niedziela, 28 czerwca 2009

In vitro, cholesterol i fanatycy

Po ostatnich dygresjach czas wrócić do wątku głównego tego blogu. Tym bardziej,że w sprawie in vitro znowu robi się kolorowo. Niedawno pisałem o złotych myślach posłanki Rokity a teraz okazuje się ,że Naczelna Rada Lekarska ma zbadać czy poseł Bolesław Piecha składając do sejmu projekt ustawy zakazującej zapłodnienia pozaustrojowego nie załamał przysięgi Hipokratesa.
Chodzi konkretnie o artykuł 38 Kodeksu Etyki lekarskiej , który mówi,że lekarz „powinien udzielać zgodnych z wiedzą medyczną informacji dotyczących procesów zapładniania i metod regulacji poczęć".
Bardzo mnie to cieszy bo kiedy słuchałem wypowiedzi tego pana popadałem w lekkie osłupienie. Ja naprawdę rozumiem,że on może chcieć dobrze, chce postępować zgodnie ze swoją wiarą i wyznawanymi wartościami,ale kiedy go słucham zapala mi się czerwona lampka.
Nie dlatego,że się z nim nie zgadzam tylko dlatego,że ten, było nie było, wykształcony człowiek i lekarz staje w jednym szeregu z ludźmi, którzy mają ogień fanatyzmu w oczach i pustkę w głowie.
Przypominają mi się wypowiedzi na forach internetowych, których autorami(autorkami) byli przeciwnicy zapłodnienia pozaustrojowego.
Klarowali nam oni,że podczas tego zabiegu „lekarze wszczepiają ci 6 zarodków (ciekawe czemu akurat tyle?), potem je obserwują a później część z nich wyjmują i zabijają”. Cytuję z pamięci więc pewnie niedokładnie,ale była to dłuższa wypowiedź „wyjaśniająca” nam wszelkie zawiłości metody in vitro.
Normalnie i ręce i próbówki opadają a mędrca szkiełko i oko mgłą a raczej łzami zachodzi.
Dajmy temu na razie spokój. Skoro jednak jest niedziela i o lekarzach mowa to wspominałem już wcześniej o moim bliskim koledze lekarzu, który jest bardzo wierzącą osobą.
Często po kilku piwach dyskutowaliśmy o naszych różnicach światopoglądowych i zawsze kończyło się na wzruszeniu ramion bo ani on mnie ani ja jego do swoich racji nie przekonywałem. A jednak mimo,że on również do kwestii in vitro podchodzi z- delikatnie mówiąc- dużą rezerwą, to cieszy się naszym szczęściem.
Bo jak już wielokrotnie wspominałem najważniejsze nie jest to jaką się wyznaje wiarę,jaki ma światopogląd czy wykształcenie.
Człowiekiem trzeba być. Po prostu.
A skoro „wywołałem z lasu” wspomnianego wcześniej kolegę to wczoraj trochę mnie postraszył mówiąc mi, że:

a) moja abstynencja przez okres ciąży może być groźna dla zdrowia bo przecież jak wiadomo alkohol konserwuje

b) po roku z dwojaczkami postarzeję się o jakieś 10 lat(a bez alkoholu to pewnie i dwa razy tyle)

c)poradził bym nacieszył się teraz snem i uprawianiem sportu bo potem będę musiał porzucić te fanaberie

Nie do końca wiem co myśleć o tych jego złotych radach. W końcu to ojciec trójki dzieci więc pewnie wie co mówi. No i jest lekarzem ;-)))
Z drugiej strony kiedy poskarżyłem mu się kiedyś ,że przez stres związany z naszymi nieudanymi wówczas staraniami o potomstwo strasznie podskoczył mi poziom cholesterolu usłyszałem w odpowiedzi:
-”A pieeeerdol cholesterol. Może on w ogóle nie istnieje?! Widziałeś go kiedyś na oczy !?”

sobota, 27 czerwca 2009

Tańczący z majstrami

W czwartek po powrocie do domu stanąłem przed skomplikowanym problemem logistycznym.
Ponieważ przed 8.00 musiałem stawić się w sklepie z materiałami budowlanymi, o 8.00 musiałem być w pracy a koleżanka małżonka o 10.15 u lekarza.
Po gruntownym przeanalizowaniu sytuacji zdecydowałem,że czas podarować sobie trochę zdrowia. A więc przesiadam się na rowerek!
nastawiłem budzik i w kimę.
Wstałem przed siódmą- szybkie śniadanko, ciuchy na zmianę do plecaka i na siodełko. Potem pół godzinki ostrego pedałowania i zdziwione spojrzenie pana w sklepie, który niezbyt często ma najwyraźniej okazję przyjmować harmonię gotówki od zdyszanego,zlanego potem i czerwonego z wysiłku gościa. Potem na rower i do pracy.
Całkiem miła jazda. gratulowałem sobie,że zamiast górala tym razem zdecydowałem się na szosową "kolarzówę". W ubiegłym roku reanimowałem ten prawie zabytkowy rower,ale jakoś nie było okazji pojeździć.
no ,ale teraz poezja. Trochę się tylko martwiłem czy wiekowe opony nie rozsypia mi się po drodze. A jednak wytrzymały. Nawet wtedy gdy jakiś debil wyjechał mi z bocznej drogi i musiałem ostro hamować. Naprawdę ostro. Gostek najwyraźniej bał się,że będzie musiał się potem wlec za rowerzystą więc za wszelka cenę chciał zdążyć. Tyle,że nie docenił mojej prędkości :-) przy hamowaniu od razu zablokowało mi tylne koło- gładka, wyścigowa, szosowa opona od razu wpadła w poślizg i zaczęło mnie stawiać bokiem,ale jakoś udało mi się nie wjechać w tył samochodu prowadzonego przez tego pełnego wyobraźni pana. za to udało mi się go wyprzedzić co dało mi wiele satysfakcji :-))) Takiej typowo męskiej- pełnej testosteronu i adrenaliny.
Potem w końcu i tak mnie minął, ale czułem się moralnym zwycięzcą ;-)
W końcu zmachany dotarłem do pracy.
Zmęczony,ale zadowolony,że dzięki mojemu hartowi ducha i ciała udało się wszystko załatwić.
Spokój prysł 20 minut później kiedy odebrałem telefon od koleżanki małżonki, która spytała mnie czy nie wiem dlaczego jeszcze nie pojawił się nikt z naszej ekipy remontowo budowlanej.
Kiedy zatelefonowałem do szefa naszych mistrzów kielni i młotka ten wyraził zdziwienie zaistniałą sytuacją i dodał,że nie może dodzwonić się do "chłopaków".
Jak się później okazało "chłopaki" zaspali i teraz nie ma komu odebrać zamówionego transportu i trzeba wszystko przełożyć na przyszły tydzień.
To ja tu do k...urwanego kubka tłukę się na starym zdezelowanym rowerze, po nocy i prawie w deszczu(no, nie padał ,ale mógł nie?).
Nabrałem ochoty na , jak mawia pewien mój znajomy "przejście z chłopakami na ty". W jego wykonaniu brzmi to zazwyczaj "ty ch....u".
A jednak tego nie zrobiłem. Jestem z siebie bardzo dumny.
Mam nadzieję,że Jeżyki będą równie opanowane jak ja.

piątek, 26 czerwca 2009

Unplugged... czyli bez prądu trochę niewesoło

W związku z naszym remontem mam tyle roboty,ze jeszcze nie zdążyłem wypróbować mojej ulubionej desuni. A wszystko to dla przyszłych pokoleń, które pewnie i tak nie docenią.
Chociaż ja doceniam i pamiętam z dzieciństwa jakim świętem było dla mnie zobaczenie taty, który ciągnął dwa etaty i jeszcze jakieś prace zlecone bo z pensji nauczycielskiej nie dało się związać końca z końcem.
W każdym razie wczorajszy dzień był lekko podłamujący. Rano przyszedł majster i powiedział,że trzeba pilnie zamówić materiały za kilka tysięcy. I to natychmiast bo jutro(czyli dzisiaj) cała robota stanie.Bardzo śmieszne-oczywiście jest to tradycyjna dla fachowców sytuacja, której nie da się przewidzieć z kilkudniowym wyprzedzeniem.
no trudno jak trzeba to trzeba. Zaraz po robocie pojechaliśmy wyczyścić konto z oszczędności koleżanki małżonki. Zadowolony, ze zachomikowana przez tę zaradna kobietę kwota okazała się (prawie) wystarczająca wsiadłem do samochodu i przekręciłem kluczyk w stacyjce... Przekręciłem drugi raz. Potem trzeci...
Jasny gwint, padł akumulator. Zdarzyło mu się to już ze dwa razy kiedy w powietrzu było dużo wilgoci.
Patrzę na zegarek-16.30 a sklep z materiałami budowlanymi czynny do piątej.Jak nie zapłacę to rano materiały nie przyjadą i cały misterny plan w piz....u.
No to wysiadam i rozglądam się po parkingu wypatrując kogoś kto pomoże mi odpalić samochód "na pych" (tak wiem, wiem,że nie powinienem tego robić bo szkoda katalizatora). Jak na złość widzę tylko garbatego staruszka i jakiegoś nawalonego żulika. tego lepiej o pomoc nie prosić bo jak się coś stanie to policja stwierdzi ,że napęd pojazdu był nietrzeźwy i jeszcze kłopoty będą.
I nagle cud! Podjeżdża beemka, wysiada chłopak o wyglądzie dresiarza, oferuje pomoc i wyciąga kable z bagażnika. Czyżby bóg jednak istniał?
Podłączam kable do swojego akumulatora i podaję gościowi zaznaczając, że "ten czerwony to plus".
Po chwili okazuje się,że tym bogiem to jednak nic nie wiadomo bo albo facet pomylił bieguny,albo z jakiejś innej przyczyny tryskają iskry, mój akumulator zaczyna dymić i wypływa z niego kwas.
Nooo, fantastycznie! o takim popołudniu po prostu marzyłem.
teraz już wiem,że do sklepu nie zdążę.
Mojemu niedoszłemu zbawcy te z elektryka padła.
Próbujemy odpalić jego BMW na pych,ale nic z tego.
Dopiero przy pomocy trzech małolatów jakoś się udaje.
Teraz pytanie co z nasza bryką. Trochę boję się ją odpalać bo akumulator wygląda jakby przeszedł ciężki ostrzał artyleryjski.
Ale moi nowi pomocnicy (na oko 13-14 lat) mówią żebym się nie wygłupiał tylko wsiadał a oni popchną "i git będzie tylko potem musi pan kupić nam dwa kilogramy truskawek".
Cena nie jest wygórowana a do domu trzeba jakoś wrócić. Więc próbujemy i....TADAAAM udało się! Silnik mruczy dodającym otuchy basem.
Chłopaki mówią,żebym się z truskawkami nie wygłupiał tylko dał 6 złotych bo kilogram jest za 3 zyle.Daję im cała dychę bo dali gwarancję ,że od teraz "samochodzik będzie chodził idealnie bo usunęli ustereczkę".
Mimo wszystko po drodze do domu zajeżdżam do znajomego mechanika, który sprzedaje mi spod lady "nowiućki akumulator, który według jakiegoś głąba był zepsuty a pewnie po prostu ładowania nie miał". Cokolwiek to oznacza, zamiast trzech stów kosztuje stówę a akumulator nóweczka.
Uff. teraz jeszcze pozostaje sprawa sklepu budowlanego.
Ale o tym, jak w mediach komercyjnych, w następnym odcinku :-)

Szalony kapelusznik

Tak się "zapadłem w sobie" zdruzgotany "niebyciem" na widzeniu,że prawie bym zapomniał wspomnieć o tym co w związku z in vitro dzieje się w mediach.
Wczoraj miałem niewątpliwą przyjemność posłuchać i pooglądać wypowiedzi pani Nelly Rokity.
Czemu przyjemność? To nawet miłe jak ktoś kogo nie darzy się specjalną sympatią kompromituje się publicznie.
Nawet nie chce mi się tego streszczać i cytować-kto nie widział niech żałuje.
pani "szalony kapelusznik" przechodzi sama siebie w udowadnianiu,że in vitro to zło prawie tak samo jak żądza niektórych ludzi do posiadania potomstwa.
Wspominałem już,że w tym blogu postaram się nie ruszać tematów politycznych,ale uczciwie uprzedzam,że czuję iż może mi się nie udać dotrzymać słowa.

Ominęło mnie widzenie :-((((

Smętnie mi dzisiaj bo koleżanka małżonka musiała sama udać się do "doktórki" na widzenie z Jeżykami. Niby nic takiego się nie stało bo i wyniki badań genetycznych są OK i na USG wszystko gra, ale jednak to pierwsze widzenie, które mnie ominęło.
Miałem nadzieję,że chociaż fotkę zobaczę,ale okazało się ,że z tego też nici.
No, trudno. Po pracy po prostu przytulę się do coraz bardziej okrągłego bebzuna i wytłumaczę dzieciakom ,że tatuś nie mógł się z nimi zobaczyć bo psiakrew był w pracy.
Postaram się przy tym nie kląć.
Swoją drogą z tym gadaniem do brzucha zaczyna mi chyba lekko odbijać. W niedzielę chwaliłem się Jeżykom, że " tatuś skosił trawkę w ogrodzie" i pytałem czy ładnie teraz wygląda.
Niby miał to być żart, taka zabawa konwencją i pastisz... ale... no co tu gadać dzisiaj naprawdę mi przykro i chyba tym razem pogadam normalnie bez zgrywy :-)

środa, 24 czerwca 2009

Jeszcze słów kilka

Wracając do wspomnianej książki pt. "Nie taki wilk straszny" to Farley Mowat popełnił też m.in "Zwariowaną łódkę". Gorąco polecam obie pozycje tym ,którzy lubią przyrodę, żeglarstwo itd. Lektura lekka, łatwa i przyjemna. Autor pisze dowcipnie i ciekawie mimo,że momentami pewnie koloryzuje.
A skoro o wodzie mowa to wczoraj pan kurier przywiózł moją nową deskę :-))))
O dzięki Wam Bogowie Allegro za frajerów, którzy wystawiają takie cuda za takie małe pieniądze!!!
Niestety mimo,że wiaterek był idealny nie mogłem jej od razu wypróbować bo najpierw czekaliśmy na fachowca, który ma nam zaprojektować kuchnię a potem na majstra, który miał dokonać pomiarów zanim wspomniany wcześniej remont wejdzie w fazę nazywaną pieszczotliwie "apokalipsą".
Nie przejmowałem się tym aż tak strasznie bo według specjalistycznych windsurfingowych portali to dzisiaj miały być idealne warunki do szaleństw na wodzie.
Miały.
No co się będę rozpisywał. Wiadomo jak to jest z prognozami.
Chociaż znam gościa, który prezentuje prognozy w lokalnym radiu i jemu zawsze się sprawdzają. Ich treść jest właściwie zawsze taka sama "Będzie ładnie. No chyba że popada".

Cisza przed burzą

Ostatnio delektujemy się odrobiną spokoju. Emocje potransferowe i niepokoje pierwszego trymestru już za nami.A remont jeszcze nie ruszył z całą parą.
A więc jeszcze jest okazja żeby sobie podrzemać po obiadku i wypić kawę w ogrodzie.
I nawet lato jakoś tak nieśmiało próbuje się zrehabilitować za czerwiec, który wyglądał jak październik.
Koleżanka małżonka mówi,że jej znajoma, która niedawno urodziła bliźniaki zdecydowanie radzi spać teraz. Bo potem... no wiadomo. niestety według lekarzy wyspać na zapas się nie da :-(
A jak śpiewał Marek Piekarczyk-"Przecież nie mogę szybciej spać" :-)))
Skoro o spaniu mowa to przypomniała mi się książka Farleya Mowata pt. "Nie taki wilk straszny". Autor opisuje w niej swoje badania nad wilkami-nie pamiętam dokładnie gdzie,ale chyba gdzieś na krańcach Alaski.
W każdym razie facet mieszkał przez kilka miesięcy w dziczy pod namiotem-samotnie. Nie licząc wilków oczywiście.
I w pewnym momencie postanowił spróbować spać "wilczym sposobem".
Czyli zamiast ludzkiej "wielogodzinnej zwałki" przypominającej utratę przytomności seria krótkich drzemek w ciągu całej doby.Na zmianę z okresami aktywności.
Mowat twierdził,że było super i czuł się z tym świetnie.
Mam wrażenie,że właśnie taką techniką będziemy posługiwali się po "rozsypaniu".
Tyle,że jakoś nie chce mi się wierzyć w jej zbawienny wpływ.
Bo jak się nad sytuacją owego badacza zastanowić to rzeczywiście mógł sobie w ciągu dnia podrzemywać i od czasu do czasu kręcić kółka na legowisku,ale co robił w nocy?
No, nie wierzę,że nie spał cwaniak jeden.
Nic dziwnego ,że czuł się wypoczęty.
Czego i państwu życzę :-))

wtorek, 23 czerwca 2009

niedziela, 21 czerwca 2009

W mordę jeża!

Dzisiaj o siódmej zerwało mnie z łóżka rozpaczliwe szczekanie naszej suni. Ma taki specjalny rodzaj "szczeku", który mówi "jakbyście byli zainteresowani to ten głupi Husky znowu zwiał a ,mnie ze sobą nie zabrał". Co było robić-zęby zacisnąć, spodnie na tyłek, gumiaki na nogi i w pole :-)) A trawa wysoka i mokra. Po minucie byłem przemoczony po pas.
A ranek piękny słoneczny, cieplutki-byłaby sielanka gdyby nie ten uciekinier cholerny. Najgorsze,że miałem tylko godzinę na złapanie go bo wpół do dziewiątej musiałem być w pracy.
Z doświadczenia wiem,że godzina na złapanie "haszczaka na gigancie" to dramatycznie mało czasu.
Gdybym miał mocniejsze nerwy wystarczyłoby po prostu poczekać 3 godziny i sam by wrócił. Zawsze boję się jednak,że potrąci go jakiś "wiejski motocyklista" na swojej szlifierce. Skoro tak się przejmuję psiakiem to aż strach pomyśleć jak to będzie z Jeżykami.
A skoro o J (j)eżach mowa. Ostatnio przyjaciółce koleżanki małżonki wyrwało się podczas rozmowy w charakterze pseudoprzekleństwa powiedzenie-"O w mordę jeża!" -chwilę później zaczęła zakłopotana przepraszać za ten- w jej mniemaniu- lekki nietakt :-)))))))))))
Przy okazji pozdrawiam ją serdecznie bo wiem,że tu zagląda :-))
A żeby jeszcze wyczerpać ten "jeżowy temat" to wczoraj wybraliśmy się wieczorem do knajpki na spotkanie z ową koleżanką i jej kolegą małżonkiem (pozdro i dla niego niech się obojczyk szybko zrasta :-)))) No, w każdym razie wracaliśmy do nas na wieś około pierwszej w nocy. Dosłownie zygzakiem! I jakieś 20 km na godzinę. I to wcale nie dlatego,że była mgła. Owszem była,ale o wiele większe utrudnienie na drodze stanowiły... jeże. Były wszędzie! W życiu nie widziałem ich tyle :-)))
Niestety w związku z tym do łóżka położyłem się po drugiej. Więc mój entuzjazm związany z porannym poszukiwaniem zbiega, jak się zapewne domyślacie, był umiarkowany.
No i do tego,żeby złapać husky'ego trzeba to robić z uśmiechem i bez wrzasków-choćby człowiek był już totalnie zagotowany. Największym problemem jest mentalność tego piekielnie inteligentnego stworzenia. On po prostu nie bardzo rozumie dlaczego miałby do mnie wrócić? Przecież jest blisko! Nie odszedł przecież dalej niż kilometr. Ponieważ przemieszcza się z prędkością bliską światła jego odczuwanie odległości i przestrzeni jest zupełnie inne niż nasze.
Mam wręcz wrażenie,że potrafi się teleportować. Często kiedy go próbuję złapać widzę jak biegnie w jedną stronę a po chwili wraca z zupełnie innej -oczywiście szczęśliwy jak cholera. Podbiega do mnie na pełnym gazie po czym eleganckim zwodem robi ze mnie głupka. I kiedy ja tracąc równowagę po desperackiej próbie złapania go lecę pyskiem na glebę on oddala się w wesołych podskokach. Oczywiście o żadnych wyrzutach sumienia z jego strony nie ma mowy.
W każdym razie-tym razem jakoś udało się go złapać. Koleżanka małżonka odegrała rolę "dobrego policjanta" i zbiega udało się pojmać.
Naprawdę nie chce mi się wierzyć by Jeże mogły w przyszłości sprawić nam większe kłopoty wychowawcze.
Tak wiem,że dzisiaj trochę chaotycznie piszę,ale to chyba z niewyspania.
A teraz spadam kosić trawę.

sobota, 20 czerwca 2009

Mochery w ataku!!!

Mile zaskoczyły mnie wypowiedzi ks.Szostka w sprawie in vitro. Według niego kościół ma pełne prawo wypowiedzieć się w tej sprawie,ale decyzje podejmują parlamentarzyści.Nawet ze strony parlamentarzystów (a raczej parlamentarzystek) słychać kilka rozsądnych głosów.
Wspominałem już wielokrotnie ,że szanuję przekonania i poglądy osób wierzących, ale z ich strony oczekuję tego samego.
Lobbing kościelny w sprawie projektów ustaw w sprawie zapłodnienia pozaustrojowego -to jedno. Drugie to postawy prezentowane przez osoby określające się jako wierzące.
Wczoraj koleżanka małżonka pokazała mi kilka wpisów na forach internetowych-niezła pyskówka między "naturalsami w mocherach" a "matkami nieludzi".
W oczywisty sposób stanowisko prezentowane przez "pro in vitro" jest mi bliższe, ale muszę przyznać,że niektórzy niepotrzebnie zniżają się do poziomu drugiej strony.
Moja niechęć do przeciwników ingerencji nauki i medycyny w sprawy zapłodnienia itd. nie wynika jednak z tego,że się z nimi nie zgadzam.
Chodzi mi o język jakim posługują się ludzie utrzymujący,że są wyznawcami religii głoszącej miłość bliźniego.
A ich wypowiedzi powodują,że zaczynam się naprawdę cieszyć,że mój blog jest anonimowy-ze względu na dobro dzieci.
Wcześniej pisałem o "pewnych środowiskach" i "fundamentalistach" a teraz? Nie wiem jak określić ludzi głoszących,że ich dzieci nie będą się bawić z Dziećmi Frankensteina i,że w łonach kobiet po in vitro rosną zwierzęta oraz o tym by nie słuchać argumentów naukowców tylko "tych prawdziwych". Do tego jeszcze ta porażająca ignorancja. I arogancja granicząca z głupotą. Bo osoby,które gdzieś tam przeczytały jakąś notkę w gazecie a w kościele dostały ulotkę przeciw in vitro tłumaczą ludziom,którzy często latami zmagają się ze swoim problemem, o co w tym wszystkim chodzi.
To nie są ludzie religijni. Oni po prostu są obiektywnie i niezależnie od poglądów i wyznania po prostu źli albo głupi.A niestety czasami i jedno i drugie.
No i prysnęła sobotnia sielanka ;-)))
Oi!Oi!Oi!

A czas ucieka

No, firma kurierska załatwiona (2 dni wiszenia na telefonie i mailu):-)))
Przeziębienie prawie wyleczone, parę "pozablogowych", ale bardzo absorbujących spraw załatwionych. Wreszcie mogę wrócić do pisania.
Ponieważ mamy już trochę dosyć traperskiego życia w naszej wiecznie niewykończonej chałupie wkrótce zaczynamy megaremont. Bo my jakoś wytrzymamy zimą zamarzniętą wodę w kuchni,ale Jeżyki mogłyby być odrobinę zdegustowane takimi warunkami.
Od kilku dni odwiedzają nas fachowcy z miarkami, notesami i zmarszczonymi czołami więc zapewne tematów do pisanie mi nie zabraknie.
Czuję w związku z tym spory dyskomfort bo po pierwsze musimy wziąć kredyt no i zawsze wolałem robić "własnymi ręcami"-wolniej,ale taniej (o satysfakcji nie wspomnę). Teraz niestety kluczowe stało się słowo "wolniej". Po tym jak kapitalny remont łazienki zajął mi prawie rok koleżanka małżonka powiedziała "dość":-))))
Inna sprawa,że fachowcy też wyprowadzili ją z błędu jakoby remont dało się zrobić w 3 miesiące.
Oj będzie kolorowo. Oby tylko nie skończyło się jak poprzednio-panowie od więźby dachowej okazali się tak słowni,że w pewnym momencie musiałem kupić narzędzia i skończyć konstrukcję i pokrycie dachu samodzielnie.
Właściwie te historie to temat na kolejny blog. Bo do oryginałów to mamy prawdziwe szczęście. Obojętne czy przyjdzie hydraulik, elektryk czy stolarz to zawsze jakiś hm... z innej planety. Jeden ciągle gada do siebie (i są to zdecydowanie dialogi a nie monologi), drugi przez większość czasu kiwa się i stęka mrucząc -"no widzisz mamy problem, mamy problem" a trzeci jedną szafkę robi miesiącami przyjeżdżając dwa razy w tygodniu na konsultacje i pomiary.
Dlatego zacząłem wszystko robić sam-jak człowiek spieprzy (niestety o wiele częściej niż byłbym skłonny się przyznać) to przynajmniej ma sam do siebie pretensje.
Hmm... a miałem napisać o czymś całkiem innym. No nic, może w kolejnym poście :-))

czwartek, 18 czerwca 2009

Wreszcie mam deskę pod kolor oczu ;-)))))

Wczoraj miałem urodziny. Od ładnych kilku lat ten dzień nie wzbudza u mnie specjalnych emocji.To w sumie nieźle bo był też okres kiedy każda kolejna rocznica pojawienia się na tym padole łez i rozpaczy wpędzała mnie w przygnębienie.
A teraz to już pewnie całkiem przestanę się przejmować bo czuję ,że kwestia wychowania Jeżyków pochłonie mnie całkowicie.
37 lat. Nie chce mi się wierzyć-czy to możliwie ,że ludzie tak długo żyją? Pamiętam,że 27 urodziny to był dla mnie naprawdę kryzys. A teraz? Po emocjach i stresach ostatniego roku niewiele mnie rusza.
A jednak jedno mnie ruszyło.Wielkie serce koleżanki-małżonki.Obdarowała mnie bowiem prezentem godnym prawdziwego kryzysu wieku średniego.Kazała mi, po prostu wybrać sobie nowa deskę windsurfingową. Trochę się ociągałem bo i prezent kurcze drogi i tyle wydatków nas czeka i w ogóle. Pewnie,że bardzo chciałem zmienić dechę na coś lepszego ,ale jakoś tak- było mi głupio. Małżonka jednak namawiała zdecydowanie a ostatecznie przekonał mnie argument "teraz albo nigdy". Rzeczywiście jak Jeżyki się urodzą to marne szanse. Tak więc po ustaleniu górnego pułapu cenowego ruszyłem w wir internetowych aukcji.
I przekonałem się,że naprawdę odkąd "zasialiśmy" szczęście nam sprzyja. Zupełnie niespodziewanie trafiłem na allegro na aukcję deski o jakiej zawsze marzyłem i byłem pewny,że nigdy jej nie kupię. A jednak zalicytowałem i wygrałem sumą o wiele niższą niż się spodziewałem.
Tyle,że teraz mam problem bo deska jest na drugim końcu kraju (Kraków) a jedyna firma kurierska, która zgodziła się przyjąć przesyłkę o długości 2,5 metra walnęła mi taką cenę ,że taniej wyszłoby pojechać po nią samemu.
Jasny gwint co tu robić?
A ostatnio tak ładnie wieje. Ładnie dla surferów bo "normalni ludzie" pewnie określają taką pogodę raczej niecenzuralnie ;-)

Nadrabianie zaległości

Jakoś ostatnio ciężko jest mi zabrać się do pisania. Niby jest o czym a wena nie dopisuje. Jednak w końcu poczucie obowiązku stało się silniejsze od generalnego rozmemłania, w które popadłem.
Chociaż jak przed chwilą przeczytałem w Newsweeku to na tle blogosfery ze swoja częstotliwością wpisów i tak wypadam przyzwoicie.
No,ale od rzeczy. Jesteśmy świeżo po badaniach prenatalnych. To znaczy Jeżyki są :-) Według fachowców nasze pociechy mają się całkiem dobrze,ale stresik był. Ja tam starałem się opanować, ale koleżanka małżonka, ze swoją zwykłą skłonnością do przesady, tego ranka (wtorek) przed wyjazdem kilkakrotnie manifestowała swój stan psychiczny w toalecie. Jako środka wyrazu używając treści żołądkowych.
Doga na Badania do Białegostoku minęła nam jednak spokojnie. Potem w klinice musieliśmy wysłuchać tradycyjnej tyrady nr 2 , w której pan doktor przypomina by o nic go nie pytać bo to on jest ten mądry a my to tylko mądrale. Te tyrady robią mu dobrze więc daliśmy mu się wygadać. Zresztą nie dziwię się chłopu- w końcu w Polsce na medycynie tak jak na prowadzeniu reprezentacji w piłce nożnej znają się wszyscy. Oczywiście poza lekarzami i selekcjonerem ;-))
W każdym razie pan doktor wysłał nas na badania prenatalne do kolejnego lekarza. Ten za to był bardzo miły i nawet trochę tłumaczył. Tyle,że akurat to co już doskonale widzieliśmy.
Kiedy jednak zabrał się za mierzenie Jeżyków-przezierności karku, kości nosowych itd.-zacząłem się stresować.
Niby wiem,że wszystko jest dobrze,ale robi się człowiekowi duszno. szczególnie w momencie, w którym tętno jednego z płodów zaczęło zanikać i wyczyniać jakieś dziwne sztuczki. Po chwili okazało się jednak,że po prostu dzieciak się obrócił i przez to gorzej słychać.
Za to Jeżyk tak się obrócił,ze lekarz nie mógł dokładnie wszystkiego zbadać. Facet był jednak ambitny i zaczął tak tarmosić koleżankę małżonkę oraz jej "cenną zawartość",że zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie potarmosić również jego. Raz potarmosić go w łeb a potem na przemian w wątrobę i nery :-)
Na swoje szczęście skończył zanim podjąłem decyzję, od której części ciała zacząć.
Potem jeszcze tylko pani pielęgniarka dała nam do zrozumienia,że nadludzie pracujący w służbie zdrowia nie lubią jak rasa niższa (czyli my) ośmiela się mieć własne zdanie i je wypowiadać.
Humorów nam to nie zepsuło bo i tak cieszyliśmy się, że wyniki badań są OK.
Kiedy wyszliśmy do poczekalni podeszła do nas miła kobieta, która jak się okazało przyjechała za nami z kliniki, bo zapomnieliśmy z niej zabrać fotkę z USG.Normalnie odzyskuję wiarę w ludzi :-)
Jeżeli owa dobra dusza jest czytelniczką tego blogu to jeszcze raz stokrotne dzięki!!!
A swoją drogą fota jest niezła. Jak powiedział doktor "wyglądają na niej jak jakieś lemury". Naszym zdaniem raczej jak surykatki.
A miały być jeże...

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Ręce opadają

Rozpoczynając pisanie tego blogu postanowiłem sobie,że od polityki będę trzymał się z daleka. A przynajmniej tak daleko jak tylko się da. Bo szkoda czasu, nerwów i energii na tych... a, odpuszczę.
W każdym razie chyba nadchodzi czas, w którym trudno będzie nie zareagować na to co ci za przeproszeniem "reprezentanci narodu" wygadują na temat in vitro.
Dzisiaj prawie do łez (ze śmiechu raczej) doprowadziła mnie popołudniowa dyskusja w "trójce" między Bolesławem Piechą i Małgorzatą Kidawą-Błońską. Ten pierwszy jest zwolennikiem i jednym z twórców wspomnianego w poprzednim poście "fundamentalistycznego" projektu zakazującego zapłodnienia pozaustrojowego. Pani posłanka natomiast prezentowała bardziej wyważone stanowisko.
Na te rozmowę trafiliśmy z koleżanką małżonką przypadkiem i nie słuchaliśmy od początku. Za to do końca. Specjalnie posiedzieliśmy w samochodzie na parkingu pod supermarketem.
Słuchając wypowiedzi nie wiedzieliśmy kto jest ich autorem-rozmówcy zostali przedstawieni dopiero na koniec audycji.
W każdym razie słuchając tego przerzucania się argumentami moja małżonka mruknęła w pewnym momencie:
-A co to za babeczka mówi? Bo całkiem mądrze.
Przyznałem jej rację. I rzeczywiście coś w tym jest,że chyba generalnie kobiety w sprawie in vitro wypowiadają się jakoś sensowniej.
Bo do wspomnianych wcześniej łez ze śmiechu doprowadziły mnie wypowiedzi Bolesława Piechy.
Pan ów strasznie dumny z siebie tonem typu "haa, ale panią przyłapałem!!!" naciskał na rozmówczynię aby wyjaśniła mu "w jaki sposób można zdiagnozować bezpłodność u samotnej matki". Niestety Pani Kidawa Błońska nie zorientowała się i próbowała mu odpowiadać,że przecież kobieta może mieć różnych partnerów itd. (oczywiście odpowiedzią było tylko aroganckie prychanie.
Szkoda,że nikt nie zwrócił uwagi panu posłowi (w końcu lekarzowi ginekologowi i byłemu ministrowi zdrowia), że raczej niełatwo jest zdiagnozować bezpłodność u matki. Do tej pory wydawało mi się, że słowem "matka" określa się osobę posiadającą potomstwo ;-)
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego,że bycie matką nie wyklucza starań o kolejne dziecko choćby właśnie metodą in vitro, ale nie sadzę by o taki przypadek panu posłowi chodziło. Kontekst był trochę inny.

Ustawa o in vitro

No i mamy po wyborach a więc nasi drodzy politycy wracają do sprawy in vitro. Ściślej mówiąc muszą wrócić, chociaż nikt się do tego specjalnie nie pali.Do sejmu trafił obywatelski projekt ustawy, w którym są zapisy zabraniające przeprowadzania takich zabiegów. I tu trzeba oddać odrobinkę honoru posłowi "G"-jego projekt ustawy w porównaniu z tym mógłbym określić jako "umiarkowanie liberalny" ;-)
W każdym razie ostatnio do dyskusji w sprawie in vitro podchodzę z większym spokojem. I wcale nie dlatego, że z koleżanką małżonką "zdążyliśmy przed fundamentalistami".
Naprawdę identyfikuję się ze wszystkimi parami, które są skazane na in vitro (pisałem już kiedyś o swojej chorobliwej wręcz empatii ;-)
Mój spokój wynika raczej z reakcji polityków na wszelkie inicjatywy ustawodawcze dotyczące zapłodnienia pozaustrojowego.Większość z nich zdała chyba sobie sprawę z tego jaki trudny to temat. I to nie tylko etycznie. Raczej myślę o kwestiach wizerunkowych. polityk żyje z tego,że ludzie go lubią, popierają i głosują. Tymczasem zabierając głos w sprawie in vitro trudno jakoś pozyskać nowych zwolenników. Łatwo za to stracić głosy i poparcie całych grup społecznych. W swoich wypowiedziach politycy starają się zazwyczaj "tak mówić żeby nie powiedzieć nic konkretnego" (patrz kampania prezydencka Kwaśniewskiego-jakże skuteczna)-wtedy nikomu nie podpadną , nie wzbudzą kontrowersji.
A tutaj tak się nie da. Albo za,albo przeciw. Stanowisko "być może" zrazi obie grupy-przeciwników i zwolenników.
Reasumując-nie przewiduję by prace nad ustawami postępowały szybko. Będzie sporo gadania a niewiele konkretów.Do tego dojdą jeszcze ponadpartyjne układy kuluarowe i tak dalej.
I nawet jeżeli w końcu wypracują jakiś kompromis to do wejścia ustawy w życie droga daleka.
Inna sprawa,że to kiepska wiadomość dla tych, którzy liczą,że zabieg będzie refundowany przez NFZ.
Prawdę mówiąc mam jednak niewielką nadzieję,że nastąpi to w ciągu kilku najbliższych lat.

niedziela, 14 czerwca 2009

Stan permanentnego niewyspania

W dalszym ciągu jakoś nie mogę wygrzebać się z przeziębienia. A jak człowiek kiepsko się czuje to zapewne trochę przynudza?
W każdym razie razem z moim katarem wróciliśmy z wygnania na sofę. I tu niespodzianka. Wyznaliśmy sobie szczerze (oczywiście z małżonką a nie z katarem),że dawno nie spało nam się tak dobrze jak podczas tej przymusowej kwarantanny. Wreszcie wyspani i wypoczęci.
Za to dzisiaj rano obudziłem się zmaltretowany jak rzadko.
Czuję się jakbym przez całą noc pracował ciężko fizycznie. Pewnie dlatego,że chyba z milion razy przewracałem się na prawy bok a budziłem na wznak.
Pozycja na boku to ta jedyna , w której nie chrapię a bok musiał być lewy żebym nie „chuchał zarazkami” na moja zdrowszą połówkę.
Tak bardzo się starałem a moje wysiłki były tak daremne,że czuję się jakbym spał w wirówce.
Dzisiaj jednak nikt mnie w nocy nie pobił.
Nie to żebym się skarżył,ale czasami kiedy zdesperowana koleżanka małżonka nie radzi sobie z moimi nocnymi koncertami sięga po drastyczne metody. Oczywiście uczciwie muszę przyznać,że zaczyna od „miękkiej retoryki”-klepania po ramieniu, szeptania do ucha „kochanie..., kochanie- nie chrap” czy prób samodzielnego przewrócenia mnie na wyżej wspomniany bok.
Tyle,że ja zazwyczaj jestem odporny na tę retorykę. I to nie z braku dobrej woli. Często rano nie mam pojęcia o tym co działo się w nocy. Nawet wtedy gdy koleżanka małżonka w swojej desperacji sięga po mocniejsze argumenty.
Najczęściej dopiero jej poranne opowieści o tym jak strasznie chrapałem i jak ona bardzo starała się mnie spacyfikować wyjaśniają mi dlaczego tak bolą mnie plecy. Plecy mają taką dziwną właściwość. Nabierają jej po tym jak ktoś kilkakrotnie przyłoży w nie kolanem.
Czy wspominałem już ,że wcale się nie skarżę?
No właśnie. A czemu miał służyć ten przydługi wstęp?
Generalnie wyjaśnieniu tego jak ważna jest dla mnie kwestia solidnego snu i jak rzadko mam okazję się delektować uczuciem solidnego wyspania.
W kwestii posiadania dzieci zawsze przerażała mnie jedna rzecz. Nie odpowiedzialność czy zasrane pieluchy tylko... brak snu.
Nie jestem specjalnym śpiochem,ale pospać lubię. A na brak snu jestem bardzo słabo odporny. Już od dzieciństwa nienawidziłem wstawania o jakiś barbarzyńskich porach typu czwarta nad ranem. I nie miało znaczenia,że wstać trzeba było by zdążyć na pociąg, którym wybieraliśmy się na jakąś fantastyczną wycieczkę. Naprawdę nieważne było,że to wstawanie oznaczało atrakcyjny wyjazd czy jakaś inna fajną atrakcję. Po prostu dźwięk budzika powodował,że wstawałem wściekły, nienawidzący świata i od razu w głębokiej czarnej depresji.
Dlatego właśnie przez wiele lat myśl o posiadaniu potomstwa tak mnie przerażała.
Teraz wychodzę z założenia,że co ma być to będzie. Jak nie będzie wyjścia to po prostu trzeba będzie jakoś sobie poradzić i przetrwać.
Ale trochę się tym martwię. Kobiety mają chyba trochę lepiej bo w organizmie matki zachodzą tak wielkie zmiany,że podobno potrzebuje znacznie mniej snu niż normalnie. Ciekawe czy to prawda?
Jak chyba nie mogę liczyć na takie miłosierne „wspomaganie” ze strony natury?

sobota, 13 czerwca 2009

Jakoś to będzie

Całkiem niedawno dziwiłem się tym jak spokojnie podchodzę do kwestii „tacierzyństwa”. Takie ogromne poczucie,że wszytko będzie dobrze i ,że życie wreszcie wskoczyło w jakieś tory. Wreszcie nastąpiła w nim jakaś przewidywalność, pojawił się cel. Bardzo mnie te odczucia dziwiły ponieważ oboje z koleżanka małżonką wolimy raczej życie spontaniczne, nieprzewidywalne, niespecjalnie poukładane- wręcz bałaganiarskie.
Może w moim przypadku tylko wydawało mi się ,że takie lubię? Może w rzeczywistości potrzebuję jakiejś „kotwicy”? Czegoś konkretnego?
Coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony od kilku dni moje odczucia zaczynają się zmieniać.
Do tej pory starałem się nie wymyślać problemów a wszelkie westchnienia mojej mamy pt. „ojej jak wy sobie poradzicie z dwójką” zbywałem machnięciem ręki i lekko lekceważącym uśmieszkiem. Bo co o wychowywaniu bliźniaków może wiedzieć matka jedynaka ;-)?
Podobnie było kiedy żona wpadała w lekką panikę. Wtedy również mruczałem tylko,że ma się uspokoić bo dzieci będą nerwowe i ,że wszystko będzie dobrze.
Jak mówiłem do czasu.
Kilka dni temu koleżanka małżonka kupiła -przez internet- poradnik dla rodziców bliźniaków(dzięki Joasiu za dedykację dla Jeżyków).I to właśnie ta lektura zburzyła mój spokój.
Miałem chwilkę czasu więc sięgnąłem po książkę- otworzyła mi się sama na rozdziale o pierwszych zimowych spacerach, „werandowaniu” itd. Przeczytałem. Potem zajrzałem do spisu treści, przeczytałem kilka kolejnych fragmentów o tym jak radzić sobie z „płaczem w stereo”, ubieraniem dwóch maluchów i kilka innych.
Po kilkunastu minutach odłożyłem książkę a w głowie niczym echo usłyszałem powracające słowa
„ojej jak wy sobie poradzicie z dwójką”.
Nie jestem naiwny i wiedziałem już dawno,że lekko nie będzie, ale dopiero teraz tak naprawdę zdałem sobie sprawę z ilości trudności i tego,że to nie będą tylko „komplikacje podwojone”,ale raczej „podniesione do kwadratu”.
Od czasu tego olśnienia mój spokój zniknął całkowicie. Teraz na zmianę odczuwam euforię albo hmm... zakłopotanie? Nie wiem czy to najlepsze słowo.
Ale jak inaczej nazwać sytuacje, w której człowiek siedzi zadumany, drapie się w głowę i z lekkim przerażeniem zastanawia się „jak to będzie”?
Na szczęście sam sobie odpowiadam „Jak to jak?!-JAKOŚ !!!”

czwartek, 11 czerwca 2009

In vitro-prasówka

Po solidnie przespanej nocy czuję się już lepiej i wygląda na to, że moje wysiłki by nie zarazić koleżanki małżonki okazały się skuteczne. Całe szczęście bo maska przeciwpyłowa jest cholernie niewygodna i przykro by mi było gdyby moje poświęcenie poszło na marne.
W każdym razie dzisiaj rano przy śniadaniu odrabiając "prasówkę" trafiłem na ciekawy artykuł w "Dużym Formacie"-rozmowa z przedstawicielami trzech religii-Żydem, katoliczką i muzułmaninem na temat ich stosunku do różnych spraw m.in do in vitro. Pani teolog była przeciw co mnie specjalnie nie zaskoczyło. Argument jak zwykle taki,że przecież część zarodków zostaje zniszczona. Rozumiem jej punkt widzenia chociaż się z nim nie zgadzam.
Natomiast filozof pochodzenia żydowskiego był zdecydowanie za. Bo po pierwsze obowiązkiem każdego mężczyzny jest posiadanie potomstwa a po drugie życie zaczyna się od narodzin. Przed porodem dziecko jest po prostu częścią ciała kobiety a więc problemu nie ma. Chociaż nie do końca bo jest jeszcze kwestia "zakazu marnowania nasienia" a oddawanie "materiału" do in vitro łapie się do tej kategorii. Tyle,że jak to u Żydów- zawsze znajdzie się jakaś furtka w prawie religijnym, która pozwoli przeprowadzić zabieg.
Student z Iraku (wyznania sunnickiego) też nie miał nic przeciw sztucznemu zapłodnieniu. Mówił, że w Kurdystanie niedawno przeprowadzono pierwszy taki zabieg i nie wywołał on kontrowersji. Przyznał jednak ,że w przyszłości może być różnie-kiedy mułłowie przeanalizują dokładnie temat.

środa, 10 czerwca 2009

No i kicha !

A właściwie kicham. Niestety dosłownie.
Podczas ostatniej wizyty u naszej pani ginekolog zostaliśmy upomniani,że "ciężarówka" za mało się rusza. Właściwie to ona została upomniana,ale ja wziąłem sobie te słowa do serca bo ostatnio na pytania koleżanki małżonki o to czy idziemy na spacer odpowiadałem zdecydowanie przecząco a bywało,że i odrobinkę niecenzuralnie. Na swoją obronę muszę wyjaśnić ,że pytanie padało zazwyczaj wieczorem i było ostatnim z tych, na które odpowiadałem po powrocie z pracy.
Te wcześniejsze były z gatunku:"a może skosiłbyś trawę w ogrodzie (3-4 godziny pracy)?" albo "kiedy wreszcie zrobisz porządek w garażu i piwnicy (jakieś 3-4 lata pracy;-)-na te starałem się odpowiadać twierdząco.
No więc po kilku zdecydowanych odmowach spacerowania a potem ochrzanie od "doktórki" postanowiłem się poprawić i zaczęliśmy chodzić na basen.
Niestety po ostatniej wizycie przeceniłem pogodę (bo przecież to czerwiec) i nie uznałem za stosowne skorzystać z suszarki a bluzę oddałem żonie.
Jakież to rycerskie prawda?
A teraz mam za swoje-gardło boli, z nosa się leje a łeb pęka. A ponieważ za nic nie chcę zarazić "pani jeżykowej" przeniosłem się na sofę w salonie a wczorajszą kolację i dzisiejsze śniadanie przygotowywałem w masce przeciwpyłowej na twarzy :-))
Może się jakoś uda?

poniedziałek, 8 czerwca 2009

O kolorach

Siedziałem sobie w sobotę przy kompie i męczyłem się nad projektem logo, który obiecałem (trochę pochopnie)zrobić znajomym. Szło mi opornie bo ostatnio miałem mało okazji żeby powyżywać się plastycznie. Coś tam jednak zmajstrowałem. Ponieważ jednak miałem wątpliwości czy wyszło dobrze- o recenzję poprosiłem koleżankę małżonkę. Ona jest lepszą kolorystką więc zmierzyła wzrokiem moje dzieło i mruknęła, że jej zdaniem tło powinno być łososiowe i poszła.
Nie byłem przekonany do tego czy to trafna sugestia. A raczej wprost przeciwnie,ale co tam-spróbować zawsze można. Kiedy skończyłem ponownie zawołałem żonę. Moja druga połówka zmrużyła oczy, zmarszczyła czoło i stwierdziła, że chyba lepiej będzie wyglądał zielony. Czyli taki jaki dałem na samym początku. Mój ekspert od kolorystyki musiał zauważyć ,że zaczynam się lekko irytować bo chwile później usłyszałem:
-A wiesz, zaskoczyłeś mnie tym,że wiedziałeś jaki to jest łososiowy. Naprawdę ładny kolor zrobiłeś.
Sie kurde trochę znam nie?-wypiąłem dumnie pierś i zacząłem coś tam wspominać tym,że tak to jest jak się za robotę biorą zawodowcy i ,że kolory nie mają dla mnie żadnych tajemnic. Moje puszenie przerwało pytanie zadane podejrzanie nieśmiałym tonem:
-A wiesz kochanie jaki to kolor "fuksja
Co to jest "fuksja" do k....urwanego kubka?!!! No nóż w plecy, poniżenie i rozpacz!

ps.
A łososiowy znam, bo w domu moich rodziców od zawsze przynajmniej jeden pokój musiał być pomalowany na ten kolor. Mnie się zresztą podoba,ale koleżanka małżonka kategorycznie zapowiedziała,że w jej domu tego koloru nie będzie. Zraziła się bidula do tego pięknego koloru kiedy moja mama poprosiła ją o konsultacje podczas remontu mieszkania. Wielokrotne konsultacje. Hmm... bardzo wielokrotne. Nieskończenie. Nieustające i drobiazgowe. I wszystkie dotyczyły łososiowego.

Towarzyszki i towarzysze. Na quady!!!!

To tak a propos dyskusji o quadach dla pociech-szczególnie "komunistów".
Wczoraj byliśmy u znajomych na komunii i co?
Oczywiście quadzik i laptopik. Za płotem też komunia i .... quad lśniący nowością ;-))
No, takie trendy- co poradzić. Dzieciom naprawdę się nie dziwię. Na miejscu takiego komunisty pewnie oddałbym nerkę (albo i dwie) za takie cudo.
W jakiś tam sposób rozumiem też rodziców, którzy dają się ubłagać.
Ale generalnie "aaapuooookalipsaaaa", że ponownie zacytuję pewną przemiłą, szczupłą panią z telewizyjnego serialu.
Pocieszam się,że te komunistyczne... a przepraszam komunijne mody są zmienne i kiedy jeżyki będą większe to będą miały jakieś bardziej rozsądne zachcianki.Może nowa ścierka do ścierania kurzu? Albo zmywak do zmywania, mop jakiś kolorowy? No w ostateczności nowe kredki-przecież to takie rozwojowe ;-))))
Taaak pomarzyć fajna rzecz.
A wracając do quadów to zastanawia mnie od czego zaczęła się ta moda. Kto był pierwszym dumnym rodzicem, które tę zabawkę dla dorosłych podarowało małolatowi?
Jeżeli znacie tę osobę to poproszę o adres- wyślę mu (bo nie mam złudzeń-to był facet) kilka obraźliwych anonimów ;-))

bez komentarza :-)))



No to o poranku zamiast słów inne formy wyrazu.

niedziela, 7 czerwca 2009

O pogodzie, kawie i nostalgii ;-)

Dzisiaj niedziela. Miałem ambitny plan żeby pospać do dziewiątej, ale oczywiście obudziłem się po siódmej i już nie mogłem zasnąć. Trochę poczytałem a potem głód wygnał mnie z łóżka.
Pogoda okropna- w chłodnym powietrzu czuć zgniłą wilgoć.
To dobry poranek na mocną kawę. Pogryzając kanapkę nastawiłem ekspres, który w końcu udało mi się naprawić i zapatrzyłem się na świat za oknem. Nooo, nie za ciekawie to wygląda.Przypomina mi się narzekanie kolegi, który marudził ostatnio, że „nie pisał się na mieszkanie w strefie monsunowej i serdecznie pier....li taką pogodę, przy której pranie nie chce wyschnąć przez tydzień i nawet jego pies wygląda jakby miał spleśnieć”.
To prawda nie tak to miało wyglądać. Czerwiec to mój ulubiony miesiąc. Uwielbiam te długie wieczory rozświetlone budyniowym światłem nisko wiszącego słońca. Tymczasem przy takiej pogodzie zaczynam popadać w nostalgię. Tym większą ,że niedługo przypadają moje urodziny.
A te przestały mnie cieszyć chyba wtedy gdy skończyłem 28 lat i zrozumiałem,że studenckie czasy już nie wrócą ;-))))))
Zresztą moje urodziny przypominają mi o tych wszystkich, o których kiedyś tam zapomniałem. No ,ale o tym pisałem już poprzednio.
Właściwie to chciałem napisać o czymś zupełnie innym. Otóż koleżance małżonce przestał przeszkadzać zapach kawy z ekspresu! Mogę ją już pić najzupełniej otwarcie, legalnie i bez ograniczeń(oczywiście w granicach zdrowego rozsądku).
Niby fajnie, ale... zniknęła ta wartość dodana w postaci zakazanego owocu.
I teraz kawa nie pachnie już tak pięknie ;-)))) Wiem, wiem- niektórym to nie dogodzisz.
Dobra, na razie spadam bo za godzinę musimy być na komunii u znajomych.

sobota, 6 czerwca 2009

"Roots, bloody roots"

Ponieważ troszkę rozwinęła nam się "komentarzowa" dyskusja "playlistowa" chciałbym skrobnąć parę słów.
Kiedyś z koleżanką małżonką byliśmy przypadkowymi świadkami ciekawej rozmowy. Wyszliśmy, ze sporą grupką ludzi, z pubu, w którym zakończył się właśnie koncert kapeli grającej irlandzki folk. W pewnym momencie mijaliśmy rynek, na którym produkował się jakiś "krajowy" zespół ludowy.
I wtedy ktoś z tłumu mruknął głosem nabrzmiałym goryczą:
"Patrzcie inne kraje to mają taką fajną muzykę ludową. A my? Tylko takie ,k...wa, Jiiiii Iiii!"
A piszę o tym bo w kwietniu tego roku powstała Grupa Hoboud, która gra coś w rodzaju polskiego folku (w odróżnieniu od folkloru) a jej twórcami są ludzie, którzy przez lata grali właśnie folk irlandzki i jeździli z koncertami po całym świecie.
Link do nich podaję na dole.
Koleżance małżonce nie przypadło to do gustu, ale może komuś się spodoba.
A wracając do tytułu posta "Roots...."-to był dopiero folk made by Sepultura :-))))))

www.myspace.com/hoboud

Minimalizacja ryzyka

Wczoraj po powrocie z pracy znalazłem w kuchni puste opakowanie po śledziach w sosie musztardowym. W pierwszym momencie zrobiło mi się odrobinę przykro bo je bardzo lubię a nawet nie dostałem szansy spróbowania. Jednak kiedy wyjadałem resztki sosu oddałem się refleksji i doszedłem do wniosku, że koleżanka małżonka ostatnio mnie bardzo pozytywnie zaskakuje.
Czego dowodem jest właśnie ów brak śledzi.
Ładniejsza połówka naszego związku ma ogromną awersję do jakiegokolwiek planowania. Kiedykolwiek i czegokolwiek. Strasznie to stresuje jej teściową :-)))
Tym razem jednak przełamała tę słabość w wielkim stylu.
Otóż przewidując „sytuacje zachciankowe” zrobiła wszystko by zminimalizować konieczność wykonywania przeze mnie różnych rajdów do różnych sklepów o różnych dziwnych porach.
A konkrety? Proszę bardzo- w lodówce 3 rodzaje śledzi (no teraz to już tylko dwa), po słoiku ogórków kiszonych i konserwowych (słoik z małosolnymi stoi obok na szafce), kilka rodzajów różnych marynat. Mamy też zapas różnych owoców oraz 2 opakowania lodów w zamrażarce.
Generalnie jesteśmy przygotowani. Jestem za to małżonce niewymownie wdzięczny ponieważ ten genialny w swej prostocie pomysł mnie by pewnie do głowy nie przyszedł.
Zresztą ja w przeciwieństwie do żony i owszem czasem lubię coś zaplanować, ale i tak nic z tego nie wynika ponieważ i tak potem zapominam co zaplanowałem.
Zresztą to zapominalstwo to jakieś przekleństwo
Delikatnie mówiąc brak mi uzdolnień matematycznych. Wszelkie cyfry i liczby natychmiast mi się ulatniają z pamięci. Nie ma możliwości żebym coś zapamiętał.
Nawet na zapamiętanie własnego numeru telefonu potrzebuję kilku miesięcy.
Ale najgorszy problem mam z datami. Żyję w ciągłym stresie,że zapomnę o urodzinach, imieninach, jakieś rocznicy.
A tak się psiakrew staram. Niestety co jakiś czas muszę cierpieć strasznego moralnego kaca bo zrobiłem komuś swoją sklerozą przykrość.
Pocieszam się tylko,że nie ma ludzi bez wad i nawet moja koleżanka małżonka takowe posiada (chociaż jej dział PR temu zdecydowanie zaprzecza).
Otóż jest ona jedyną znaną mi osobą, która z matematyką radzi sobie gorzej niż ja!
Niewiarygodne a jednak prawdziwe. Na szczęście z datami radzi sobie znacznie lepiej ode mnie więc jakoś się uzupełniamy.
Ale jeżyki to będą biedne. Bo naprawdę nie wiem kto im będzie pomagał w odrabianiu prac domowych z matematyki.
To znaczy wiem, że ja. Tylko,że do dupy z taką pomocą.
One pewnie już teraz radzą sobie z liczeniem lepiej niż tatuś.

czwartek, 4 czerwca 2009

Welcome to lugolaland

Siedzę przy kompie i jednym okiem zerkam w telewizor. W Polsacie koncert w Warszawie-Kobranocka fałszuje niemiłosiernie :-))) a w "dwójce" festyniarski Scorpions przypomina sobie,że zanim nagrali "Wind of Change" to grali nawet strawnego hard rocka.
Rany boskie to już dwadzieścia lat! O, nawet allegro dzisiaj napisane "solidarycą".
Szybko te lata zleciały. Pamiętam jak wiosną 1989 roku pani od historii opowiadała nam o zaletach kolektywizacji rolnictwa. Oczywiście kto nie wytrzymał i powiedział co o tym myśli? No kto? Kto był taki głupi? No właśnie. I kto potem miał poprawkę z histry na maturze :-)))) No normalnie mam w życiorysie coś na kształt epizodu martyrologicznego. Chociaż spójrzmy prawdzie w oczy po prostu historii sie nie uczyłem po pomyślałem,że zawsze uda mi się "skręcić" z odpowiedzią w stronę historii sztuki i jakoś to będzie. Ale nie było.
W każdym razie kiedy pomyślę sobie,że jeżyki będą się o tym uczyć tak jak ja o Bolesławie Chrobrym to....no abstrakcja jakaś!
Stałem wczoraj w sklepie przy regale z czekoladą i przypomniało mi się jak jeszcze w podstawówce kolega mi opowiadał,że w "niemcach" to są takie sklepy gdzie są całe półki różnych czekolad. To dopiero była abstrakcja! U nas były tylko dwa rodzaje czekolady-ta, którą dowieźli i której nie dowieźli :-)
Oranżada w proszku albo w torebce ze słomką. Serwowit. Mleko rozdawane w szkole. Pochody pierwszomajowe oraz "Co nam pepsi, co nam cola, my pijemy płyn lugola" :-)))
Jaruzel zamiast teleranka i cała Polska pasjonująca się losami nieolnicy Isaury.
Nawet ja już z trudem wierzę,że to działo się naprawdę.
Szczytem marzeń był tandetny zegarek elektroniczny a kolorowy "jamnik" w pokoju to był już prawdziwy awans społeczny.
Eeeech, "Long,long ago. In a galaxy far,far away"

Playlista

Sporo myślę ostatnio o muzyce jaką chciałbym puszczać jeżykom kiedy będą małe. Na pewno nie będzie to tak zwana „muzyka dziecięca”. Tym bardziej, że z racji obowiązków zawodowych trochę się w tej dziecięcej orientuję i wiem, że wartościowych rzeczy jest bardzo mało.
Zresztą znajoma 13-nastolatka opowiadała mi ostatnio,że „już wyrosła z Pink Floyd i teraz słucha Beatlesów”!
Sam w dzieciństwie byłem „indoktrynowany” Boney M., Paulem Anką i orkiestrą Glenna Millera.
W podstawówce słuchałem Iron Maiden , Limahla, Perfectu i kapitana Nemo.
A jednak wyrosłem na ludzi :-))) więc może niepotrzebnie się przejmuję tym co puszczać jeżom?
Nie, dochodzę do wniosku ,że trzeba indoktrynować, indoktrynować i jeszcze raz indoktrynować (tylko nie nachalnie). Choćby we własnym , dobrze pojętym, interesie. Bo jak mi dzieciaki zaczną puszczać w domu jakiś badziew to zwariuję.
Zaczynam więc przygotowywać składankę i już za kilka miesięcy zaczyna się „AKCJA INDOKTRYNACJA”. Najlepiej jeszcze zanim się urodzą.
I tu pojawia się pewien problem.
Nasze małżeńskie gusta muzyczne są często zbieżne, ale i równie często różne. Zdanie jeżyków też muszę brać pod uwagę bo jak im w 7 miesiącu ciąży zacznę puszczać Sepulturę, Vadera i Motorhead to chyba nie będzie to dla nich dobre? Chociaż jakby tak jakąś balladkę Motorhead?
Nie, chyba nie. Nie sadzę by przepity głos Lemy'ego był dla dzieci do przyjęcia. Nie ta estetyka :-))
Milesa Davies'a też raczej im nie puszczę bo mnie żona z tym pogoni. Organicznie nie cierpi niczego związanego z jazzem.
Ale jest jeden utwór, który od razu przychodzi mi do głowy jako wręcz idealny dla całej naszej czwórki-”Crazy Mary” Pearl Jam'u.

środa, 3 czerwca 2009

Kapsuła czasu

Kiedy obchodziłem swoje osiemnaste urodziny mój tata wyciągnął z piwnicy butelkę miodu pitnego, który kupił kiedy się urodziłem. Butelka była malutka i nie pamiętam smaku tego napitku, ale pomysł strasznie mi się spodobał.
Podsunęło mi to pomysł stworzenia czegoś w rodzaju kapsuły czasu dla jeżyków. Oprócz jakiegoś niezłego wina (które może leżakować tak długo- może coś podpowiecie?) zamierzam tam włożyć parę butelek z nalewkami owocowymi, które przygotuję w tym roku. Nie chodzi o to, że zamierzam rozpijać młodzież. Wręcz przeciwnie. Wyobraźcie sobie butelkę aromatycznej, 18 letniej naleweczki zawierającej w sobie zapach lata i jesieni z czasu przed waszym urodzeniem :-)))
Dla mnie to po prostu jakaś magia. I jednocześnie coś czego po prostu nie wypada wychlać na osiemnastce między resztami piwa, wódki i koniaku zwędzonego dziadkom z barku.
Do „kapsuły czasu” wrzucę też trochę gazet i wycinków prasowych. Pewnie jakąś płytkę z filmem,który będzie w tym roku dla nas szczególnie ważny (może płyta się nie utleni i będzie do odtworzenia -chociaż w międzyczasie format zapisu zmieni się kilkanaście razy).
Pewnie dołączę papierową wersję tego blogu i jakieś pamiątkowe drobiazgi.
Nie wiem tylko jak przechowam ten pojemnik. Strasznie podoba mi się pomysł ,żeby go zakopać gdzieś w ogrodzie a za 19 lat wręczyć jeżykom mapę i dwa szpadle :-)))
O jasny gwint! Właśnie dotarło do mnie,że zawsze kiedy myślę o tej scenie to w mojej wyobraźni jest to ciepły wiosenny dzień.
Tymczasem te biedne stworzenia będą obchodziły urodziny w grudniu. Trochę niefart.
Chociaż, jak niedawno rozmawialiśmy z koleżanką małżonką , pewnie wymyślimy jakieś inne okazje do świętowania. Bo biedne są te dzieciaki, które mają urodziny w grudniu. Wszystkie „okazje prezentowe” w jednym miesiącu a potem cały rok posuchy.
A co powiecie na świętowanie rocznicy transferu?
Na przełomie marca i kwietnia pogoda może być różna,ale przynajmniej prawdopodobieństwo tego,że ziemia będzie zmarznięta jest niewielkie.
A więc jednak zakopać?

Fotki




10 tydzień ciąży. To pierwsza fota, na której jeżyki nie zmieściły się razem :-)

Kolejne USG

Wczoraj byliśmy, jak to określiła koleżanka małżonka-z jeżykami u fotografa. To znaczy na USG.
Co tu będę więcej pisał, no kosmos jakiś po prostu. Zawsze mnie z lekka irytowało takie gadanie o "cudzie życia", "iskierkach nowego życia" i takie tam pretensjonalne teksty. Tyle,że właśnie dotarło do mnie jak strasznie trudno jest cokolwiek na ten temat powiedzieć nie popadając w banał, sentymentalizm i pretensjonalność.
No więc krótko-gula w gardle i ogólne oszołomienie. No i mało brakowało a skończyłbym na pogotowiu chirurgicznym bo "banan" mi się zrobił taki od ucha do ucha że prawie mi skóra twarzy popękała.
Kiedy wieczorkiem usiedliśmy sobie żeby spokojnie porozmawiać żona stwierdziła,że to dla niej jakaś totalna abstrakcja,że te dwie ruchliwe istoty są wewnątrz niej.
Pewnie jak trochę podrosną ich obecność stanie się bardziej realna. Może nawet aż za bardzo, ale na razie oboje jak Marceli Szpak "dziwimy się światu"-fiu, fiu. (pamiętacie tę dobranockę?).
Podczas tej rozmowy dotarło do mnie, że z moją świadomością jest jeszcze śmieszniej.
Niby wszystko wiem, cześć z tego nawet rozumiem ;-) ,ale wcale nie czuje się tak jakby nasze pociechy były cały czas z nami tylko jakby się chowały wewnątrz tej machiny do USG a my tylko wpadamy do nich w odwiedziny.

wtorek, 2 czerwca 2009

Jak nie poznałem swojego przeznaczenia

Taki mnie jakiś egzystencjalny nastrój dopadł- chyba pod wpływem tego niedzielnego maszerowania "pewnych środowisk". Różne myśli dziwne i nijakie- o narodzinach, śmierci, starości, dzieciństwie, kryzysie wieku średniego.
Jednym łowem takie, które na ogół wolę od siebie odsuwać bo wiem z doświadczenia,że jak szybko tego nie zrobię to zacznę się sam "nakręcać" i w końcu wpadnę w trochę głębszy dołek. I prawie mi się udało. Prawie robi jednak pewną różnicę.
Otóż surfując (niestety tylko po internecie :-) znalazłem link z hasłem-"sprawdź kiedy umrzesz". O k..urwał (się kubek oczywiście)-pomyślałem, bo trąciło to kiepskim dreszczowcem albo horrorem klasy C, D lub ...dalszych liter alfabetu.
Ale nie mogłem się powstrzymać i klikam. Otworzyła się strona-mroczne klimaty,nocne niebo, księżyc, jakieś tam anioły śmierci i inne radosne i optymistyczne gadżety.
Przeczytałem krótką informację, z której wynikało, że aby rozwiązać zagadkę mojego przeznaczenia muszę odpowiedzieć na 40 pytań. No dobra-"Curiosity killed the cat"-wchodzę i odpowiadam, czując na plecach z lekka perwersyjny dreszczyk.
A pytania różne-o tryb życia, nałogi, przebyte choroby, kolor oczu i ...psiakrew kształt palca wskazującego. W połowie miałem już dość,ale niezdrowa ciekawość pchała dalej.Przez moment zastanowiłem się tylko co zrobię jeżeli dowiem się,że mój koniec nastąpi jutro albo w następną środę? No nic to, przecież robię to dla jaj!
I wreszcie ostatnie pytanie, enter i .....................
"Aby otrzymać wynik testu wyślij sms o treści XXXX na numer XXXX".
To ja serdecznie dziękuję, może jestem ciekawski. Może naiwny. Leniwy.
Ale nie głupi (i tej wersji będę się uparcie trzymał).

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Toast za Wasze zdrowie

Właśnie zobaczyłem,że poprzedni post wskoczył już z datą 1 czerwca. A więc wzorem Robin Hooda , który zabierał bogatym a dawał biednym-czyli sobie- składam Wam i sobie najlepsze życzenia z okazji Dnia Dziecka. Dziecka, które powinno być w każdym z nas-czasem głęboko ukryte ,ale jednak :-)))))

"Najmojsza" racja

A tak się ładnie dzionek zapowiadał. W pracy luzik a humor poprawił mi dodatkowo sms od koleżanki małżonki, która pisała,że jest tak ładnie i wieje więc powinniśmy wybrać się nad jezioro-ona poleżeć i poczytać a ja na windsurfing. Tak też zrobiliśmy.
Potem jednak przyszła burza i zebraliśmy się do domku przed telewizorek i tu ups.
Wszystkie media uczynnie informowały o marszu dla życia, którego przeciwnicy demonstrują swój sprzeciw wobec aborcji i in vitro. OK jeżeli ktoś ma jakieś tam poglądy i pragnie je zamanifestować to jego prawo. Póki nie wpieprza mi się w życie.
Bo mam wrażenie ,że często postępuję o wiele bardziej etycznie i moralnie niż owe "pewne środowiska".
Co do kwestii aborcji to głosu nie zabieram. Są różne sytuacje, różni ludzie a mnie pozostaje tylko cieszyć się ,że życie oszczędziło mi dylematów moralnych związanych z ta kwestią.
Przygnębił mnie za to widok tych wszystkich jakże uśmiechniętych i życzliwych światu ludzi, którzy z dziećmi na barana nieśli transparenty "NIE DLA IN VITRO".
Od razu przypomniał mi się felieton radiowy pewnego mocno prawicowego publicysty, który naigrywał się z "bzdurnego efektu cieplarnianego wymyślonego przez nawiedzonych ekologów".
Skąd w tych ludziach bierze się owo głębokie przekonanie o "jedynej i najmojszej racji"?
Mam przyjaciela, który jest głęboko religijny i nawet on-człowiek naprawdę wykształcony uważa,że każdy ateista to człowiek "który uważa ,że wolno kraść i zabijać".
Rany boskie, normy moralne mają chyba ciut więcej niż 2000 lat?