pod sklepem by nabyć potrzebne ingrediencje. I to był początek mojej porażki.
O dziwo bez problemów znalazłem i smakowicie wyglądający miód lipowy, orzechy i odpowiedni jogurt. Zadowolony i dumny pomaszerowałem do kasy.
Kolejka była krótka. Facet przede mną kupował tylko czteropak piwa. Jednak były jakieś problemy z wydaniem reszty, które najwyraźniej wytraciły z równowagi panią kasjerkę.
Jej niesmak pogłębił się gdy za swoje zakupy próbowałem zapłacić pięćdziesięciozłotówką.
Na pytanie o drobne odpowiedziałem, pełen najlepszych chęci,że mam tylko końcówkę.
Kasjerka zrobiła taka minę jakbym ją czymś strasznie obraził i warknęła,że jej to nie urządza a potem mściwie dodała:
-Trudno, będę musiała wydać tak- po czym wydała mi dwadzieścia złotych. W monetach jednozłotowych.
No trudno pomyślałem mając nadzieję,że pozostałą kwotę dostanę już „w grubszych”.
Ale nie! Ta cudowna i życzliwa światu osoba sięgnęła do kasy po garść pięćdzięsięciogroszówek!
Uznałem,że to lekka przesada i poinformowałem ja,że w takim razie biorę tylko miód bo na niego starczy mi drobniaków.
Na co usłyszałem,że „tak to się nie da bo kasa już otwarta”.
No, szlag mnie o mało nie trafił. A że ostatnio jestem generalnie mocno podminowany poinformowałem kasjerkę,że w takim razie rezygnuje z zakupów i po prostu wyszedłem ze sklepu.
Dumny,że tak zdecydowanie i błyskotliwie ukarałem jej brak uprzejmości i życzliwości.
Wsiadłem do samochodu i ruszyliśmy do drugiego sklepu. Po drodze zrelacjonowałem moja przygodę żonie.
Ta pokiwała z aprobatą głową po czym zapytała:
-Ale te pięćdziesiąt złotych oczywiście wziąłeś?
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Oczywiście,że nie.
Klnąc po nosem zawróciłem i poszedłem do kasy odebrać swoje pieniądze.
Bardzo starałem się zrobić to z godnością. Bardzo.
Czy mi się udało?
Wątpię.

Oferta nie do odrzucenia

Chyba już się oswoiłem z myślą o tym,że czeka mnie życie "w krainie kobiet" :-)
Próbuję sobie wyobrazić jak to będzie za lat 3,5, 15, 20... mimo,że wiem iż rzeczywistość na pewno mnie zaskoczy.
Czy będę "normalnym ojcem"? Cy uda mi się znaleźć złoty środek między nadopiekuńczością a zbytnim luzactwem?
Czasami siadam sobie i wyobrażam jak to będzie pójść na spacer trzymając za łapki takie dwa małe brzdące.Albo jak mi pójdzie łagodzenie "małych dziecięcych dramatów"? No i oczywiście jak zniosę wizyty przyszłych "przydupasów" córeczek tatusia. Oj będzie ciężko. Już ja dobrze wiem co tym małym gnojkom chodzi po głowach!
Wczoraj koleżanka małżonka czytała mi, z internetu, cechy znaku zodiaku, na który mają się załapać Jeżynki. Dwa małe "strzelce". Brzmi to optymistycznie- bo oczywiście inteligentne, zaradne i tak dalej. Swoją drogą czy o jakimkolwiek znaku zodiaku piszą ,że osoby pod nim urodzone są tępymi pierdołami?
W każdym razie nie ma co liczyć na to ,że chociaż dzieci wprowadza w nasze życie trochę porządku. Układ gwiazd skazuje je na bałaganiarstwo. Trochę to przerażające bo ani żony ani mój znak zodiaku nie ma takiej adnotacji. Tymczasem bałagan w naszym wykonaniu łapie się do kategorii "kataklizm".
Pocieszające natomiast jest to,że dziewczynki nie powinny dać sobie dmuchać w kaszę a jedynym sposobem na wykorzystanie ich przeogromnych zasobów energii jest uprawianie sportu. Chociaż te zasoby energetyczne mają też ciemne strony, ale co tu pisać o rzeczach oczywistych.
No to tyle teorii i astrologii.
A jak będzie to będzie.
To zdanie powtarzam sobie ostatnio jak mantrę. Tyle,że przestaje pomagać.
Z tęsknotą myślę o tym fantastycznym stanie umysłu z początku naszej ciąży.Ach gdzież się podział ten wszechogarniający spokój. Ten luz "made in Jamaica" ?
Jestem już naprawdę zmęczony psychicznie i fizycznie remontem. Ciągle siedzę nad kartką papieru, z kalkulatorem. A potem tłumaczę Pani Jeżykowej (teraz to raczej "Jeżynowej") dlaczego musimy zrezygnować z kolejnego pomysłu czy modernizacji.
Oczywiście możemy zwiększyć kwotę kredytu.Pewnie.
Tyle,że u mnie w pracy kiedy mówię, że właśnie wpieprzyliśmy się w kredyt wszyscy łapią się za głowę.
Jest to reakcja jak najbardziej zrozumiała skoro szefostwo firmy właśnie zaproponowało nam projekt "dobrowolnych zwolnień z pracy".
Ostatnio byłem świadkiem sceny, która była,tak tragiczna,że wręcz zabójczo śmieszna.
Jeden z kolegów odebrał telefon. Rozmawiał parę sekund po czym pieprznął słuchawką i rozpoczął gwałtowną, długą i namiętną emisję słów. W 99 procentach niecenzuralnych.
Patrzyliśmy na niego jak na wariata dopóki nie ochłonął na tyle,że był w stanie wyksztusić cóż go tak zbulwersowało.
Otóż zadzwoniła do niego pani z banku , w którym kolega ma konto. A rozmowę zaczęła od słów: "w związku z realną możliwością utraty pracy chcielibyśmy zaproponować panu wykupienie bardzo korzystnego ubezpieczenia....".
No boki k...a zrywać.

ps.

Agamala! Trzymamy za Ciebie i Twoją ekipę kciuki! Mocno jak jasna cholera-całą czwórką :-)))

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Sikuuuuuuuu!

No i zapomniałem o najważniejszym.
Wczoraj wieczorkiem w ramach poprawiania humoru umówiliśmy się z przyjaciółmi na późny obiad we włoskiej knajpce. Ech, włoskie żarcie bez wina to nie to samo,ale jestem konsekwentny.
Jedzenie było niezłe a potem zachciało nam się lodów. Kolejka do lodziarni była tak długa ,że zaczęliśmy się poważnie zastanawiać czy nie zastosować manewru "na ciężarną". Ostatecznie jednak tego nie zrobiliśmy i odstaliśmy swoje.
I chyba los nam ten brak cwaniakowania wynagrodził bo w drodze do domu "bebzunek" jednak bardzo się przydał.
Na długiej prostej biegnącej przez las kierowcy jadący z naprzeciwka zaczęli nam mrugać światłami. Zwolniłem więc do przepisowej siedemdziesiątki.
Niestety jestem stereotypowym polskim kierowcą, który zazwyczaj wścieka się na "zawaliodrogi, które wloką się zgodnie z przepisami". Trochę wstyd.
Tym razem to ja stałem się takim zawalidrogą. Nie chciałem jednak ryzykować bo... znowu wstyd się przyznać...nie mamy ważnego przeglądu. Przez to urlopowo remontowe zamieszanie po prostu go przegapiłem.
Wlokłem się więc powolutku drogą ,na której na ogół nikt nie jeździ wolniej niż stówą.
Na następnej prostej minęliśmy kilka samochodów blokujących jedną nitkę drogi. Pomyślałem,że kierowcy ostrzegali przed tymi utrudnieniami w ruchu i odrobinke przyspieszyłem. Tylko trochę-żeby nie kusić losu.
Za nastepnym zakrętem zobaczyłem policjanta. Lekko przyhamowałem, ale okazało się, że i tak nie miał "suszarki".
A jednak zacząłem się denerwować, bo stał jakoś tak, niezdecydowany, z lizakiem w łapie.
Turlamy się więc do niego, przepisowo, z duszą na ramieniu.
A ten... podnosi lizak i nakazuje nam zjechać na pobocze.
Co było robić, wrzucam kierunkowskaz, zwalniam i zerkam w lusterko wsteczne. A tam jakiś król szos właśnie wyprzedza jadący za nami samochód. Na skrzyżowaniu. A potem zabiera się do wyprzedzenia nas.
Gliniarz widząc to wyskoczył na drugi pas, żeby go zatrzymać.
Zaświtała nadzieja,ale było już za późno żeby udawać,że nie zauważylismy,że pierwsze "machnięcie" dotyczyło nas. Zatrzymałem samochód , sięgam do kieszeni po dokumenty i... ręce mi opadły. Nie mam dowodu rejestracyjnego!
No to pozamiatane-pomyślałem wściekły na siebie za lekkomyslność i roztrzepanie.
Policjant podszedł do nas, kazał nam poczekać i poszedł rozliczać pana, któremu tak bardzo się spieszyło.
No to czekamy. Ja nerwowo grzebię po kieszeniach i schowku a koleżanka małżonka cicho klnie.
W tym momencie podchodzi do nas drugi fukcjonariusz i mówi:
-Proszę państwa o chwilę cierpliwości, kolega dał wam sygnał do zatrzymania, ale nie wiem właściwie dlaczego.
-My też nie wiemy o co chodzi proszę pana, przecież jechaliśmy wolno, zgodnie z przepisami-usmiechneła się do niego moja ukochana żona a potem jęknęła zbolałym głosem-a tak nam się śpieszy, bo mnie sie tak baaardzo chce siusiuuuuuu...
Gość zbystrzał, pochylił się zmierzył ją wzrokiem, przyjrzał się brzuchowi i poważnym tonem odpowiedział.
-Jak siusiu to co innego.
Myślałem,że ironizuje, ale policjant odwrócił się poszedł z powrotem do radiowozu.
No to, jeszcze nieśmiało, zapłon, jedyneczka, kierunkowskaz, dwójka i... w nogiiiii!
Głupi to ma szczęście.
A jeszcze jeden pozytywny aspekt tej historii jest taki,że córeczki jeszcze się nie urodziły a już tatusiowi pomagają :-)

Post marki "post"

Uff. Pierwszy dzień w pracy.
Kiepsko sobie to wymyśliłem.Niby trzy tygodnie urlopu tyle,że w systemie-tydzień remontu, tydzień nad morzem i znowu tydzień remontu.
Jakoś tak bez satysfakcji. Wczoraj od rana objawy depresji. Spać rano nie mogłem bo po głowie tysiąc myśli się tłukło.
Oczywiście nad morzem prawie wcale nie wiało więc na desce nie poszalałem. Oczywiście zaczęło wiać wtedy kiedy musiałem siedzieć w domu i pilnować naszego remontowego dream teamu.
A w niedzielę? Szkoda słów. Cieplutko, wiatr idealny, nic konkretnego do roboty. Żona namawia: "może byś na desunię wyskoczył?", " no co ty, tak wieje a ty jeszcze w domu?", " Noooo, jedź zrelaksuj się wrócisz na obiad".
Moja kochana...
A ja co?
W końcu wtuliłem łeb w poduszkę na kanapie i zasnąłem.
Taki dzień zmarnować! No cóż, jak się w głowie taki przełącznik przestawi to człowiek nic nie poradzi.Zazwyczaj pomaga mi wysiłek fizyczny,ale tym razem nie byłem w stanie ani ręką ani nogą.Żałosne.
Jakoś samo przejdzie.
W każdym razie żeby jakoś się oderwać od czarnych myśli zająłem się przelewaniem i filtrowaniem nalewek.Ta z kwiatów lipy zapowiada się genialnie! Jak to pachnieeee!
I wreszcie znalazłem przepis , w którym nie dodaje się miodu a więc nalewka zachowa ten subtelny aromat kwiatów. Zresztą naleweczki z czarnej i czerwonej porzeczki tez zapowiadają się całkiem nieźle.
Mam też świetny przepis na gruszkówkę z brandy a po pracy jadę do taty po zielone orzechy na orzechówkę :-)))
Znalazłem też bardzo ciekawy przepis w kontekście posiadania córek- o tym wkrótce napiszę coś więcej.
Tak przy okazji, jeżeli jesteście zainteresowane(i) konkretnymi przepisami to dajcie znać w komentarzach a wtedy postaram się stworzyć "podwątek" ze specjalną etykietą.
Skoro o komentarzach mowa to dostaję sygnały, że są problemy z ich zamieszczaniem.
Bardzo proszę skrobnijcie mi na czym konkretnie problem polega na adres:
garbaty-ajgor@wp.pl
a ja postaram się coś poradzić.
Zależy mi na tym bo mam kilka, chyba fajnych, pomysłów m.in na konkursy "komentarzowe"-z nagrodami!!!
:-))))))))))))))))))))))))))))

To na razie koniec spraw organizacyjnych. następny post będzie już bardziej autorski ;-)

sobota, 15 sierpnia 2009

Ostre laski

Tak, wiem,że poprzedni post raczej nie miał szans spełnić oczekiwań czytelników. Może dzisiaj pójdzie mi lepiej. Nie chciałbym byście odnieśli wrażenie, że remontowe szaleństwo jest dla mnie najważniejsze. Wręcz przeciwnie. Remont to tylko pośredni efekt czegoś co chyba bez przesady mogę nazwać największą zmianą w naszym życiu.
Nie ma chwili bym nie myślał o naszych córkach.
Wczoraj przed zaśnięciem długo rozmawialiśmy w łóżku o tym jakie, naszym zdaniem, powinny być nasze pociechy i jak powinniśmy je wychować.
Ciekawe jak uda się przekuć teorię w praktykę. Jestem sceptyczny i myślę ,że będzie to raczej czyste szaleństwo, obłęd w oczach i totalna improwizacja.
Chociaż koleżanka małżonka zaskakuje mnie ostatnio swoim zdroworozsądkowym podejściem.
W każdym razie potwierdzenie wcześniejszych podejrzeń, że w bebzunku rosną dwie dziewczynki naprawdę mnie ucieszyło.
Kiedy po wizycie u lekarza usiadłem za kierownicą w głowie rozbrzmiewały mi tylko dwa słowa -”córeczki tatusia” :-)))
Przyszła mama owych dwóch młodych osób z właściwym sobie czarnowidztwem westchnęła:
-No i pięknie. Za tobą będą szalały a ze mną wciąż się żarły.
-Dlaczego tak mówisz? Może charakterki będą miały raczej po tatusiu- wyszczerzyłem zęby nieco prowokacyjnie.
Żona jednak była poważna.
-Ja z moją mamą ciągle się kłóciłam- westchnęła.
Najukochańsza z żon potrzebuje zazwyczaj pewnego czasu na oswojenie się z nową sytuacją. Dlatego uznałem,że nie ma sensu na razie rozwodzić się nad tematem. Zresztą na co jak na co,ale na charakter pociech wpływu mieć nie będziemy. Co się stało to się stało. Geny po swojemu się ułożyły i przemieszały a czy powstały z tego koktajl okaże się wybornym winem czy octem- czas pokaże.
Pani Jeżykowa, tak jak przewidziałem, szybko doszła do siebie i wczoraj stwierdziła:
-Wiesz, po zastanowieniu się dochodzę do wniosku,że „dwa dziurawce” to idealny układ.
Zdumiało mnie to bo nawet nie przyszło by mi do głowy by patrzeć na sytuację w ten sposób. Jest jak jest. Jak mawia kolega doktor (tak, tak- ten od cholesterolu) „do pewnych spraw trzeba podchodzić jak woda”. Woda płynie swobodnie, tam którędy najłatwiej. Bez niepotrzebnego komplikowania.
-A będziesz z córkami chodził na piwo?-zaskoczyła mnie po raz kolejny.
-Taaak- mruknąłem z przekąsem- sobie będę brał browara a im jogurty.
Odpowiedziałem w ten sposób bo właśnie taką scenę widziałem za studenckich czasów w pewnej mordowni w kiepskiej dzielnicy mojego miasta. Zadymiona mroczna sala, brudne firanki, bełkotliwe głosy a pośród tego grzeczna pięciolatka jedząca łyżeczką jogurt truskawkowy. Przytulona do ojca sączącego spienione piwo. Bardzo malarska albo filmowa scena. Niezależnie od tego co byśmy pomyśleli o tatusiu owego dziecka.
Żona znała tę historię.
-Nie o to mi chodzi. Myślałam raczej o tych męskich rytuałach. Ojciec z synem na pierwszym w życiu piwie.
-Aaaa, rozumiem. Rozmowy o życiu, zasadach i kobietach?
-No właśnie-pokiwała głową
-Pewnie że będę z nimi chodził. Może opowiedzą mi coś ciekawego o kobietach?
Powiedziałem to z pełnym przekonaniem, ale potem zacząłem mieć wątpliwości. Co innego trochę rubaszne pełne szorstkiego humoru męskie rozmowy a co innego dyskusje z córkami.
Jakoś wydaje mi się ,że będą wymagały innej konwencji, oprawy i ... gatunku alkoholu.
Koniak, wino... naleweczka tatusia?
A może się mylę?
Na szczęście czas tych dyskusji nie nastąpi zbyt szybko. Chociaż szczerze mówiąc nie mogę się doczekać.
Zamierzam zrobić wszystko by dziewczyny nie wyrosły na mdłe mimozy.
I na pewno nie będę ich uczył tak jak kolega doktor:
-No curuś, kim zostaniesz jak urośniesz? No, do... dooooo.... doktorem.
O nie! Rozważałem odpowiedź „będę rentierką” ale po konsultacji z koleżanką małżonką uznaliśmy, że znacznie lepiej zabrzmi odpowiedź-„Ostrą laską z dużą kaską tatusiu”.

piątek, 14 sierpnia 2009

Trzy na jednego :-))))

We wtorek mieliśmy rocznicę ślubu. Dziewiątą. Nie było jednak szans na świętowanie bo musieliśmy pilnować ekipy od wylewek i hydraulików w kotłowni. Koleżanka małżonka została uwięziona w jednym z pokoi a ja odwiedzałem ją wchodząc po drabinie przez okno. Do wazonu wstawiłem, kilka zebranych w ogrodzie kwiatów i to musiało nam wystarczyć za całe świętowanie.
Mimo,że stałem obu ekipom nad głową i tak udało im się wywinąć kilka smakowitych numerów. Hitem dnia było wypuszczenie przewodów elektrycznych z wylewki w odległości 15 centymetrów od ściany. Twierdzili,że inaczej się nie da. O mało mnie szlag nie trafił bo po pierwsze -dało się od razu- wystarczyło po prostu użyć chociaż maleńkiej części mózgu. A po drugie dało się i teraz. Co im udowodniłem i kazałem poprawiać. No, po prostu ryczałem jak lew.
Chociaż żona twierdzi ,że z tym lwem to przesadzam. Po awanturze powiedziała- „Byłeś jak Simba! Te twoje groźne miauknięcia naprawdę robią wrażenie”(pamiętacie „Króla Lwa” ?).
I mówi to takim tonem, że nie wypada się obrazić i muszę to traktować jak komplement.
W każdym razie obie ekipy skończyły robotę ze sporym poślizgiem i natychmiast po umyciu się w zimnej wodzie (hmm...o dzięki wam panowie hydraulicy) ruszyliśmy, z piskiem opon, do lekarza.
Wiem, że powinienem zacząć od tej najważniejszej informacji,ale jakoś mam problem z opisaniem własnych odczuć.
W każdym razie u ginekologa również był spory poślizg i okazało się ,że niepotrzebnie tak się spieszyliśmy. Świeeeetnie.
Przez półtorej godziny wertowaliśmy kolorowe pisemka, z których najświeższe było sprzed roku.
W końcu jednak nadeszła nasza kolej.
Pan doktor jak zwykle mówił irytująco cicho a radio w gabinecie grało irytująco głośno. Kiepskie zestawienie.
Podczas robienia USG nie byłem w stanie zrozumieć praktycznie ani słowa.
Najważniejsze jednak zrozumiałem.
Mamy córki!
Kiedy to piszę coś mnie ściska w gardle a literki na monitorze lekko się rozmazały.
Wtedy jednak czułem właściwie tylko oszołomienie. Szczerze mówiąc oczekiwałem,że rozlegną się jakieś fanfary, rozstąpią się chmury, świat rozświetli się a my będziemy upajać się naszym szczęściem.
Do końca miałem nadzieję,że jednak będzie parka, ale absolutnie, kategorycznie i definitywnie nie byłem rozczarowany. Po prostu taki dziwny stan umysłu. Z jednej strony wielka radość z drugiej onieśmielenie, że „To już? Już wszystko wiadomo? Nie ma żadnych wątpliwości?”.
Dwa bezosobowe istnienia zyskały płeć. I niby nic się nie zmieniło... a jednak jakby wszystko. A po chwili eee.... jednak nic :-).
Mętlik w głowie po prostu. Kilka razy siadałem do kompa,ale nie mogłem zebrać myśli żeby coś skrobnąć.
Ale będzie babiniec!
Chyba jednak będę musiał podciągnąć się w znajomości części i elementów damskiej garderoby. Odróżniać te miliony odcieni i tak dalej. Inaczej we własnym domu grozi mi wewnętrzna emigracja a tego zdecydowanie wolałbym uniknąć.

* * *

Musiałem przerwać pisanie bo przyjechał majster z tynkarzami i gość, który będzie nam robił szafki do kuchni.
Trochę zgubiłem wątek i nastrój do pisania.
Planowałem jeszcze, możliwie atrakcyjnie literacko, poprzeżywać kwestie związane z posiadaniem dubeltowego potomstwa płci przeciwnej. Tymczasem po łbie tłuką się głównie prozaiczne myśli na temat tego na czym zaoszczędzić przy remoncie bo już widzę ,że kredyt wzięliśmy zbyt mały. Zresztą określenie remont jest w tym przypadku, delikatnie mówiąc, niedopowiedzeniem. To raczej dokończenie rozpoczętej trzydzieści lat temu budowy.
Ech... nie ma sensu kombinować. Wybaczcie,ale teraz nie mogę się skupić.
A więc?
„Do przeczytania w następnym odcinku”.

środa, 12 sierpnia 2009

Ciemna strona mocy


Żona zwróciła mi ostatnio uwagę na to,że się zmieniłem.
Siedzieliśmy na plaży i powarkiwaliśmy na siebie zdenerwowani telefonem hydraulika, który uparł się wstawić nam do sypialni dodatkowy kaloryfer. Koleżanka małżonka nie mogła się pogodzić z tym,że jej wysmakowana, wręcz poetycka wizja wnętrza zostanie zakłócona przez instalatorską prozę. Doskonale ją rozumiałem. Tylko,że co nam po pięknym ,ale niedogrzanym pomieszczeniu?
Nie wdając się w niepotrzebne szczegóły- nasza dyskusja była tyleż zażarta co i bezowocna.
O dziwo jednak po godzinie osiągnęliśmy jakiś kompromis.
Uff, a było gorąco. W sensie dosłownym i w przenośni.
Żar lał się z nieba a woda w morzu była tak zimna,że aż wykręcało stopy.
Patrzyliśmy na tych optymistów, którzy próbowali się kąpać. Kryzys dopadał ich kiedy woda sięgała do połowy łydek. Ci którzy od razu decydowali się zawrócić podejmowali zdecydowanie najbardziej rozsądną decyzję.
Byli też twardziele. Ci w desperackiej chęci kąpieli galopowali aż owda sięgała im powyżej kolan a potem rzucali się w fale. Ułamek sekundy później z wyciem galopowali z powrotem na sztywnych nogach.
Bardzo miła rozrywka. Mam oczywiście na myśli oglądanie tego widowiska.
-Wiem,że to co zaraz powiem to trochę kręcenie powrozu na własną szyję- zaczęła nieco intrygująco żona ,patrząc na kolejnego desperata- ale ostatnio podczas kłótni jesteś coraz trudniejszym przeciwnikiem. Kiedyś łatwiej było mi postawić na swoim. Czuję,że pozycja samicy alfa zaczyna mi się wymykać z rąk.
Nie byłem tym zaskoczony bo sam od kilku tygodni czułem,że jakoś nabrałem pewności siebie.
-Tak, też mam takie wrażenie. Od kiedy zaciążyliśmy czuję ,że coś się we mnie zmieniło.
Hmm, chyba na lepsze bo wcześniej moja spolegliwość i chęć unikania konfliktów bywała czasem przesadna i irytująca.
Pytanie tylko czy te zmiany oznaczają wewnętrzne dojrzewanie, przygotowanie do ojcostwa czy może coś innego. Podświadomą próbę zdominowania ciężarnej kobiety. Wykorzystania jej dziewięciomiesięcznej słabości do zmiany hierarchii w stadzie?
Czyżby atawistyczna męska chęć dominacji szeptała zjadliwie do ucha-”Luke, przejdź na ciemną stronę mocy.”?
Eee, chyba nie.
Chyba po prostu zaczynam odczuwać ciężar odpowiedzialności za dwa razy większą rodzinę. Coraz bardziej do mnie dociera,że to co nosi pod sercem Pani Jeżykowa to nie są jakieś abstrakcyjne byty tylko dwie OSOBY.
I tylko od nas zależy czy wyrosną na fajnych wartościowych ludzi.
Pytanie tylko jakiej płci będą owi ludzie, którzy wczoraj skopali mi dłoń przyłożoną do napiętego bebzunka?
Prawdopodobnie dzisiaj się dowiemy.

wtorek, 11 sierpnia 2009

I po urlopie

Podczas naszego tygodniowego wyjazdu codziennie odbierałem i wykonywałem masę połączeń telefonicznych. Gorąca linia z majstrem, elektrykiem i hydraulikiem. Inaczej się nie dało.
I muszę przyznać,że do domu wracałem wczoraj pełen najgorszych przeczuć. Koleżanka małżonka natomiast była wyluzowana. Nasze nastroje zmieniły się kiedy przekroczyliśmy próg domu. Ja odetchnąłem bo lepsze zło , które się zna niż to wyobrażone. Żona natomiast uderzyła w płacz.
Zresztą poprawa mojego humoru okazała się krótkotrwała. Oczywiście połowa prac, które miały być wykonane podczas naszej nieobecności nie zostało zrobione.
Ponieważ Pani Jeżykowa jest alergiczką, zrywanie sufitu, starego ocieplenia i położenie nowego, miało się odbyć wtedy kiedy byczyliśmy się nad naszym pięknym morzem o temperaturze wody 10 stopni.
Oczywiście wróciliśmy w najgorszy pył i pierdolnik.
No dobra, poślizgi i obsuwy się zdarzają, ale kiedy zobaczyłem,że hydraulik tak zrobił pion kanalizacyjny,że rurami zasłonił gniazdka wykonane przez elektryka to nie wiedziałem czy śmiać się czy płakać.
Wybrałem więc trzecią drogę i zacząłem kląć.
Jaką ja miałeeeeem ochotę na kielicha na te stresy! Niestety musiałem ograniczyć się do soku grapefruitowego.
Z nerwów rozbolał mnie łeb i łupał całą noc. Nie pospałem. Koleżanka małżonka nie spała bo wszechobecny był tak ją dusił ,że ledwo oddychała.
Około szóstej stwierdziliśmy,że nie ma co udawać - skoro i tak nie śpimy to równie dobrze możemy pojechać zrobić badania. Mieliśmy to załatwić po południu,ale czemu nie teraz? W końcu laboratorium jest całodobowe.
Tak też zrobiliśmy. Po drodze odebrałem telefon od majstra, który chciał wiedzieć gdzie się podziewamy.
Wyjaśniłem mu to wspominając kilkakrotnie o niesolidnych wykonawcach oraz o urwanych kubkach. Wielu urwanych kubkach.
Po powrocie usiedliśmy przy kawie na kolejną poważną rozmowę.
Pan majster opowiadał nam o przyczynach opóźnień. O dziwo nawet sensownie. Potem hydraulik przestawił rury, elektryk poprzestawiał gniazdka i ekipa zabrała się wreszcie za robienie wylewek.
Powoli zaczęliśmy się uspokajać.
Do momentu, w którym majster nie zaprezentował nam najnowszego kosztorysu robót.
Jasna cholera, chyba jutro pojadę kupić czarną kominiarkę, gumowe rękawiczki i jakąś atrapę pistoletu. A potem wyruszę na tournee po małomiasteczkowych oddziałach banków. Podobno takie się najłatwiej rabuje.
Jakbym dobrze zaplanował trasę i odwiedził z 10 miejscowości położonych w jednym krańcu powiatu to byłoby po problemie.
Równocześnie mógłbym z niezarejestrowanego telefonu informować policję o różnych podłożonych bombach, planowanych napadach , pożarach na przeciwległym krańcu owego powiatu. W okolicy zapanowałby taki chaos, że mogłoby mi się udać.
A jakby się nie udało to koleżanka małżonka razem z jeżykami piekłaby mi ciasta nadziewane pilnikami i wysyłała do mamra.
Tyż piknie. Bo ja bardzo lubię słodycze.

sobota, 8 sierpnia 2009

Jeszcze fotka z plaży

Utracona autonomia

Wreszcie poczułem jak maluchy „biorą matkę na buty”. A nieładnie :-)) Niech no się tylko urodzą to im nagadam.
Leżeliśmy na plaży, na śpiworze. Położyłem dłoń na „jeżykową wydmę” i patrzyłem na fale załamujące się przy brzegu. Gdy wtem...
-O! Chyba poczułem! Dwa razy!!! Ty też?
-Hm.
-A więc nie wydawało mi się.
To już nie było burczenie czy bulgotanie. Tym razem poczułem dwa prawdziwe delikatne szturchnięcia.
Zadumałem się na tym patrząc na linię horyzontu i majaczący w oddali kontenerowiec (chyba, bo tak naprawdę się nie znam).
-Wiesz co- mruknąłem- kiedy tak dotykam twojego brzucha to mam takie uczucie...nie do końca wiem jak je opisać.
Zawahałem się bo nie chciałem jej urazić.
-No mów- zachęciła.
-... tak jakbyś w pewnym sensie utraciła autonomię -z trudem znajdowałem słowa-...tak jakby część twojego ciała... była moja. Tak jakbym miał prawo do twojego brzucha. Tak jakby był częścią mojego ciała tak jak... na przykład moja lewa dłoń. To takie trochę irracjonalne uczucie. Takie na poziomie emocji.
Myślałem,że koleżanka małżonka poczuje się urażona tym moim poczuciem własności jej ciała. Takim zawłaszczeniem jej jestestwa. Brutalną próbą ingerencji w prawo własności.
A jednak nie.
Zamyśliła się i spoważniała.
-A widzisz, ja z kolei mam takie uczucie...jakbym była nieważna. Większość kobiet mówi o tym cudzie nowego życia. Błogosławionym stanie. A ja chwilami czuję się jak..jak... no jak inkubator po prostu. Taki dodatek do tego co noszę w brzuchu. Niby ludzie pytają jak się czuję, ale wszystkich tak naprawdę interesują bliźniaki. Nie chcę wyjść na wyrodną matkę, ale to niekoniecznie jest miłe uczucie.
-Taak, jestem w stanie to zrozumieć- westchnąłem chociaż wiedziałem ,że tylko mi się wydaje,że jestem w stanie zrozumieć co może czuć ciężarna kobieta.

piątek, 7 sierpnia 2009

Nadbałtyckie wydmy :-)

Mapa przymierza

No i znowu przytrafiła się dłuższa przerwa w pisaniu. I to tak bez ostrzeżenia. Spieszę więc wyjaśnić okoliczności, przyczyny i motywacje.
Ponieważ nasz remont wszedł w fazę, którą trudno określić inaczej jak kataklizm, postanowiliśmy ewakuować się na tydzień nad morze.
I naprawdę zamierzałem codziennie pisać tylko.. jakoś nie wychodziło. Rano nie było czasu i nastroju bo wszyscy dookoła gorączkowo szykowali się do „operacji plaża”. Po obiedzie się rozleniwiałem a jak mi przeszło to wskakiwałem na zatoce na deskę. A po desce to miałem ręce do kostek i też jakoś nie wychodziło.
No i jeszcze te dylematy moralne. Czy właściwe jest epatowanie swoim wypoczynkiem siedzących w pracy zagonionych ludzi? Musiałbym chyba nie mieć sumienia.
Zresztą, jeżeli mam być szczery to i przemyśleń nie miałem ostatnio zbyt odkrywczych.
Po prostu siedzieliśmy na plaży, patrzyliśmy na fale albo na... dzieciaki znajomych. Znajomi owi to dwie pary typu 2+1.
Tak więc wyjazd traktujemy trochę jak „obóz szkoleniowy”. I tu muszę przyznać ,że koleżanka małżonka wczoraj mi zaimponowała.
Podczas gdy ja na zatoce próbowałem obu tatusiom zaszczepić surfingowego bakcyla a matki polki były czymś tam zajęte, Pani Jeżykowej przypadło zadanie zaopiekowania się dzieciakami. Dwaj chłopcy- cztero i pięciolatek zazwyczaj są dobrymi kumplami,ale tego dnia coś między nimi iskrzyło. Zaczęło się od gry w piłkę na plaży. Ktoś komuś sypnął piaskiem po oczach, ktoś kogoś popchnął, w odpowiedzi usłyszał ,że „jest gupi” a w rewanżu zobaczył wysunięty język. Niby potem się pogodzili,ale po tym incydencie ich przyjaźń stała się lekko szorstka a równowaga była dość chwiejna.
Piszę o tym by wyjaśnić z jak delikatną materią miała do czynienia koleżanka małżonka.
Chłopcom szybko się znudziło obserwowanie tego jak ja udaję surfingowego Yodę a tatusiowie młodych Skywalkerów.
Trzeba więc było im wymyślić jakieś zajęcie. Propozycja wykopania dołu i zakopania w nim skarbu spotkała się z wręcz entuzjastycznym przyjęciem. Małolaty naznosiły różnych znalezionych na plaży przedmiotów i umieściły w dole, który następnie został komisyjnie zakopany.
Następnie pojawiła się kwestia zaznaczenia miejsca ukrycia skarbu.
Dzieciaki przytomnie zauważyły,że nie można tego zrobić w taki sposób by dostał się on w niepowołane ręce.
Odpadła więc jakże błyskotliwa koncepcja wbicia w piasek patyka.
Ale miłośnicy „Piratów z Karaibów” przecież doskonale wiedzą co należy zrobi w takiej sytuacji- trzeba narysować mapę! Na szczęście z kieszeni udało się wygrzebać kawałek papieru. Znalazł się też długopis.
Koleżanka małżonka zdobyła więc „sprawność kartografa”.
I kiedy wydawało się ,że piracka przygoda zmierza do szczęśliwego końca padło pytanie:
-A czyja będzie mapa?
Małe oczka zmrużyły się nerwowo a piąstki zacisnęły. Ząbki zgrzytnęły groźnie za mocno zaciśniętymi wargami.
Niedoświadczona babysitterka zaklęła w duchu bo wyobraziła sobie jak oddaje rodzicom pociechy w podartych koszulkach,z podbitymi oczami i krwawiącymi nosami.
Przez moment łudziła się,że sprawę załatwi stworzenie drugiego egzemplarza mapy. Niestety nie miała więcej papieru.
Zresztą już widziała, że otrzymanie kopii przez którąkolwiek ze stron konfliktu raczej nie będzie do przyjęcia.
Wszak oryginał może być tylko jeden.
No i masz babo placek. A właściwie mapę.
I właśnie wtedy gdy wydawało się ,że wszystko jest stracone a moja żona będzie tą , która ostatecznie doprowadziła do zakończenia pięknej męskiej przyjaźni, przyszło olśnienie.
-Panowie, to będzie mapa przyjaźni! Przerwiemy ją na pół a wy wylosujecie kto, weźmie którą część. A kiedy los zdecyduje nie będzie już żadnych kłótni i dyskusji. Zgoda?
Młodzi ludzie z powagą zaaprobowali takie rozwiązane a moja żona oddychając z ulgą poczuła pot spływający po plecach.
To jakże genialne w swej prostocie rozwiązanie chyba nigdy nie przyszłoby mi do głowy. To znaczy pewnie bym je wymyślił tyle, że po dwóch dniach zastanawiania. Tak jak te wszystkie cięte riposty, które przychodzą mi do głowy godzinę albo dwie po zakończeniu różnych dyskusji i kłótni.
Czemu mam wrażenie,że kiedy przyjdzie taki moment,że bliźniaki postawią mnie przed ścianą tak zakręcą,że poczuje się jak dziecko we mgle, to popędzę po ratunek do najlepszej z żon?

niedziela, 2 sierpnia 2009

Z pamiętnika negocjatora

Kilka dni temu moja mama w ramach treningu przed zostaniem babią Jeżyków wybrała się na spacer razem ze swoją koleżanką, która podczas wakacji opiekuje się wnukiem. Ów kilkuletni młodzian dal im obu nieźle w kość. Dzieciak po prostu nauczył się stawiać na swoim. Arsenał ma przebogaty i w sumie tradycyjny. Kiedy jednak opiekunki wykazały się niepokojącą odpornością na jego „intensywną perswazję akustyczną” i „negocjacyjną taktykę płaczową” młody człowiek posunął się do gróźb.
A właściwie do szantażu. Zdeterminowany w swoim dążeniu do osiągnięcia celu zagroził:
-Bo zjem liście!!!
Babcie jednak oglądają wiadomości telewizyjne i wiedzą, że z terrorystami lepiej nie negocjować. Oglądają też filmy sensacyjne, z których posiadły starą policyjną mądrość, że pozbywając się zakładników terrorysta staje się praktycznie bezbronny.
Tak więc przyszła babcia Jeżyków, która sama mianowała się głównym negocjatorem odpaliła od razu:
-To jedz.
Prawie mi było żal dzieciaka bo wyobrażałem sobie jak się poczuł. Już prawie czuł słodki smak sukcesu. Gdy wtem...!
Przypomniałem sobie, że dokładnie tak samo „poległem w boju” jako pięciolatek.
Ponieważ nie byłem aż tak wyrafinowany jak wspomniany wcześniej młodzian zagroziłem, że „w takim razie pójdę w świat”.
Oczywiście liczyłem na to,że zdruzgotani rodzice uderzą w płacz i usłyszę - „błagamy nie idź zrobimy wszystko tylko nas nie zostawiaj”.
Niedoczekanie.
Moja mama pokiwała tylko spokojnie głową dają do zrozumienia,że rozumie i akceptuje moja decyzję a potem rzeczowym tonem zapytała co ma mi spakować do „tobołka na drogę”. Wtedy właśnie nauczyłem się,że szlachetna technika blefu nie jest wale tak łatwa jak się pozornie wydaje i wymaga dużej finezji.
W każdym razie „bo zjem liście” rozbawiło mnie do łez.
Nawet sam spróbowałem tego argumentu kiedy żona zażądała wyrzucenia śmieci. Tym razem tez nie zadziałał.
Od czasu do czasu urządzamy sobie z koleżanka małżonką „łazienkowe pogaduchy”.
Jedno z nas moczy się w wannie a drugie siedzi obok. Popijają wino albo piwko zastanawiamy się nad „życiem, wszechświatem i całą resztą”.
Teraz niestety, z oczywistych względów, pozbawieni środków dopingujących prowadzimy rozmowy bardziej przyziemne. Takie o remoncie, kredycie i wychowywaniu dzieci.
Nie ukrywam,że mały szantażysta mono nas zainspirował.
Zgodnie uznaliśmy,że odpowiedź-”to jedz” jest jedyna właściwą.
-No dobra, co jednak- zapytałem zadumany- kiedy bachor rzeczywiście nażre się liści a potem z premedytacją narzyga na środku salonu? Albo dostanie rozwolnienia i... ? Kolega kiedyś mi opowiadał jak to na złość siostrze, która opiekowała się nim podczas nieobecności rodziców, załatwił się jej w kuchni!
-Wtedy będzie musiał posprzątać albo... będzie musiał znowu zjeść liście- odparła koleżanka małżonka a w jej głosie można było usłyszeć coś co sprawiało,że człowiek zaczynał myśleć o płonących stosach, zapachu krwi i krakaniu kruków.
Da sobie dziewczyna radę pomyślałem.
Zaraz jednak zastanowiłem się o będzie dalej jeżeli dziecko okaże się twardym graczem i nie podda się groźbom i szantażowi. Wtedy rodzice mogą ponieść bardzo dotkliwą porażkę wychowawczą.
Bo o tym,że dzieci potrafią być naprawdę twarde dotkliwie przekonała się moja koleżanka, która próbowała przekonać swoją córkę do szybkiego ubrania się. Kiedy zgrzana, spóźniona i zdenerwowana dziewczyna warknęła w końcu przez zęby:
-Ubieraj się bo się spieszę!
W odpowiedzi usłyszała spokojną odpowiedź pięciolatki:
-A ja się nie spieszę.
No i dyskutuj z nią w momencie gdy liczy się każda sekunda.
-A co ,gdyby w takim momencie- spojrzałem na koleżankę małżonkę- wziąć ukochanego misia dziecka, jedną ręką chwycić go za szyję a drugą przyłożyć mu widelec do oka a potem krzyknąć- "Ubieraj się albo albo miś straci oko!!!".
Żona o mało nie utopiła się ze śmiechu w wannie.
Oboje wiedzieliśmy jednak,że gdyby Superniania usłyszała o moim błyskotliwym pomyśle to pewnie sama przyłożyłaby widelec do oka. Mojego.