środa, 31 marca 2010

Zapadam się

Jasna cholera. Znowu mrugnąłem i przeniosłem się w czasie o tydzień do przodu.Nie wiem jak to się dzieje,ale najwyraźniej ostatnio czasoprzestrzeń wokół mnie regularnie się zakrzywia.
Mam to uczucie najczęściej w środy. Bo czwartek jest w pracy dniem szczególnym i zwykle irytującym. Trzeba wykazywać się inwencją, pomysłowością, kreatywnością i zapałem do pracy-zgłaszając różne tematy, pomysły, propozycje.
Zawsze się cieszę ,że mam to już za sobą po czym nagle...jest środa i od nowa.
Ostatnio jakiś taki wycofany jestem.Zapadam się w sobie.
Kilka dni temu zajechałem pod firmę a że miałem jeszcze kilka minut to zacząłem przeglądać w aparacie zdjęcia córek.
W odtwarzaczu KNŻ "Las machinas..." a ja rozczulam się wpatrując w mały wyświetlacz.
W pewnym momencie poczułem na sobie spojrzenie.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem,że w samochodzie zaparkowanym obok też ktoś siedzi.
Też miał głupią minę bo jego samochód stał już na parkingu kiedy przyjechałem.
Wysiedliśmy obaj nieco zmieszani i wymieniliśmy kilka zdań na temat słuchanej w samochodzie muzy.
A potem-stojąc pod drzwiami wejściowymi do budynku uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo:
-Co, nie chce się wchodzić?
-Oj, ku... nie chce!
A potem wkroczyliśmy do środka prosto na spotkanie ponurej przygodzie.

sobota, 27 marca 2010

Urodzinowy horrorshow


Od pewnego czasu nie mamy najmniejszego problemu z wymyślaniem dla siebie prezentów.
Szczególnie jeden jest bardzo ceniony:
„-Kochanie mam urodziny! Rozumiem,że tej nocy nie wstaję do dzieciaków?!”
Jak łatwo czasem spełnić cudze marzenia.
I sam nie wiem czy to dobrze.
Bo człowiek się nalata, nagłówkuje - szukając fajnej książki, dobrej płyty, ramek do grafik, które od dwóch lat czekają na powieszenie na ścianie. I jeszcze do północy robi lasagne, której potem nawet nie ma siły zjeść.
I jest naprawdę z siebie dumny.
A kiedy słyszy...
„Dziękuję kochanie za cudowne urodziny. To jedne z najwspanialszych w moim życiu. A najwspanialszym prezentem było to,że mogłam się wyspać.”

...to ma trochę mieszane uczucia.
Tym bardziej,że z okazji owych urodzin poświęciłem się i zgodziłem obejrzeć... horror.
Co uważam ,za prawdziwy dowód miłości i wyraz najwyższego poświęcenia.
Bo wstyd przyznać,ale mnie horrory cholernie przerażają. Nic na to nie jestem w stanie poradzić. Ten irracjonalny, paranormalny lęk jest krępujący i wręcz poniżający.
A ten horror naprawdę mnie przeraził.
Po jakiś dwudziestu minutach sięgnąłem po gazetę. Takie rozpraszanie uwagi zazwyczaj pomaga.
A jednak tym razem nie wystarczyło.
Koleżanka małżonka, zupełnie niestosownie, narzekała,że nudny, wtórny i taka dalej.
A ja?
Kuliłem się zasłaniając sobie telewizor „Wyborczą”.
Wściekły sam na siebie za ten brak psychicznej odporności.
Od połowy już nawet nie zerkałem w ekran. A jednak sam dźwięk sprawiał, że zastanawiałem się czy w nocy nie będę miał koszmarów..
A raczej byłem święcie przekonany,ze będę.
A żona narzeka,że to popłuczyny po „Blair Witch Project”.
Jakbym sam tego nie wiedział.
Też się wtedy bałem.
Na szczęście „Paranormal Activity” to produkcja niskobudżetowa a więc i krótka.
Jakoś udało mi się przetrwać ten morderczy seans.
I chociaż film,rzeczywiście jest słabiutki to mnie autentycznie przestraszył.
Tyle,że to żaden wyczyn przy mojej zerowej „horroroodporności”.
Ale co tam.
Ważne,że wiosna przyszła.
Tydzień temu, szukając po nocy psa, miałem okazję dokładnie obserwować jak nadchodzi. W ciepłym wilgotnym powietrzu rozchodziło się pohukiwanie puszczyków a kiedy nad ranem zrobiło się jaśniej odezwały się szpaki i kwiczoły.
Dwa dni później zobaczyłem pierwszą pszczołę i jaszczurkę oraz nartnika.
A wczoraj?
Wiosna eksplodowała prosto w twarz! Upał,kwitną przylaszczki, latają motyle cytrynki, wrony szybują z patykami w dziobach a otumaniony jastrząb na moich oczach o mało nie przewrócił rowerzysty.
No i nasza wiewiórka już nie jest singlem!
W przyrodzie aż buzuje.
Ach! I wreszcie zobaczyłem pierwszego bociana!
Co prawda nie w locie tylko na gnieździe,ale teraz mam to głęboko w ….
Co miał przynieść to przyniósł w tamtym roku.
Wypadałoby mu za to postawić wiadro żab.
Chociaż tak naprawdę boćki żywią się głównie myszami.
A może wystarczy jak stanę pod słupem z gniazdem i po prostu grzecznie podziękuję?

piątek, 26 marca 2010

Zgon pralki i inne historie (z obrazkami)

Dzisiaj do pracy znowu musiałem iść w kąpielówkach.
I wcale nie dlatego,że zrobiło się gorąco.
Chociaż rzeczywiście się zrobiło. Dwadzieścia stopni o tej porze roku to lekka przesada.
Gorąco zrobiło mi się tydzień temu, kiedy wróciliśmy do domu i okazało się ,że wywaliło korki.
Nie mogłem znaleźć przyczyny więc doszedłem do wniosku,że pewnie dach gdzieś przecieka i woda spowodowała zwarcie.
Sprawa wyjaśniła się jednak kiedy żona poprosiła mnie o wyjęcie prania z pralki i nastawienie nowego.
To pierwsze było jakoś podejrzanie mokre. Pomyślałem jednak,że koleżanka małżonka zapakowała pralkę „pod sam dach” i słabo się odwirowało.
Jednak kiedy napełniłem bęben i próbowałem uruchomić urządzenie znowu zgasły światła.
„A więc znamy winnego”-pomyślałem.
Żeby nabrać pewności próbowałem jeszcze raz. I po raz kolejny wywaliło korki a spod pralki zaczęła wyciekać woda.
Pełen jak najgorszych przeczuć położyłem pralkę na boku i zajrzałem do środka.
Najpierw zauważyłem,że jeden teleskopowy stabilizator jest wyrwany z zaczepu.
Zamocowałem go z powrotem i już chciałem stawiać pralkę gdy zauważyłem podejrzane kawałki połamanego plastiku.
A potem jakaś śrubkę, nakrętkę, drugą śrubkę, jakąś podkładkę i kawałek... betonu- najwyraźniej odłamanego od pralkowego obciążnika.
Jeszcze raz zajrzałem do środka ,ale nie zobaczyłem nic podejrzanego.
Postawiłem więc pralkę na nóżki i zabrałem się za demontowanie górnej pokrywy.
Podniosłem ja do góry i moim oczom ukazał się obraz nędzy i zniszczenia.

Najwyraźniej podczas naszej nieobecności pralka wpadła w wibracje , które spowodowały,że obluzował się uchwyt stabilizujący bęben. Ten zaczął szaleńczy taniec wewnątrz urządzenia. Co z kolei spowodowało ,że puściły dwie z trzech śrub mocujących betonowy obciążnik. A wibracje tegoż po prostu zgruchotały plastikowa obudowę bębna.
Jednym słowem wnętrze pralki wyglądało tak jakbym zamiast płynu do płukania nalał do dozownika nitrogliceryny.
Naprawdę nie chcecie wiedzieć jak skomentowałem to odkrycie.
W każdym razie o „urrrrrrwaaaaa....nych kubkach” wspominałem wielokrotnie i głośno.
Chociaż nie ukrywam byłem naprawdę zafascynowany tym spektakularnym dziełem zniszczenia.
No i ironią pieprzonego losu.
Bo kiedy całkiem niedawno mój dziadek słysząc o naszych problemach z pralką zaproponował,że fundnie nam nową to grzecznie podziękowałem i...odmówiłem.
Bo przecież „dopiero co starą odebrałem z naprawy i na pewno trochę nam jeszcze posłuży”.
No i posłużyła psiakrew.
Zresztą historia pralki jest barwna do tego stopnia,że ostatnio zacząłem ją dokładnie opisywać. Z myślą o umieszczeniu w książkowej wersji „Dzieci Frankensteina”.
Podobnie jak wątek mojego przyszywanego szwagra, który jak wiele na to wskazuje będzie prawdziwą ozdobą powstającej książki.
Wspominam o tym też dlatego,że chcę się wytłumaczyć z przerwy w blogowaniu.
Sporo przez ten czas napisałem do szuflady.
I nie ukrywam,że mam pewne rozterki.
Bo wyszło mi kilka naprawdę niezłych tekstów w „starym dobrym stylu”, którymi mam ogromna ochotę się z wami podzielić.
Tyle,że większość z nich wprowadziłaby chaos w chronologię blogu.
A po drugie jaki byłby sens pracowania nad papierową wersją tej opowieści gdyby wszystko można było przeczytać na blogu?
Dla mnie nie byłby to problem, ale podejrzewam,że dla żadnego wydawnictwa taka sytuacja nie byłaby do zaakceptowania.
Chociaż nie ukrywam,że ostatnio przeżywam okres zwątpienia w to, że wyjdzie mi powieść, którą ktoś uzna za wartą wydania a inni za wartą kupienia.
Koleżanka małżonka mówi,że jestem głupi.
Oby miała rację.
Zresztą kiedy czytałem jej ostatnio swoje najnowsze wypociny to dwa razy popłakała się ze śmiechu.
To dodało mi trochę otuchy. Bo ona naprawdę potrafi być bardzo krytyczna i bez ogródek mówi mi kiedy wychodzą mi słabsze teksty.
Zresztą ostatnio mam prawdziwa huśtawkę nastrojów. Przy dzieciakach czuje się fantastycznie. A potem jadę do roboty i jest gorzej. Potem wracam i jest znowu nieźle, ale zaraz potem oglądam w telewizji kolejna odsłonę „invitrowego bicia piany”-ten jest za, tamten przeciw, inny właściwie za, ale... i tak dalej.
W internecie czytam,że w Turcji chcą karać kobiety za wyjazdy do zagranicznych klinik przeprowadzających zapłodnienie pozaustrojowe.
„Platformiani” kandydaci na prezydenta wdzięczą się do wyborców, ale co który usta otworzy to się kompromituje. Niestety wypowiadanie się o in vitro też uważają za stosowne.
A w „trójce” jakiś słuchacz oświeca rodaków ,że zamiast wydawać dziesiątki tysięcy na in vitro wystarczy nosić pas jakiegoś tam świętego i będzie po kłopocie.
Płodność, psiakrew, gwarantowana!
Twórcy naprotechnologii pewnie też są zdruzgotani skoro recepta na sukces jest tak prosta.
No żesz kurrrrrrrrr.....
Się uniosłem trochę.
No a skoro w tym nieco chaotycznym poście nadrabiam zaległości to teraz hurtowo.
Ostatni tydzień ogólnie nie należał do specjalnie porywających.
Najpierw wieczorem zwiał nam pies więc miałem noc z bani bo co dwie godziny wychodziłem go szukać. O pierwszej, drugiej, czwartej, szóstej...


Złapałem gnoja po siódmej jak już miałem jechać do pracy.
W ramach zemsty postanowiłem go „zabiegać”.
To tez szerzej opiszę „na papierze”.
W każdym razie on zniósł moje próby nieźle.
Gorzej ze mną. Jeszcze teraz ledwo łażę.
Dzień później moi rodzice postanowili dać nam nieco oddechu i na cały dzień zabrali dzieciaki.
Najpierw więc się wyspaliśmy, potem gruntownie posprzątaliśmy chałupę a potem... zakopaliśmy się samochodem na polnej drodze. I to tak psiakrew masakrycznie, że po dwóch godzinach walki wezwaliśmy na pomoc ciągnik.


To naprawdę długa i barwna historia.
Tez ją opisałem do szuflady.
Ale bez obaw teraz zamierzam przyłożyć się do blogu.
Bo jest o czym pisać.
Zaczyna się dla nas czas bardzo szczególny. Dokładnie rok temu zaczynaliśmy się szykować do wyjazdu do kliniki. Najbliższe tygodnie miały zmienić całe nasze życie. Tyle,że jeszcze nie wiedzieliśmy czy tak będzie.
Na samo wspomnienie czuję skurcz żołądka i ucisk w piersi.

czwartek, 18 marca 2010

Pierwsze razy cz. 3


No i nadszedł czas na omówienie kolejnego, bardzo ważnego,ale jednak kontrowersyjnego „pierwszego razu” naszych córek.
O owe wspomniane wcześniej- „pierwsze wypowiedziane słowo”.
Tego dnia koleżanka małżonka zajmowała się porządkami w naszej sypialni a ja zabawiałem dzieci.
Córki leżały na macie edukacyjnej a tatulo prowadził warsztaty pod tytułem „Kto ma, kto ma... paluszki u rączek”.
Potem nadszedł czas na wykład pod tytułem:„Noga lewa, noga prawa. Gimnastyka to zabawa”- poświęcony zagadnieniom krzewienia szeroko rozumianej kultury fizycznej.
Ku mojej ogromnej satysfakcji „Jeżynki” bardzo angażowały się w zajęcia i wykazywały dużo entuzjazmu.
Ich umiejętności werbalne bardzo się ostatnio rozwinęły. I nawet ta córa, która była do tej pory mniej rozmowna teraz z radością świszczała, gugała, parskała, pieniła się, pohukiwała.
Szalenie bawił mnie wysiłek jaki wkładały w te próby wyartykułowania różnych dźwięków.
Najwyraźniej próbowały wykombinować „jak rodzice to robią”.
Jednak same słyszały ,że to co wychodzi z ich aparatów mowy nie jest tym co zamierzały osiągnąć.
Marszczyły czoła , wytrzeszczały oczy, napinały się całe i machały rączkami i nóżkami.
Z różnym efektem.
Gdy wtem!
Patrząc mi prosto w oczy swoimi błękitnymi ślepiami córka wyjęczała:
-Heeeeniiijjjeeek!!!
Zamurowało mnie.
„Chyba się przesłyszałem”-pomyślałem.
Zaraz jednak usłyszałem szybkie kroki koleżanki małżonki.
Zajrzała do nas a oczy miała jak spodki.
-Słyszałaś?
-Noooooo!
-Powiedziała „Heniek” czy mi się wydawało?
-Powiedziała!
-Heeeeenjjjeeeee...-włączyła się do rozmowy nasza wygadana pociecha.
-Ale czad!-wyszczerzyłem zęby i pochyliłem się nad dziećmi zachęcając je do dalszych wysiłków.
Żona odwróciła się zamierzając wrócić do sprzątania.
Wtedy w mojej głowie pojawiła się niepokojąca myśl.
-Zaraz zaraz- zmarszczyłem czoło .
Żona spojrzała na mnie pytająco.
-Kochanie czy możesz mi wyjaśnić „Who the fuck is Heniek”?!
Spojrzała na mnie z wyrzutem i politowaniem jednocześnie.
Nie pytajcie mnie jak można oba te uczucia zmieścić w jednym spojrzeniu. Ona to potrafi.
-No co?-zabulgotałem- Ja znam tylko jedną osobę o tym imieniu, ale wujek Heniek mieszka na drugim końcu Polski i dziewczynki nie miały jeszcze okazji go poznać!
-Guuuupi jesteś wieesz!-roześmiała się.
Ja też się roześmiałem.
A jednak kiedy wieczorem żona poprosiła żebym wyniósł śmieci w odpowiedzi usłyszała:
-A Heniek nie mógłby czasem wynieść?
Chwilę później porwałem worek i pobiegłem do śmietnika.
Zygzakiem.
Żeby uniknąć ostrzału ponieważ w moją stronę poleciały różne twarde przedmioty.

środa, 17 marca 2010

Pierwsze razy cz. 2


Po pierwszych zajęciach rehabilitacyjnych pognaliśmy do...księgarni.
A właściwie do mieszczącej się nad nią kawiarenki literackiej.
I w taki oto sposób dzieci Frankensteina zaliczyły pierwsze spotkanie autorskie w swoim życiu.
Wpadliśmy spóźnieni i objuczeni fotelikami,ale na szczęście przyszło sporo ludzi
i nikt nie zwrócił na nas specjalnej uwagi.
Przynajmniej na początku. Bo kiedy spotkanie się skończyło utworzyły się dwie kolejki. Jedna po autografy Mai Lidii Kossakowskiej i Jarosława Grzędowicza a druga... do oglądania „tych ślicznych maluszków w dwupaku”.
-Takie małe a już na spotkania chodzą!-zachwyciła się pewna starsza pani wołając koleżankę.
-Tak. Ta będzie pisać książki a ta je ekranizować!- oświadczył dumny tatulo.
W tym samym czasie koleżanka małżonka stała w kolejce po autograf Grzędowicza.
Miłośnikom fantastyki tego autora przedstawiać raczej nie trzeba.
A jeżeli ktoś go nie zna- to jego powieść „Pan Lodowego Ogrodu” zebrała wszystkie możliwe krajowe nagrody. A właściwe dalej zbiera, bo niedawno wyszedł trzeci tom.
I właśnie historia bohatera Grzędowiczowej sagi splotła się z losem naszych córek. Bo zaczęliśmy ją czytać kiedy „byliśmy w ciąży” a ów trzeci tom kupiłem i zawiozłem żonie do szpitala na kilka dni przed porodem.
I tak ją książka wciągnęła, że czytała ją nawet wtedy kiedy zaczął się ten cały pierdolnik po narodzinach.
A teraz próbuję go czytać ja.
Próbuję to właściwe słowo.
Wczoraj złapałem się na tym, że po raz trzeci zaczynam czytać od tego samego zdania.
I chyba tego mi najbardziej ostatnio brakuje. Popołudnia spędzonego na spokojnej lekturze. Kawka,kieliszek wina, spokojna muzyczka i lektura.
Ta prozaiczna czynność wydaje się aktualnie tak cholernie nieosiągalna ,że wręcz abstrakcyjna.
Właśnie rozmyślałem o tym gdy usłyszałem jak moja lepsza połówka prosi o dedykację:
-Dla kogo?-zapytał przesympatyczny autor
-Proszę napisać „Dla Jeżynek”.
-Dla owoców takich?-Pan Jarosław sprawiał wrażenie lekko zbitego z tropu, ale ogólnie przyzwyczajonego do ludzkich dziwactw.
-Dokładnie-”dzieciofrankensteinowa” mama najwyraźniej nie zamierzyła go oświecić.
W końcu jednak zmiękła:
-Tylko „jeżynek” poproszę dużą literą. Bo to o moje córeczki chodzi.
Gość uśmiechnął się pod nosem,ale naskrobał co mu kazano.
Szkoda,że nie było warunków by wyjaśnić mu całokształt i pochodzenie „jeżynkowej” ksywki bo myślę,że potrafiłby to docenić.

CDN.

„w następnym odcinku Garbaty zechce się dowiedzieć „Who the fuck is Heniiijek.”

poniedziałek, 15 marca 2010

Pierwsze razy cz. 1


A więc „Córy Frankensteina” mają za sobą coraz więcej „pierwszych razów”.
Pierwsza przespana noc,pierwszy jogging i pierwsze... wypowiedziane słowo!
A to nie koniec.
Przy okazji czy wiecie,że „wynalazca” joggingu zmarł na serce?
Swoją drogą ciekawe jak można „wymyślić bieganie”? Dał bym głowę,że różne formy życia korzystają z takiej formy no... może nie rekreacji,ale przemieszczania się od co najmniej kilku milionów lat.
Chyba,że chodzi o owo poranne dreptanie po chodniku. Ono rzeczywiście zdrowe nie jest. Szczególnie dla stawów. Powoduje tez wydzielanie się hormonów, które o tej porze dnia niekoniecznie powinny szaleć po naszym krwioobiegu.
No dobra, to nie jest blog lekkoatletyczny.
A dlaczego tak gładko prześliznąłem się nad „pierwszym wypowiedzianym słowem”?
No cóż, jest mi ono po prostu potrzebne do spuentowania tego wątku :-))
Pozwólcie ,ze najpierw wspomnę jeszcze o innym pierwszym razie.
W czwartek byliśmy na pierwszych zajęciach rehabilitacyjnych. Co tu wiele gadać-
pani błyskawicznie pokazała nam zestaw ćwiczeń a my rozpaczliwie staraliśmy się je zapamiętać.
Głównie ja. Bo w połowie instruktażu przyszedł pan z szatni i poinformował,że :
-Eeeee, te wasze kurtki co je do szatni daliście to ja wam położyłem tam na stole, bo teraz muszę obchód obiektu zrobić. Aha, numerek mi oddajcie.
Ja zaniemówiłem, a koleżanka małżonka klnąc pod nosem poszła ratować nasz dobytek.
Tak oto stałem się głównym rodzinnym specjalistą od rehabilitacji.
To znaczy od dziecięcej. Bo w dorosłej już byłem niezły.
Po dwóch „łokciach tenisisty”, po „prawie operacyjnym” zwyrodnieniu kręgosłupa i złamanym kciuku czuję się już naprawdę fachowcem.
Och, uroki aktywnego życia „pana w średnim wieku”.
O kurwa!
Nie wierzę ,że to powiedziałem!
No nic, spróbujmy jakoś zachować resztki godności.
W każdym razie te moje rehabilitacyjne przejścia nauczyły mnie, że naprawdę proste, systematyczne, wykonywane poprawnie ćwiczenia mogą zdziałać cuda.
Dlatego problem asymetrii pociech nie spędzał mi snu z powiek.
I zgodnie z moimi przypuszczeniami w poradni usłyszeliśmy,że nie jest źle i wystarczy tylko „systematycznie, poprawnie...” i tak dalej.
Kiedy my byliśmy dzieciakami nikt na takie rzeczy nawet nie zwracał uwagi.
I nawet jestem zadowolony bo teraz kiedy spędzam czas z córkami to mamy konkretne zajęcie.
Najpierw seria takich ćwiczeń, potem seria innych. Potem drugi dzieciak. Potem kolejne ćwiczenia.
To nawet przyjemne i … integrujące. Myślę,że w taki sposób tworzymy na pewno lepszą więź niż gdybym sterczał nad nimi i godzinami potrząsał różnymi grzechotkami, szeleścił tygryskiem i dzwonił piłeczką.
Oczywiście dzwonienie i szeleszczenie też są w programie zajęć,ale teraz jako dodatek.
Delikatną sprawą jest „obciążenie treningowe”. Bo kazali nam ćwiczyć półtorej godziny dziennie. Trzy razy po pół godziny- na dziecko.
Nie wiem jak pani sobie wyobrażała intensywność takiego treningu.
Bo jest oczywiście pokusa by robić jak najwięcej.
„W końcu to dla ich dobra”.
Staramy się jednak nie przeginać.
Za to wczoraj podczas ćwiczeń zacząłem zastanawiać się „czy takie maleństwa mogą mieć zakwasy?”
Nie ma się co śmiać.
Ja po ostatniej przerwie i niedzielnym bieganiu jestem obolały. A one? One nigdy w życiu nie ćwiczyły!

CDN.

„W następnym odcinku Garbaty powie:-Ta będzie pisać książki, a ta je ekranizować!”

Trzecia "miesięcznica"


Wczoraj nasze córki skończyły trzeci miesiąc.
Najwyraźniej uznały ,że przeżycie kwartału do czegoś zobowiązuje bo przespały całą noc. Po raz pierwszy!
Ponieważ koleżanka małżonka przeżywa lekki kryzys formy ustaliliśmy ,że w ten weekend ja postaram się całkowicie przejąć pałeczkę nocnego wstawania.
Nic mnie jednak nie przygotowało na to co spotkało mnie tej nocy.
Córki, które nakarmione zasnęły po 20-stej obudziły mnie o... wpół do szóstej.
Pomyślałem sobie,że pewnie twardo zasnąłem i zrezygnowana żona, nie mogąc mnie obudzić poszturchiwaniem, w końcu sama wstała.
Jednak gdy zajrzałem do zeszytu okazało się ,że nie.
Ani jednego wpisu przez całą noc!
„Ciekawe czy to będzie stała tendencja?” zadałem sobie pytanie.
Teraz już znam odpowiedź. Negatywną.
W każdym razie nakarmiłem dzieciaki i jeszcze się przespałem.
Kolejny raz zaczęły się wiercić po ósmej.
Wstałem w całkiem niezłym humorze, przełożyłem je do leżaczków, trochę pogadaliśmy a potem zrobiłem sobie kaw e i zasiadłem do kompa z mocnym postanowieniem napisania solidnego posta. A także kilku rezerwowych na wypadek , gdybym w tygodniu znowu nie miał do tego głowy i siły.
No i całe... trzy zdania napisałem.
Bo dzieci namyśliły się i dosyć dobitnie dały mi do zrozumienia,że moje blogowe ambicje ich nie interesują.
W przeciwieństwie do mleka, którym zainteresowane są niezmiernie.
Lekko zrażony ich konsumpcyjnym podejściem do życia wstałem z westchnieniem i poszedłem przygotować zamówione drinki.
Z nadzieją,że po karmieniu jeszcze uda mi się coś skrobnąć.
Jakże płonną.
To co nastąpiło potem było bardzo cenną lekcją.
Przyznam ze skruchą, że czasem kiedy koleżanka małżonka narzekała,że dzieci tak strasznie ją wymęczyły i do mojego powrotu z pracy właściwie za nic w domu się nie zabrała, to czasem myślałem,że po prostu nie potrafi się organizować, wziąć w garść i tak dalej.
Już tak nie myślę. A tamtych myśli wręcz się wstydzę.
Bo dobrze wiem jakie potrafią być nasze bliźniaczki kiedy nie mają humoru.
O „akustycznym inferno” już pisałem więc nie ma sensu się powtarzać.
Jednak w niedzielę nasze dziecinki były słodkie, pogodne, uśmiechnięte, rozgugane.
Karmienie co trzy godziny, przerywane odrobiną gimnastyki zaleconej przez rehabilitantkę.
Wydawałoby się: luuuuzik.
A więc dlaczego nagle zrobiła się trzynasta a ja byłem wciąż głodny, bez śniadania i z kubkiem zimnej kawy z godziny dziewiątej?
Później koleżanka małżonka przyznała mi się ,że specjalnie mnie tak pozostawiła na pastwę losu. Chodziło właśnie o taka małą lekcję.
Kurczę. A wydawało mi się,że się udzielam, staram, pomagam.
Nie ukrywam,że byłem lekuchno zdruzgotany.
Na szczęście owa zaskakująca lekcja miała też pewną dobrą stronę.
Mianowicie postanowiłem pójść za ciosem i zaproponowałem mojej lepszej połówce trochę więcej czasu wolności i luzu.
Zapakowałem dzieciaki do wózka, wbiłem swoje podtatusiałe ciało w dres i całą trójka udaliśmy się na przebieżkę.
Córki oczywiście natychmiast zasnęły.
A ja oczywiście natychmiast się zdyszałem.
A husky? No, ten się po prostu strasznie wku...wił. Oczywiście.
Kiedy skończyłem męczący, kilkusetmetrowy podbieg i zniknąłem za dużym pagórkiem ciągle słyszałem rozdzierającą psią skargę.
„Jak to biegać? Bez niego?”
Niestety tym razem musiał się z tym pogodzić.
Serce mi pękało z żalu,ale co było robić?
Cieszyłem się tylko z jednego.
Że nie znam psich przekleństw i wulgaryzmów.
Bo gdybym zrozumiał chociaż część z tego co o mnie „jojczył” nasza przyjaźń już nigdy nie byłaby taka sama.

czwartek, 11 marca 2010

Bokser w odmętach statystyki

Koleżanka małżonka zwróciła mi wczoraj uwagę na wtórność poprzedniego posta- względem przedostatniego. Odparłem ,że mam tego świadomość a wtórności owej dopuściłem się z zimnego wyrachowania.
-Co zły tamten był? No! To sequel postanowiłem napisać.
-Ale wiesz jak to z sequelami zazwyczaj bywa- uśmiechnęła się trochę ironicznie i zdecydowanie jednoznacznie.
-No wieeeeem.
Tematu nie ciągnęliśmy bo po co kopać leżącego. A więc by wyrwać się z „wtórnościowej” pułapki dzisiaj z trochę innej beczki.
Wczoraj był Dzień Statystyki. Już samo to może wywołać uśmiech na twarzy, ale to nie koniec. Otóż reporter radiowej „trójki” postanowił sprawdzić kim jest statystyczny Polak.
Zawsze miałem wrażenie ,że statystycznie rzecz ujmując to do narodowej normy mi daleko. A doświadczenia ostatniego roku tylko umocniły mnie w tym przekonaniu. Teraz jednak wiem na pewno!
Nie mam najmniejszych szans by być modelowym statystycznym rodakiem. Choćbym się, za przeproszeniem, zesrał z wysiłku nigdy nie zostanę:
„Dobiegającą do pięćdziesiątki kobietą o imieniu Anna z niepełnym średnim wykształceniem”.
Jedyne kryterium jakie mógłbym kiedyś spełnić to wiek,ale reszta... Podobno około miliona Polek ma na imię Anna. Ciekawe jakie to uczucie mieć taką świadomość? Moje imię też do rzadko spotykanych nie należy,ale na jego temat giganci statystyki milczą.
No cóż, jak to swego czasu całkiem przytomnie zauważył Mark Twain:
„Są trzy rodzaje kłamstw:kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki.”
A to z kolei opinia niejakiego Jeana Rigaux:
„Istnieją trzy rodzaje kłamstwa:przepowiadanie pogody, statystyka i komunikat dyplomatyczny.”
Prawda,że urocze? Ale to nie koniec otóż jest i taka opinia:
„Jeżeli mój sąsiad codziennie bije swoją żonę, ja zaś nie biję jej nigdy, to w świetle statystyki obaj bijemy je co drugi dzień.”
To już George Bernard Shaw, który właśnie uzmysłowił mi,że nawet o tym nie wiedząc zostałem damskim bokserem. Paskudna ta świadomość. I znowu przypomina mi się Jacek Kuroń z jedną ręką w lodówce, drugą w piekarniku i statystycznie dobrym samopoczuciem.

wtorek, 9 marca 2010

Krwiowysysacze z NFZ

Chyba nikogo nie powinno dziwić,że po ostatnich doświadczeniach na dzisiejsze badanie krwi wybieraliśmy się ze sporą obawą.
Gdybym był gościem traktującym nazwę drinka „Krwawa Mary” nad wyraz dosłownie to razem ze swoimi przydługimi kiełkami zrobiłbym wszystko by zainstalować się w jakiejś stacji krwiodawstwa albo chociaż w laboratorium.
Byłem więc czujny i niespokojny. Osikowy kołek, w tylnej kieszeni dżinsów, nieco uwierał w tyłek, ale taka jest cena względnego poczucia bezpieczeństwa.
Koleżanka małżonka za to ,niby przypadkiem,włożyła na palce wyjątkowo dużo srebrnej biżuterii. Całkiem ładne antywampirze kasteciki z tego wyszły.
Mocno spóźnieni podrzuciliśmy jedną córkę do dziadków a z drugą ruszyliśmy na spotkanie przygody.
W końcu po co niepotrzebnie narażać obie.
Nigdy nie należeliśmy do osób specjalnie zorganizowanych. Naszą mocną stroną, podobnie jak większości Słowian, jest improwizacja.
A jednak dzieci zmuszają do zupełnie innego stylu życia. Bo z odpowiednim wyprzedzeniem trzeba zaplanować badania, szczepienia, kontrole, rehabilitację i zgrać to z moim grafikiem w pracy, który co tydzień wygląda inaczej.
Jednak taka szkoła dobrze nam robi bo akcja dostarczenia i porzucenia pociechy u moich rodziców została przeprowadzona niczym atak SWAT.
Bez zbędnych słów, ruchów, dyskusji. Czyste działanie. Zimno precyzyjnie, z chirurgiczna precyzją. Wypiąć fotelik, wyjąć fotelik, przekazać dziadkowi. W czasie gdy dziadek pędzi do domu, ja wyciągam z bagażnika odpowiednie akcesoria, biegnę za nim a po pietach depcze mi zona niosąca torbę z pieluchami, butelkami, smoczkami, ceratkami, mlekiem, kocykami,kremikami...
Trzy sekundy później wsiadamy do samochodu.
Niestety marnuję kolejne trzy sekundy na ponowne wpięcie fotelika z druga pociechą bo w ferworze akcji, z rozpędu, również go odpiąłem.
Na tym jednak polega trening perfekcyjnych wojowników- działanie na wyuczonych odruchach. Najpierw działać potem myśleć bo myślenie opóźnia działanie co może mieć znaczenie gdy w grę wchodzą kwestie życia i śmierci.
Niestety koleżanka małżonka zdaje się tego nie rozumieć i regularnie daje mi do zrozumienia, że trochę irytuje ją moje czasem bezmyślne działanie ;-)
Tym razem był punkt dla niej.
Na szczęście ja dalej liczyłem się w walce o puchar rodziny ponieważ ona straciła sporo punktów podczas porannego zbierania się do, za przeproszeniem, kupy.
Nieopatrznie powiedziałem jej,że „nie musimy się aż tak bardzo spieszyć”.
Jak byście to zrozumieli?
Bo chyba większość facetów mówiąc takie słowa ma na myśli, że nie ma co kląć miotać się, biegać z rozwianym włosem. Że lepiej złapać oddech i chwilę się zastanowić, opanować emocje.
Niestety dla kobiety zazwyczaj te same słowa znaczą coś zupełnie innego.
A mianowicie,że może spędzić w łazience pół godziny, nastawić wodę na kolejną kawę, pozastanawiać się piętnaście minut czemu córeczka płacze skoro jest nakarmiona, przewinięta, przebrana i tak dalej.
A kiedy, powarkując, próbuję ją wyprowadzić z błędu i skorygować jej interpretację mojego wcześniejszego i jakże niefortunnego oświadczenia to z kolei próbuje się na mnie obrazić.
Na szczęście kiedy wszystko sobie wyjaśniliśmy błyskawicznie wzięła się w garść.
Kiedy zajechaliśmy pod poradnię kazała mi iść z dzieciakiem do gabinetu zabiegowego a sama pognała zarejestrować dzieciaki do okulisty. Niby nic nim nie dolega, ale lepiej wszystko sprawdzić. Bo niestety znamy taki przypadek gdy problemy ze wzrokiem dziecka, które mogły być zlikwidowane w odpowiednim wieku, zostały zdiagnozowane kilka lat za późno.
Ponieważ byłem obciążony nieporęcznym fotelikiem zostałem nieco w tyle.
Jednak kiedy mijałem kolejkę przy okienku rejestracji żona złapała mnie za rękaw i wyszeptała z naciskiem żebym w żadnym wypadku nie wchodził do gabinetu bez niej.
Trochę się zdziwiłem, ale rzeczywiście lepiej być ostrożnym. W końcu nie wiadomo kto i co tam na nas czeka.
Raźnym krokiem pomaszerowałem pod odpowiednie drzwi, ustaliłem kto jest ostatni w kolejce i zabrałem się za wyłuskiwanie pociechy z „opakowania”.
Przy okazji wczorajsze minus jedenaście i dzisiejsze minus siedem to jak na tę porę roku zdecydowane przegięcie.
Ledwo uporałem się rozpakowywaniem córki przy moim boku pojawiła się koleżanka małżonka.
Byłem zdziwiony,że tak szybko załatwiła sprawę, ale nie było czasu na pytania bo
właśnie nadeszła nasza kolej.
Wziąłem głęboki oddech starając się jednocześnie rozluźnić mięśnie.
A potem przyciskając dziecko do piersi wszedłem do gabinetu na lekko ugiętych nogach.
Gotowy na wszystko.
Na karku czułem gorący i szybki oddech żony. Szła przyczajona, zaciskając swoje lśniące srebrem piąstki.
„Blade przy nas to po prostu nieporadna ciapa”-pomyślałem nie bez pewnej satysfakcji.
Poczułem się nieco uspokojony kiedy zobaczyłem,że przez okna wpada do pomieszczenia jasne światło.
W dalszym ciągu byłem jednak czujny, wiecie:
„Płynnym ruchem rzucę dzieciaka koleżance małżonce, która wykona błyskawiczny piruet zasłaniając dzieci własnym ciałem...”
Jednak najwyraźniej siły światła i dobra doszły do podobnych wniosków jak ja i obsadziły swoimi ludźmi miejsca, które mogłyby skusić „krwiowysysaczy”.
W rozproszonym świetle pochmurnego dnia błysnęła igła strzykawki trzymanej przez bladego anioła w trwałej ondulacji. A w pomieszczeniu rozległ się jego łagodny i kojący głos:
-No to tatusia z córeczką zapraszam na fotelik.
Teraz wiedziałem,że moim jedynym zmartwieniem jest to czy pobieranie krwi nie będzie zbyt bolesne.
Koleżanka małżonka była jednak niespokojna i cały czas patrzyła na nas rozszerzonymi oczami z rogu pomieszczenia. Plus za strategiczne myślenie.
Kiedy jednak pielęgniarka zabrała się do roboty mama zrobiła się nieco zielonkawa. Nie lubi widoku własnej krwi a co dopiero takiej małej dziecinki.
Ja jednak byłem spokojny ponieważ na poprzednie badanie wybraliśmy się bez obstawy i wiedziałem, że akurat to z naszych dzieci do histeryków nie należy.
A jednak szeroki uśmiech, którym obdarzyła pielęgniarkę graniczył z ostentacją i niepotrzebnym zgrywaniem chojraka.
Pożegnaliśmy się bardzo miło z obsługą antywampirzego szańca i wyszliśmy z gabinetu.
Dopiero wtedy poczułem,że plecy mam całe mokre od potu. A jednak.
Mama frankesteinowego tworu za to szybko odzyskała formę i kolorki.
Kiedy raźnym krokiem maszerowaliśmy do samochodu westchnęła:
-A wiesz,że nie zarejestrowałam dzieci do okulisty?
-O? Czemu?
-A bo widzisz kochanie... limity się skończyły!- oświadczyła z przekąsem
-Przecież jest początek marca!?
-No właśnie.
A ja myślałem,że naszym problemem są bladolice drapieżniki żerujące na ludziach.

piątek, 5 marca 2010

Dzieci Frankensteina vs. Kuzynka Draculi

Pokój zapanował w Rzeczpospolitej Krasnoludowej. Naród żyje w pokoju a ludziom i krasnoludom coraz lepiej wychodzi współistnienie w nowej rzeczywistości.
Co prawda czasem ktoś arogancko krzyknie albo zapłacze- nie wiadomo dlaczego. A kiedy indziej ktoś , przy karmieniu, wspomni o „zaplutych karzełkach reakcji”,a ale poza tymi drobnymi incydentami zapanowało coś co co prawda trudno nazwać sielanką, ale z drugiej strony nie jest od tego tak dalekie.
No i wiosna przyszła. Odleciały sikorki,ale za to na drogi wyszli równie kolorowi drogowcy.
Na nich też można patrzeć godzinami... stojąc w korku.
Szkoda,że tak ładnie nie śpiewają. Właściwie to w ogóle nie śpiewają.
Chociaż można by wspomnieć o tak zwanej „starej śpiewce” w ich wykonaniu,ale to jednak nie to samo.
W każdym razie wczoraj przyleciały żurawie. Kiedy rano jechałem do pracy stały przy samej drodze a kiedy wracałem spotkałem je w tym samym miejscu.
Oczywiście gdy dzisiaj jechałem- z aparatem fotograficznym pod ręką- to nie było po nich ani śladu. Szkoda bo byłaby fajna fotka na blog.
Zawsze jednak mogę wzorem amerykańskich reporterów sądowych po prostu to narysować ;-)
Wracając jednak do Rzeczpospolitej Krasnoludowej to mam wrażenie,że mroczna przeszłość dogoniła nasze niziołki.
Wczoraj odwiedziliśmy poradnię rehabilitacyjną ponieważ w przypadku bliźniaków często zdarza się asymetria,która wymaga odpowiednich ćwiczeń mających sprawić by z krasnoludów wyewoluowały smukłe piękne elfy. Tak wiem to dosyć nieortodoksyjne podejście do ewolucji nieludzkich ras, ale uznajmy to za licentia poetica garbatego autora.
W każdym razie pani doktor musiała znać zdolność naszych pociech do wpadania w iście berserkerski bitewny szał.
Inaczej jej cokolwiek dziwnego zachowania wytłumaczyć sobie nie potrafię.
A było to tak:
Za górami za lasami... no nie bez jaj.
Jeszcze raz:
Gdzieś nie całkiem daleko i nie całkiem blisko, w zakamarkach Polski B...
No lepiej trochę. No to jedziemy.
Zaczęło się jak zwykle w przypadku naszej chorej służby zdrowia. Czyli do dupy.
Ktoś zapomniał nas wpisać i po naszej rejestracji nie było w papierach śladu.
No po prostu fantastycznie. Dwa miesiące czekania w kolejce i teraz takie szopki.No ,ale...
„Mieszkam w Polsce, mieszkam w Polsce
To jest mój kraj, kraj, kraj,kraj”

...że zacytuję niedokładnie z pamięci słowa starej i gorzkiej w wymowie piosenki.
Nie od dziś żyjemy w owym „Land of Confusion”, że pozwolę sobie tym razem przywołać Genesis.
Ale odbiegam od tematu. W poczekalni tłum -czarno od ludzi i znudzonych zniecierpliwionych pociech.
A nam każą po prostu czekać aż ktoś nas wywoła. Może zaraz a może za dwie godziny.
Przebieram nogami bo czas mam mocno ograniczony i niedługo muszę być w pracy choćby skały srały.
I wtedy stał się cud bo dzieciak, który miał właśnie wejść do gabinetu faktycznie się...zesrał.
Kiedy pielęgniarka wywołała nazwisko małego pacjenta, jego matka była w połowie przewijania i z rozwianym włosem i obłędem w oczach jęknęła, żeby wszedł ktoś inny.
I wtedy stał się cud. Pani wywołała nasze pociechy. Oczywiście przekręcając imię jednej z nich bo przecież w tym kraju jak nie któregoś z tych trzech najbardziej popularnych imion to już zaczynają się schody.
Wkrótce okazało się to być tylko preludium do nadchodzących wydarzeń.
Wtaszczyliśmy „karzełki reakcji” do gabinetu, w którym była tylko pielęgniarka.
Były tam jeszcze jedne drzwi prowadzące do ciemnego(!) pokoju.
Kiedy pochyliliśmy się nad leżanką by rozebrać dzieciaki do badania za naszymi plecami zmaterializowała się pani doktor.
Ja zobaczyłem kątem oka,że wychynęła z owego mrocznego pomieszczenia,ale koleżanka małżonka aż podskoczyła z zaskoczenia.
-Co dolega?-zapytała „doktórka” o podejrzanie bladej twarzy
-W poradni ryzyka okołoporodowego lekarz stwierdził asymetrię i skierowano nas tutaj.
Pisak w bladej ręce zaskrzypiał kreśląc w karcie jakieś tajemne znaki.
-Jakie objawy- przeszyło nas mroczne, zimne spojrzenie, ciemnych oczu.
Pomyślałem sobie,że ostatni maraton oglądania „Czystej krwi” chyba zakłóca mi percepcję,ale koleżanka małżonka odpowiedziała jakby nie widziała tego co ja:
-Obie wyginają się w prawo.
-Pytam o bliźniaka pierwszego- zasyczała istota zrodzona z mroku.
-Tak, obie bliźniaczki wyginają się prawo...
-O bliźniaku pierwszym proszę mówić- głos niby pozbawiony emocji a jednak poczułem owiewający mnie chłód.
-A więc, bliźniak pierwszy skręca głowę w prawo- moja lepsza połówka wyrecytowała to nieco prowokacyjnie takim tonem jakby odpowiadała przy tablicy.
-Bliźniak pierwszy skręca głowę w prawo- zaskrzypiał pisak, najwyraźniej uwieczniając ową informację w karcie naszej córki.
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia dusząc się ze śmiechu.
Chwilę później przestałem się uśmiechać ponieważ zaczęło się badanie. Czułem,że może być kolorowo bo poprzedni pacjent podczas badania darł się tak głośno,że było go słychać na końcu korytarza.
Blade widmo wywijało naszym delikatnym skarbem na wszystkie strony. Główka majtała na prawo i na lewo. Oczy niziołka zrobiły się ogromne ze zdziwienia bo takich atrakcji nikt mu do tej pory nie dostarczał. Najwyraźniej było to na tyle ekstremalne,że córa nie mogła się zdecydować czy podnieść lament. Wcale jej się nie dziwiłem.
Jednak stałem na tyle blisko by w razie potrzeby jedną ręką załapać pociechę a drugą zadać błyskawiczny cios w nery bladego oprawcy.
Oczami wyobraźni już widziałem co się stanie później:
Płynnym ruchem rzucę dzieciaka koleżance małżonce, która wykona błyskawiczny piruet zasłaniając dzieci własnym ciałem. W tym samym czasie ja szybkim unikiem uchylę się od ciosu szponiastej łapy. W momencie, w którym ostre jak brzytwy szpony przemkną koło mojej twarzy, zadam błyskawiczny cios podbródkowy, który pozbawi napastnika owych dwóch podejrzanie długich kłów.
A przy okazji również krzywych jedynek.
A potem zacznie się mordercza kotłowanina.
Potrząsnąłem głową odganiając ową brutalną wizję i ze zdziwieniem zobaczyłem,że dziecko rozchyliło wargi szczerząc dziąsła w szerokim uśmiechu. Maleństwo patrzyło prosto w ciemne ślepia umieszczone na kamiennej pozbawionej śladu uczuć twarzy.
Niesamowity widok.
Po chwili ta sama procedura powtórzyła się z drugim dziecięciem, które również zniosło to zaskakująco spokojnie.
Blade widmo wróciło na swoje krzesło i znowu zaskrzypiał pisak. Kilka sekund później lekarka wstała i mrucząc „ Jest asymetria. To wszystko” wycofała się tyłem do ciemnego pokoju.
Zaniemówiliśmy.
-Eeee... ehem... to my będziemy wiedzieli co dalej robić?-zapytała niezbyt składnie i jąkając się mama dzieci Frankensteina.
Odpowiedział nam cisza.
Po dłuższej chwili pielęgniarka podniosła głowę znad swoich papierów i wyjaśniła,że teraz musimy iść piętro wyżej umówić się z rehabilitantami a resztę mamy napisaną na kartce.
Mocno zdegustowani wyszliśmy z gabinetu.
Ja szedłem tyłem. Cały czas nie spuszczając wzroku z wejścia do podejrzanego pomieszczenia.
Co prawda trzymałem córkę,ale w razie czego wystarczy ugiąć kolana, zejść płynnym ruchem z linii ataku, lekkim zwodem zdezorientować przeciwnika a potem półpiruet, zmiana kierunku obrotu, odbić się od ściany i celnym ciosem z półobrotu...

poniedziałek, 1 marca 2010

Dzieci ze słoika

Wygląda na to,że na „boćkowym” forum zaczyna się ciekawa dyskusja. Chodzi o to w jaki sposób temat in vitro jest przedstawiany w ...serialach.
Oberwało się TVN za to,że co prawda daje się wygadać zwolennikom w różnych śniadaniowych pogaduchach, ale w porze największej oglądalności- w serialach jest znacznie ciekawiej.
Nie jestem specjalnie serialowy więc dopiero teraz dowiedziałem się ,że w „Majce” można zajść w ciążę podczas cytologii :-)))
A w „Klubie Szalonych Dziewic” będzie mowa o dzieciach „ze słoika”.
Przykładów jest więcej a wnioski z tego płyną niewesołe.
Generalnie do TVN'owych produkcji filmowych podchodzę jak do jeża. A do seriali to już szkoda gadać. Bo zbyt wyraźnie w tych dziełach widać,że powstały tylko i wyłącznie by być przerywnikami między blokami reklamowymi.
Niech tam sobie powstają, w końcu skoro ludzie chcą to oglądać...
No i właśnie. Twórcy owych patrzydeł doskonale wiedzą dla jakiego „targetu”, za przeproszeniem, tworzą.
A skoro pod publiczkę tworzy się taki a nie inny obraz problemów zapłodnienia pozaustrojowego to rzeczywiście do niewesołych wniosków na temat naszego społeczeństwa dochodzimy.
Co do samego „Klubu Szalonych Dziewic” to nie chciałbym demonizować „słoikowego” tematu. Podobno serial ma być „ostrawy” więc być może będą jechać równo po wszystkich i po wszystkim.
No chyba żeby nie...
To wtedy będziemy się martwić.
Bardzo jestem ciekaw natomiast tego jakie wnioski wypłyną z porównania przez boćkowych ekspertów tego jak problem in vitro przedstawia telewizja publiczna a jak nadawcy komercyjni.
A skoro dzisiaj tak bardziej publicystycznie to chciałem jeszcze z innej beczki wspomnieć o moim „nieulubionym” dzienniku. Tym „Ich” bo za swój to ja go bynajmniej nigdy nie uznam ;-)
Znowu można tam znaleźć sążnisty artykuł demaskujący ciemną stronę in vitro.
Po uważnej lekturze tekstu, którego autorem jest doktor teologii, uzyskałem dosyć zaskakującą wiedzę.
Mianowicie....in vitro jest drogie!!!
Cóż za przenikliwy, analityczny umysł! No ,ale autor podobno ma swoim dorobku kilka książek i sporo innych publikacji.
Ów mistrz analizy i syntezy straszliwie krytykuje mroczne lobby klinik oraz ludzi handlujących swoim nasieniem i komórkami jajowymi. O surogatkach już nie wspomnę.
To oni chcą by zapłodnienie pozaustrojowe było refundowane przez NFZ. Bo im więcej będzie przeprowadzanych zabiegów tym oni więcej zarobią.
No, z tym to akurat trudno się nie zgodzić. Tyle,że te wnioski są tak oczywiste,że nawet nie warto na ten temat dyskutować. Mógłby je wysnuć średnio rozwinięty pięciolatek.
Sporo już tu skrobałem na temat naszej chorej służby zdrowia.
I oczywiście wielu ludzi zbija kasę na in vitro. Czasem bardzo cynicznie i nieetycznie.
Pytanie tylko czy jest to powód by zakazać zapłodnienia pozaustrojowego?
W końcu pijak za kierownicą jest potencjalnym zabójcą.
Więc może zabrońmy posiadania prywatnych samochodów a zawodowych kierowców obejmijmy skrupulatnym systemem kontroli?
Tak jak zwykle „najmojsze” racje biorą górę.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden drobiazg.
Otóż w większości mediów elektronicznych artykuł można ocenić lub skomentować.
Twórcy internetowego wydanie „Ich Dziennika” takiej możliwości nie przewidzieli.
Ciekawe dlaczego?
Może w myśl tego,że z księdzem na ambonie też nie wypada dyskutować nawet wtedy gdy się z nim nie zgadzamy?
Ale dajmy spokój ironizowaniu.
Bo mówiąc szczerze owo „invitrowe lobby” rzeczywiście kilka grzechów na sumieniu ma.
I mimo,że irytuje mnie ciągłe lansowanie naprotechnologii i wspominanie o tym,że in vitro zastępuje solidną diagnostykę to rzeczywiście znam przypadki, które akurat ten pogląd potwierdzają.
Nie używając konkretnej nazwy celuje w tym szczególnie jedna z klinik. Co jakiś czas słyszę o parze, która po kilku miesiącach(!) bezskutecznego starania się o dziecko decyduje się na przystąpienie do protokołu.
A na pytanie czy wcześniej dokładnie się przebadali- ludzie owi odpowiadają, że „tak, morfologia jest OK”.
Znam też przypadki ludzi, którzy po raz kolejny(!) podchodzą do in vitro a nikt im nie wspomniał,że może warto sprawdzić drożność jajowodów albo przebadać nasienie.
W końcu może zbyt szybko dochowaliby się potomstwa a przecież lepiej wydoić z kasy tych biednych udręczonych ludzi.
Zamiast stosunkowo prostego badania za, powiedzmy,kilkaset złotych lepiej ich złoić na kilkanaście paczek. A potem jeszcze raz. I jeszcze.
Nooo.... brzydkie słowa nasuwają mi się pod palce na klawiaturze, ale odpuszczę.
Jakoś mam wrażenie,że ostatnio zbyt soczysty mi się język zrobił a przecież muszę być wzorem dla księżniczek.
Żeby potem nie było wstydu jak w piaskownicy pojadą do dzieci znajomych wiązanką tekstów bojowych zasłyszanych u tatula.