niedziela, 23 sierpnia 2009

Dziwny stan umysłu


Wczoraj zdałem sobie sprawę z tego,że jesień w tym roku przyjdzie wyjątkowo szybko.
W związku z remontem zaniedbałem trochę ogród i nadszedł czas wykosić wybujałe chwasty. Delikatnie mówiąc wybujałe. Niektóre z nich miały średnicę i wysokość łodyg większe niż kilkuletnie drzewa owocowe. Postanowiłem więc potraktować je kosą spalinową. Taka mała „Ogrodowa masakra kosą mechaniczną”.
Oczywiście jak tylko wytargałem kosę z garażu i wymieniłem w niej żyłkę, na stalową tarczę tnącą , zaczął padać deszcze.
Tym razem nie miałem ochoty na skorzystanie z wygodnego pretekstu do rezygnacji z pracy.
Nalałem cały zbiornik paliwa, założyłem na uszy słuchawki odtwarzacza empetrójek i odpaliłem kosę.
Deszcz padał coraz mocniej. Kosa warczała ogłuszająco a ze słuchawek sączyła się muzyka z czwartej płyty Bjork (teraz słucham drugiej a podczas pisania poprzedniego posta -słuchałem pierwszej).
Tarcza wirowała a pokrzywy, osty i cała reszta waliły się pokotem. Kiedy doszedłem do kasztanowca przyjrzałem się uważnie jego liściom. Pojawiły się już na nich brązowe plamki. Nie znam się na tym na tyle by od razu stwierdzić czy to oznaka końca lata czy robota szrotówka kasztanowcowiaczka.
Ten szkodnik robił już kilka podejść do naszego drzewka, ale z tych potyczek do tej pory wychodziło obronną ręką. A raczej hmmm... gałęzią.
Wystarczyło palenie suchych liści. W tym roku zainstalowaliśmy też pierwszy element naszej „tarczy antyszrotówkowej” czyli dwie budki lęgowe dla sikorek. Te sympatyczne ptaszki są podobno bardzo skuteczne w walce ze szkodnikiem.
A na uratowaniu kasztanowca zależy mi bardzo mocno ponieważ kiedy go sadziłem ustaliliśmy z koleżanką małżonką, że się pod nim razem zestarzejemy. Zamierzamy spędzić jesień życia pod jego rozłożystymi gałęziami.
Tyle,że na razie drzewko ma niewiele ponad dwa metry wysokości.
Myślę jednak,że sobie poradzi. Jest naprawdę wytrzymałe. Nie pokonały go nawet sarny, które przez dwie zimy pod rząd obżerały mu praktycznie wszystkie gałązki.
Tak więc patrzyłem na rdzawe plamy na liściach, zastanawiałem się nad cyklem przyrody, starością i słuchałem Bjork.
No właśnie Bjork.
Znałem jej twórczość ,ale nigdy wcześniej mi się nie wkręcała. Tymczasem od trzech dni niczego innego nie słucham.
A przepraszam. W samochodzie również od trzech dni słucham tylko i wyłącznie US3. To chyba jedno z moich największych tegorocznych odkryć muzycznych.
Nagle okazało się ,że lubię acid jazz. Niby nazwa gatunku obiła mi się o uszy, podobały mi się utwory , które miałem okazję usłyszeć w radiu albo klubie, ale żeby tak zaraz wyjąć z odtwarzacza „1916” Motorhead i zapakować „Hand of the Torch”?
A więc odkrycie drugie- nazywam się Garbaty, jestem metalowcem i ...lubię acid jazz.
Widocznie taki i ze mnie metalowiec. Zresztą tak naprawdę zawsze słuchałem wszystkiego od klasyki do hardcorów.
Tyle,że przez 260 dni w roku było to hard &heavy, przez dwa dni klasyka, przez trzy jazz, przez dwa tygodnie folk i muzyka etniczna a reszta to klasyka rocka.
Te wszystkie fazy są zazwyczaj związane z cyklami przyrody. Jazzu,klasyki i innych bardziej wyciszających dźwięków zazwyczaj słucham jesienią.
A nie w połowie sierpnia.
I tu zapala mi się czerwona lampka. Nie lubię jesieni. Raz na dziesięć lat trafia się ładna złota- sucha i słoneczna.
Zazwyczaj jest paskudna i przygnębiająca. Człowiek zaczyna wtedy marzyć o szybkiej ewakuacji do Egiptu albo chociaż emigracji do Chorwacji.
Zresztą jesienią dziwne rzeczy dzieją mi się w głowie. Nadchodzi taki moment ,że ogarnia mnie chęć i potrzeba wędrówki.
Plecak i w drogę. Najlepiej w Bieszczady. Tam gdzie nie ma ludzi. Zresztą nieważne dokąd. Najważniejszy jest „stan wędrowania”.
Podejrzewam,że może to być jakiś atawizm.
Piszę o tym dlatego,że ostatnio to poczułem. Patrzyłem na chmury i wodę jeziora zmarszczoną wiatrem i tak cholernie zazdrościłem ludziom żeglującym na jachtach.
Taki trochę irracjonalny żal. Bo przecież jakbym się bardzo uparł to pewnie koleżanka małżonka by mnie puściła.
Tylko,że ja tak naprawdę wcale nie mam ochoty nigdzie się wybierać. Właśnie trwa moja podróż. Prawdziwa wyprawa.
Wewnętrzna. To coś jak rejs dookoła świata tyle,że z zawijaniem do portów.
Do pierwszego zawiniemy w grudniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz