niedziela, 31 stycznia 2010

Ostatni dzień


Sielankowy poranek. Mój babiniec jeszcze podrzemuje, świeci piękne słońce a cały świat zatracił pod świeżym śniegiem ostre krawędzie.
Jest minus dziesięć ,ale słońce już mocno przygrzewa więc psy rozwalone na śniegu wystawiają brzuchy do góry.
Wokół słoniny zawieszonej za oknem uwijają się sikorki a na modrzewiu ruda wiewiórka obrabia szyszki.
Drogą przejechał pług, którego kierowca tradycyjnie udaje,że odśnieża.
Ale ja i tak wiem,że jedynym powodem jego pojawienia się jest to,że odśnieżyliśmy podjazd. A gość ma takie hobby by cały śnieg z drogi oczywiście zepchnąć tak by z powrotem zatarasować naszą bramę.
Dzień jest jednak zbyt piękny by się denerwować.
Jutro powrót do kieratu. I tak dobrze,że udało mi się tak długo posiedzieć w domu. To był dobry pomysł z tym oszczędzeniem zeszłorocznego urlopu.
Kiedy oglądamy zdjęcia z ostatniego półtora miesiąca widzimy jak bardzo zmieniły się księżniczki ze szkiełka.
Obserwowanie tego jak z dnia na dzień robią się coraz bardziej „interaktywne” jest naprawdę fascynujące.
Od kilku dni umieją już się spontanicznie uśmiechać. Kiedy kilka minut temu karmiłem „Siwuchę” ta nie mogła się zdecydować czy chce ciągnąć z butelki czy się do mnie wyszczerzyć- a raczej „wydzięślić”.
W rezultacie obie te czynności wykonywała jednocześnie. Z różnym skutkiem. Uśmiechanie wyszło jej zdecydowanie lepiej. W efekcie tego sukcesu w wyrażaniu emocji cała ufafluniła się mlekiem.
Ale tatulo i tak szczerzyli zęby w szalonym uśmiechu.
Ogólnie jest lepiej. Chyba cała nasza czwórka zaczęła się docierać.
Pomijając jakieś kolkowe epizody , nawet nocne stawanie przestało być takie męczące.
Dawniej sama konieczność wstania o czwartej czy trzeciej powodowała ,że wpadałem w depresję.
A teraz? Pomijam,że pobudka o tej godzinie stała się standardem,ale nawet jeżeli człowiek wstaje trochę wkurzony,zmęczony i połamany to kiedy zajrzy do łóżeczka i spojrzy w te błyskające w mroku ślepia...
ech :-)))))
To był dziwny czas. Nigdy w życiu nie spędziłem tyle dni w domu. Momentami czułem się jak na innej planecie.
Albo na dnie morza. Dwoje dorosłych i dwójka dzieci umieszczonych w habitacie w morskich głębinach.
Zainteresowanych tylko zaspokajaniem najprostszych potrzeb. Bez polityki, pracy, udawania.
Tylko rozmowy o życiu, słuchanie muzyki, oglądanie filmów przyrodniczych i programów podróżniczych.
Nie spodziewałem się jednak ,że dzieciaki będą aż tak absorbujące.
Planowałem sobie ,że siedząc w domu trochę pogrzebię przy remoncie.
Tymczasem od kiedy dziewczynki przyjechały do domu nie zrobiłem kompletnie nic.
Lampa nie zawieszona, sufit koło kominka nie wyszlifowany,poprawki malarskie w kuchni nie zrobione i tak dalej. Niby drobiazgi,ale trochę tego jest.
Wczoraj z koleżanką małżonką zgadaliśmy się ,że oboje mamy wrażenie,że nastąpiło przesilenie. Już nie czujemy ,że serwisowanie dzieciaków przesłoniło nam cały świat. Monotonnych i niezbyt zróżnicowanych zajęć jest sporo ,ale radzimy sobie coraz lepiej.
Co nie znaczy,że czasem ręce nie opadają:
-Kochanie dochodzę do wniosku ,że jesteśmy rodzicami dwójki małych nieudaczników- westchnąłem z rezygnacją, kilka dni temu, podsuwając córce smoczek, który przed chwilą wypadł jej z ust.
Koleżanka- małżonka rzuciła mi w odpowiedzi nieufne spojrzenie. Zawarte w nim pytanie było wyraźnie podszyte groźbą. Moja samica alfa mową ciała dawała mi wyraźnie do zrozumienia,że krytykując jej młode muszę bardzo ostrożnie dobierać słowa.
-No bo widzisz, jedna nie potrafi w pyszczku smoczka utrzymać, a druga...
-Noooo...?
-Nawet psiakrew spać nie potrafi...
Trudno było się z tym nie zgodzić. Jedna z naszych bliźniaczek dorobiła się ostatnio określenia „dziewczynki, która nigdy nie zasypia”.
A jednak teraz na moich oczach stawał się cud bo powieki zaczynały jej opadać.
Ze smoczkiem w dziobie drugiej córy też działy się jakieś dziwne rzeczy- w dalszym ciągu w nim tkwił.

Zaległa fotka

czwartek, 28 stycznia 2010

Nieskładnie i chaotycznie,ale próbuję nie?

Kochani, po pierwsze bardzo dziękuję za wiele miłych komentarzy i maili. jeżeli komuś jeszcze nie odpisałem to przepraszam,ale to przez ten gsm'mowski internet, który koszmarnie zamula i najczęściej nie mam siły czekać aż mail się otworzy itd.
Tak przy okazji jeżeli macie znajomych w jakimś solidnym telekomie to możecie wspomnieć o pewnym garbatym blogerze, który chętnie zostanie testerem np. satelitarnego łącza ;-)))
He, he już widzę te tłumy chętnych.
Po drugie sorki,że ostatnio z tym pisaniem i regularnością jest jak jest,ale chyba rozumiecie sytuację.
No inie było ostatnio lekko, ale... no nie chcę zapeszyć. W każdym razie jakieś tam światełko w tunelu się jarzy.
jest szansa,że wkrótce stanę się bardziej aktywny ponieważ od poniedziałku wracam do pracy. Co oznacza między innymi dostęp do solidnego stałego łącza.
No i chyba wypoczynek po "dzieciowej orce" :-))))
Sam jestem ciekawy jak to teraz będzie. Koleżanka małżonka trzyma fason,ale chyba nie jest zachwycona tym,że będzie sobie musiała radzić bez mojego wsparcia.
Ja z kolei zastanawiam się jak sobie poradzę, mimo zmęczenia i odmóżdżenia, w pracy która wymaga inwencji i kreatywności.
Jakoś to będzie. Nie my pierwsi i nie ostatni.
No właśnie a propos. Przed chwilą przeczytałem maila od jednej z czytelniczek, z którą regularnie sobie mailujemy.
Już się witali z gąską, już się przymierzali do in vitro, gdy wtem.... :-))))))
Praktycznie przypadkowo zrobiony test ciążowy i euforia :-))))))))))))
Wiem,że piszę nieskładnie i chaotycznie,ale kiepsko się dzisiaj czuję. Od rana łeb mi pęka i jadę na tabletkach a po spacerze w zamieci (z córkami!!!!!!) padłem jak szmata.
Zasnąłem na podłodze między leżaczkami i ledwo zwlokłem się na wieczorne kapanie księżniczek.
Za to mam kilka fotek, które pewnie wkrótce wrzucę na blog.
No dobra kończę bo już północ i powinienem się położyć zanim córy zażądają karmienia.
Jeżeli zasnę zanim zaczną kwękać to mam 50% szans,że wstanie do nich koleżanka małżonka :-))
Ale sądząc po dobiegających mnie odgłosach chyba nie mam co się łudzić.
No trudno.
Ot blaski i cienie tacierzyństwa.
A szczerze mówiąc to mało tych cieni.
Wystarczy,że człowiek się wyśpi i już jest super.
Oho! Księżniczka wzywa.
No to idę se przygotować mleko, a potem se pokarmić.
A potem se poprzytulać.
I pewnie potem se pozgrzytać zębami,że tak wolno ciągnie smoka, że połowę tego co wypije to wypluje na śpiochy, że pać nie chce, że marudzi.
Ale będzie fajowo :-)))

wtorek, 26 stycznia 2010

Kampania styczniowa

No i znowu „w zaklętym kręgu”.
Co prawda kilka dni temu wspomagani przez smoki uzyskaliśmy względną przewagę nad siłami krasnoludów,ale
te bardzo szybko się przegrupowały i rozpoczęły ofensywę.
Najwyraźniej zaczęły wykorzystywać przeciw nam pradawną krasnoludzką magię.
Czary , które dorosłe ludzkie istoty zamieniają w zniewolone sługi, które bez szemrania spełniają wszelkie zachcianki ciemiężców- karmią, poją, pielęgnują i masują brzuchy.
Cholerna „Rzeczpospolita Krasnoludowa”!
Jesteśmy już naprawdę zmęczeni rządami reżimu krasnoludzkiego i zastanawiamy się czy zamiast otwartej walki nie zacząć organizować ruchu oporu.
Mój pomysł na rozrzucanie „podziemnych” ulotek upadł w momencie, w którym uzmysłowiłem sobie ,ze nasi władcy marionetek są analfabetami i nawet nie doceni mojego anarchistycznego wysiłku.
Niestety nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy co tylko potwierdza hipotezę o stosowaniu przez przeciwnika owej zniewalającej ciało i umysł magii.
Najwyraźniej jednak krasnoludzkie czary nie są odporne na niskie temperatury.
Dzisiaj w nocy temperatura spadła do 27 stopni poniżej zera i nawet pluszowy miś, który siedział na parapecie przymarzł do szyby.
Wroga magia też prawdopodobnie do czegoś przymarzła ponieważ, mimo niewyspania i mdłości ze zmęczenia, wreszcie jestem w stanie coś napisać.
Koleżanka małżonka wisi ostatnio na necie i gorączkowo konsultuje się z dowódcami i strategami, którzy mają większe doświadczenie w zmaganiach z niziołkami i innymi „małoludziami”.
Z ich porad wynika ,ze sprawa jest stosunkowo prosta, wymaga tylko determinacji i konsekwencji.
Pod żadnym pozorem nie można odpuścić przeciwnikowi podczas dnia.
Należy związać jego siły całą serią działań obronno- zaczepnych na leżaczkach, matach edukacyjnych, kocykach i innych arenach zmagań. Porządnie zmęczyć- żeby wybić z głowy wszelkie myśli o nocnej aktywności a potem nakarmić i z zaskoczenia przetransportować do obozów jenieckich.
To znaczy położyć do łóżeczek, bo czuję ,że ta bitewna konwencja może mnie zaprowadzić w co nieco śliskie regiony.
Wszystko świetnie tylko,że do przeprowadzenia takiej ofensywy potrzebne są spore siły. A my najwyraźniej przekroczyliśmy granicę, za która już jest równia pochyła i zaczynamy staczać się w „otchłań przegranych”.
O! Właśnie przyszła koleżanka- małżonka z cokolwiek zomboidalnym wyrazem twarzy:
-Wiesz co (...)* jestem tak zmęczona,że mam ochotę położyć się gdziekolwiek i umrzeć- jęknęła, przesuwając stopy jak staruszka.
-Tjaaaa, wiem co czujesz. Wiem,że takich rzeczy nie powinno się mówić kobiecie,ale wyglądasz nie najlepiej. Prawie jak ja- wiem, wiem to musi być straszne- wykrzywiłem ustaw grymasie, który miał przypominać usmiech.
-(...)*-uśmiechnęła się niewesoło i wolnym krokiem skierowała się do sypialni.
Po chwili wróciła z jedna z księżniczek na ręku.
Najwyraźniej im mniejsza odległość tym krasnoludzka magia, mimo niskich temperatur, silniej działa, ponieważ na widok wykrzywionej „małoludziowej” twarzyczki poczułem,że znowu mam ochotę przytulać, głaskać, karmić, masować, przewi.... no nie, bez przesady.
Z przewijaniem to już lekka przesada. Nawet silna magia nie sprawi,że pokocham to zajęcie.



*-fragmenty oznaczone gwiazdką zostały pominięte ze względu na drastyczność treści i formy, która dla co bardziej wrażliwych czytelników mogłaby okazać się cokolwiek szokująca.

sobota, 23 stycznia 2010

Garbaty i giganci kina

Co kilka tygodni lubię sobie „poguglować” żeby sprawdzić czy gdzieś w sieci ktoś wspomina o Dzieciach Frankensteina. Czasem nic nie znajduję a czasem całkiem sporo.
Oczywiście wysyp różnych treści był „w okolicach” występu w TV.
Niedawno odkryłem,że wywiad ów został zamieszczony również na stronie onetu i tam wywołał sporo komentarzy.
Szkoda,że tak późno znalazłem tę stronkę, bo szczególnie jeden „psi” komentarz naprawdę mnie „szturchnął”.
Zarówno jako rodzica, jak i „psiarza”.


www.onet.tv/mam-dzieci-z-probowki,5922880,5,klip.html#


Ale spotkała mnie też miła niespodzianka.
Zarówno jako blogera jak i miłośnika filmów. Otóż trafiłem na post w blogu pewnej dziewczyny, którą pozdrawiam serdecznie, która w swoim tekście podsumowującym ubiegły rok napisała, że jej odkryciami roku są : Jack Nicholson, Frank Capra i... Dzieci Frankensteina :-)))
Łaaaaał. Bardzo to miłe. Tak razem z Jackiem Nicholsonem... Tacy równi sobie. Właściwie to możemy przejść na „ty”. Tak więc: „ ja i Jack....”.
Zaraz, zaraz... a może ktoś z was ma numer telefonu do Jacka? Bo ja chyba jakiś stary mam.
Może byłby zainteresowany wyprodukowaniem ekranizacji Dzieci Frankensteina?
Nie byłby to pierwszy w historii przypadek zrobienia filmu na podstawie blogu.
Taaa, musimy z Jackiem o tym pogadać.
Niestety Capra tego filmu raczej nie nakręci. Szkoda.
Tylko jak mam powiedzieć mojemu staremu kumplowi Jackowi, że jest trochę za stary żeby zagrać Garbatego?
Myślicie,że się obrazi jeżeli zaproponuję mu rolę... doktora Frankensteina?
No niby jest jeszcze jedna rola męska do obsadzenia...
Ale Jack Nicholson w roli pewnego polskiego parlamentarzysty? Kto w to uwierzy?

piątek, 22 stycznia 2010

Piwo, mleko i potwory

Jak mawiał ojciec mojej licealnej sympatii „dzieci to potwory” :-))))))
Krasnoludy nie biorą jeńców. Wiemy więc ,że naszą jedyną szansą na przetrwanie jest wygrać.
Od tygodnia próbujemy przyzwyczaić księżniczki do konsekwentnego usypiania w łóżeczkach.
Podobno warto się pomęczyć bo w przyszłości powinno to zaprocentować spokojnymi wieczorami.
Podobno...
Oby to była prawda bo w tej chwili o naszych wieczorach można mówić wiele ale na pewno nie to,że są spokojne.
Wczoraj byliśmy już tak udręczeni,że koleżanka małżonka przestała mi zwracać uwagę kiedy kląłem, z rozpaczy, pod nosem.
Za to noc była miłym zaskoczeniem. Pierwszą pobudkę miałem dopiero o 6.30! Po sprawdzeniu zapisków zony stwierdziłem,że ona wstała też tylko raz w okolicach godziny czwartej.
Niedawno, karmiąc w nocy jedną z pociech kartkowałem jedno z walających się po domu „matczyno-dziecięcych” pism i wyczytałem,że jest szansa iż po skończeniu szóstego tygodnia dzieciaki będą wymagały tylko jednego nocnego posiłku.
No fajnie wygląda na to,że te pocieszające rewelacje się sprawdzają, ale co z tymi cholernymi wieczorami!?
Naprawdę staram się być dobrym, wyrozumiałym i kochającym tatulem,ale są takie chwile, kiedy czuje ,że zaraz wyjdę z siebie, stanę obok, rzucę mięchem i wyjdę trzaskając za sobą drzwiami.
Choćby na chwilę. Na spacer, albo pokopać w drzewo dla rozładowania napięcia.
Oczywiście tego nie robię, bo nie chcę wyjść na potwora.
Po drugie obawiam się,że koleżanka małżonka mogłaby wyrzucić za mną za drzwi moją wylinkę -tę która została po wychodzeniu z siebie i wykrzyczeć coś na temat „chamskiego egoisty co to najpierw tak chciał a teraz jest zdziwiony”.
A po trzecie w drzewo nie pokopię bo i tak po przygodzie z majstrem moja prawa stopa stała się fantastycznym barometrem. Na każdą zmianę pogody reaguje rwącym bólem.
Tak więc zwieszam łeb i robię swoje.
Pozwalam sobie na to „narzekactwo” ponieważ kwestia „narzekać ,czy nie” wywołała sporo komentarzy, z których wynikało,że próby autocenzury są pomysłem nienajlepszym.
Przyznam szczerze,że nie jestem tym zaskoczony.
Od pewnego czasu nie mogłem się oprzeć wrażeniu,że mój „target” lubi poczytać o tym jak bachorki robią nam z tyłków jesień średniowiecza alb o tym , jak tatulo po raz kolejny zrobił z siebie idiotę.
Najwyraźniej niektórym dodaje to otuchy.
I dobrze.
A teraz z innej beczki.
Dwa dni temu, gdy rozwalony na kanapie karmiłem córę butelką, koleżanka małżonka zwróciła mi uwagę, że powinienem tak zmienić pozycję by dziecko widziało moja twarz gdyż w ten sposób buduje się więź.
Bardzo się tym przejąłem i nie zwracając uwagi na ból kręgosłupa pochyliłem się nad małą twarzyczką, spojrzałem w małe oczęta i wymruczałem:
-Te laska, to jest taaaaataaaa. Taaaataaaa jest doooobryyyyyyy.
I wtedy do głowy przyszła mi pewna myśl.
Może to nie tylko o tworzenie więzi rodzicielskiej chodzi? Może w ten sposób da się”wdrukować” inne treści?
No i się zaczęło, spojrzałem głęboko w ciemnoniebieskie ślepia i głosem wytrawnego hipnotyzera zacząłem przekazywać jakże ważne treści:
-No mała, skup się! To jest tata. Tata jest dobry. Taty trzeba słuchać. Zapamiętaj- mleko dobre, tata dobry.
Nigdy nie będę okłamywała taty. Tata dobry. Muzyka rockowa- dobra a narkotyki-złe. Bardzo złe. Uwaga- taty trzeba słuchać. Bo tata dobry. Tak jak mleko.

No dobra, lekcja pierwsza skończona. Nadszedł czas na bardziej skomplikowane treści.
-Tata-dobry, mleko-dobre, rock-dobry, wódka-zła, piwo..... na razie średnie, może być dobre jak tata powie,że tak jest. Chłopcy... też są średni. Może będą dobrzy jak tata pozwoli. No to podsumowujemy:tata, mleko i muzyka rockowa- doooobree, wódka i narkotyki- złeeee, piwo i chłopcy-średni, a szkoła...?

No i tu odpuściłem. Nie chciałem być niepedagogiczny, ale też i nie zamierzam dziecku kłamać.
Szkoła nigdy nie była dobra.
-Matematyka-złaaa, wuef-dobry, fizyka- średnia w porywach do złej, oj matematykaaa baaardzooo złaaa-mruczałem pod nosem idąc do lodówki po piwo.

wtorek, 19 stycznia 2010

Weteran

Tym razem piszę tylko z poczucia obowiązku bo mózg mam kompletnie wypłukany z myśli i jakiejkolwiek inwencji.
Nie ma chwili bym nie przeklinał pułapki politycznej poprawności w jaką zapędził mnie mój drogi przyjaciel przejmujący się tym,że swoją pisaniną mogę spowodować spadek przyrostu naturalnego w naszym kraju.
W weekend nasze kochane krasnoludy urządziły nam prawdziwą, dwudniową „bitwę na polach Peleonoru”.
Wczoraj po południu mieliśmy uczucie ,że udało nam się na moment wyrwać z okrążenia krasnoludzkiej armii,ale wieczorem przypuściła kolejny bezlitosny szturm na nasze wątłe siły.
Regularne walki trwały do drugiej w nocy by potem przeobrazić się w serię partyzanckich potyczek pod osłoną nocy.
Nad ranem udało nam się doprowadzić do niepewnego rozejmu.
Ale nie, nie. Nie ufamy sobie kompletnie.
Dlatego podczas gdy koleżanka- małżonka odsypia wojenne trudy ja z kubasem mocnej kawy, stoję na straży warowni.
Prawdziwy weteran „krasnoludzkich wojen”-ogorzały, pokryty bitewnym kurzem i z dumą noszący liczne blizny po ranach zadanych przez pazury nieprzyjaciela.
To dziwne, ale nie zauważyłem by w literaturze pojawiał się kiedykolwiek wątek krasnoludzkich pazurów.
Podstępny mały ludek.
W każdym razie przechodzimy niezły kryzys formy.Jesteśmy totalnie odmóżdżeni a przykładowa rozmowa na temat tego gdzie leży polar wygląda mniej więcej tak:

-Gdzie położyłeś, ten...
-?
-No ten, szary...
-???...chodzi ci o.... o ten....no.... polar?
-Yhm, no właśnie.
-Tam leży.
-Gdzie?
-No … w sypialni, tam no...
-Gdzie??
-Nooooo, na tym tam...
-Na czym do cholery???
-Nosz, psiakrew, na tym no..., no , siada się na tym
-Fotel, krzesło, taboret?
-No właśnie!
-Właśnie co?
-No , ten... to drugie, no.

Ale nie czujcie się zrażeni do posiadania dzieci ;-))) i tak jest cudnie.
Mam nadzieję,że uda mi się niedługo wyklikać coś więcej.
W kolejce czekają między innymi refleksje o „Avatarze”.

piątek, 15 stycznia 2010

Walka ze smokami

Od razu uprzedzam,że nie o zaletach lub wadach stosowania lateksowo- kauczukowych gadżetów „smoktaniowych” zamierzam teraz pisać.
O nieee... wypełniam obietnicę złożoną wczoraj mojemu serdecznemu przyjacielowi. Autorowi owego cudnego tekstu o nieistnieniu cholesterolu, który swego czasu wywołał na blogu spory odzew :-)
Otóż kolega ów zadzwonił by podzielić się ze mną swoją radością z faktu, że znalazł się w knajpie, w której serwują ponad 300 (słownie :trzysta) gatunków piw.
Kto jak kto,ale ja jestem w stanie zrozumieć jego wzruszenie wynikające z tego faktu. Niewątpliwie wynikające również z tego,że jako jednostka o ambicjach naukowych oddał się z zapałem i poświęceniem studiom degustacyjnym.
Nie wiem czy w chwili obecnej nie żałuje swojej nieokiełznanej pasji poznawczej, ale nauka przecież wymaga poświęceń.
Aha, nie miejcie złudzeń- owa świątynia pienistego trunku nie w naszym cudnym kraju się znajduje.
Ale jak się okazuje i na obczyźnie czytują Dzieci Frankensteina.
To miłe i budujące.
I pouczające nawet, bo czytują, analizują i zgłaszają uwagi krytyczne.
No i nasłuchałem się o tym,że za bardzo biadolę w swoich ostatnich postach i ludzi od posiadania dzieci odstraszam.
-Ty weź kurwa napisz człowieku, że ojcostwo to nie jest jakaś pierdolona walka ze smokami! O weź to napisz!Bo tylu ludzi cie czyta a teraz będą się bali te dzieci robić.
-No, dobra napiszę...
-Tak, tak, napiszesz, już to widzę...
-Naprawdę!
-A gówno tam!
No i co? Napisałem? Napisałem.
Ale nie o to chodzi. Nie wiem czy kolega czyta posty wyrywkowo, bo z tego co wiem czytelnikiem został niedawno a jest człowiekiem bardzo zapracowanym, czy rzeczywiście aż tak bardzo narzekam?
Chyba coś jest na rzeczy ponieważ zapytana o opinię koleżanka- małżonka przyznała,że krytyka jest uzasadniona.
Nooo, dobra zdarza mi się czasem lekko podtunningować opowieść,ale piszę szczerą prawdę. A co tu gadać łatwiej i ciekawiej pisze się o niedolach niż rozpływa nad urokami.
Pisałem już kilkakrotnie o tym jak ciężko momentami jest uniknąć banału i pretensjonalności.
No bo co? Mam pisać ,że ojcostwo mnie zmieniło, jest cudowne, moje życie stało się pełniejsze i tak dalej i tak dalej?
Ech... może i nie zaszkodzi bo nie dość ,że sam wychodzę na gruboskórnego egoistę to jeszcze dzieciom robię czarny PR.
Bo Księżniczki ze Szkiełka są fantastyczne. Uwielbiam czuć ich bliskość, przytulać, głaskać ,łapać za rączki. A kąpiel to już w ogóle super sprawa. Bo kąpiel to praktycznie wyłącznie „tatowa robota”. Taka bardzo intymna ceremonia.
No i tatulo śpiewają podczas owej kąpieli swoim córkom.
Najczęściej kawałek Waglewskiego z płyty „Waglewski gra żonie”-ten z refrenem:
„Siedzę w wannie i gapie się w sufit
A mury niosą rozmowy jakiś ludzi
O tym, że gdzieś tam się waży
Los niezwykle ważnych dygnitarzy
Siedzę w wannie, a sufit tak biały
Że w tej białości niemal doskonały
I choć nieco, brakuje przestrzeni
To te chwile spokoju trudno przecenić”

Od tego zaczynamy. Potem bywa różnie. Czasem jadę „Running Free” Iron Maiden a czasem coś z repertuaru Dire Straits. O! aAostatnio był „Wehikuł czasu” Dżemu.
Prowadzę też intensywne eksperymenty wokalno muzyczne- ponieważ nie chciałbym, o czym już kiedyś wspominałem, serwować dzieciom muzyki dziecięcej gdyż uważam,że ta etykietka zbyt często przypinana jest okropnej tandecie.
Ostatnio odkryłem,że jako kołysanka genialnie sprawdza się „Brothers in Arms” wymruczane do dziecięcego uszka.
Z kolei dosyć twórczo podchodzę do klasycznej kołysanki z „Popielnika dla Wojtusia”.
Tak jakoś przez przypadek, kiedy jedna z pociech darła się okrutnie irytująco zmieniłem manierę wokalną na death metalową.
I co? Zadziałało!
A jak to brzmi! Wyobraźcie sobie tatula „growlującego” o pszczółkach robotniczkach, iskiereczkach i tym podobnych.
Wydawać by się mogło,że takie ekscesy powinny skończyć się wielkim płaczem przerażonych pociech.
Tyle,że to naprawdę są „niezapisane karty”. Skąd one mają wiedzieć,że taki gardłowy, bełkotliwy charkot ma wywoływać negatywne reakcje? Dla nich to taki sam dźwięk jak każdy inny.
No ,ale staram się nie przeginać.
W każdym razie nie przepadają za tym jak próbuję im zagwizdać jakąś melodię.
I raczej nie chodzi o to że gwiżdżę gorzej niż śpiewam bo to chyba niemożliwe ;-))))))
Wygląda na to, że tak jak koleżanka- mama po prostu nie lubią gwizdania.
Naprawdę czuję, że bycie ojcem mnie zmieniło. Nie potrafię na razie powiedzieć konkretnie na czym ta zmian polega.
To takie dziwne uczucie... pełni? Czasem czuję się tak jakby poszerzyło mi się „emocjonalne pole widzenia”.
Koślawe i karkołomne to określenie,ale najbardziej trafne jakie udało mi się do tej pory wymyślić.
Ostatnio, kiedy na kilka godzin wyskoczyłem do miasta złapałem się tym,że idąc po zaśnieżonym chodniku wyobrażam sobie pyszczki córek.
Ech...
Ojcostwo, to rzeczywiście nie jest „walka ze smokami”.
Celowo powtarzam te słowa bo wiem,że kolega jest zbyt cwany by zaliczyć je jako podane w formie cytatu :-)
Jest fajnie, jest super i w ogóle.
Co nie zmienia faktu, że kiedy przychodzi 23.00 oboje z koleżanką- małżonką myślimy z niechęcią o nadchodzącej nocy. Łapię się na myśli,że chcę żeby była już szósta rano- pora lekko barbarzyńska, ale wtedy walcząc ze smokami ;-) mogę sobie już zrobić coś na kształt śniadania- kanapki, herbatę i wtedy jakoś łatwiej to przetrzymać.
Wpadłem na to ostatnio kiedy po raz tysiąc pięćdziesiąty pierwszy wstawałem z łóżka ,żeby wcisnąć do dzioba wypluty po raz kolejny …. smok. Tak mnie ta … „walka ze smokami” ;-))))) zmęczyła,że kontynuując ją zrobiłem sobie jedzenie i zamiast kłaść się i wstawać po prostu pogryzałem, popijałem, zerkałem do gazetki.
W jakiś sposób sprawiło to,że przestałem się czuć jak terroryzowany frajer a zacząłem jak partner w tej „smoczej” rozgrywce. W końcu dzieci posnęły a ja, pogryzając pyszną kanapkę z wędzoną „ciągnącą się” polędwicą -posmarowaną żurawiną, oglądałem wschód słońca sącząc z kieliszka pyszne czerwone wytrawne winko.
Śniadanie mistrzów.
A wracając do tematu przewodniego to utrzymując się w konwencji fantasy dochodzę do wniosku,że wychowanie Księżniczek ze Szkiełka rzeczywiście nie przypomina walki ze smokami.
Raczej potyczkę z … krasnoludami. Małe to, zawzięte i ślepo przekonane o wyższości nad rasą ludzką.
I bitne jak jasna cholera.
Tyle,że jak powszechnie wiadomo nikomu do tej pory nie udało się ustalić czy owa rasa w ogóle dysponuję tak zwaną płcią piękną.
No chyba,że w krasnoludzkim przypadku jest to diabelny a raczej ...smoczy eufemizm.

czwartek, 14 stycznia 2010

Prasówki c.d.

Jak widzicie kiedy mogę odrabiam gazetowe zaległości. Bo czytanie książek w obecnej sytuacji mija się trochę z celem :-))
Może jak dzieci trochę bardziej się wyregulują. Bo nauczony smutnym doświadczeniem ostatnich dni nie zamierzam już naiwnie trąbić o „powrocie normalności”.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu,że już wkrótce za normalność będę zmuszony uznać stan obecny.
W każdym razie trafiłem ostatnio na dwa teksty, które w ciekawy sposób się zazębiły. Do tego stopnia,że nie wspomniałem o nich w poprzednim poście i postanowiłem poświęcić im osobny tekst.
Ostatnio wpadł mi ręce Duży Format z 7 stycznia a w nim reportaż pt. „Paląca ciekawość”.
Rzecz jest o ludziach, którzy zostali poczęci dzięki metodzie in vitro z wykorzystaniem nasienia dawców.
W Wielkiej Brytanii do 1991 roku dawcy nasienia byli całkowicie anonimowi. Co więcej nie było żadnych ograniczeń dotyczących tego w ilu przypadkach można wykorzystać ich materiał genetyczny.
Po latach okazało się zresztą ,że z pozyskaniem dawców były na początku tak duże problemy ,że dawcami zostawali … lekarze przeprowadzający zabiegi.
Trąci hard corem, nieprawdaż?
Ale nie o tym tak naprawdę jest ten artykuł. Są w nim opisane historie ludzi, którzy w pewnym momencie swojego życia dowiedzieli się,że ich ojcami są jacyś obcy i często anonimowi ludzie.
Co więcej w niektórych przypadkach może to oznaczać,że mają na przykład setkę rodzeństwa!
Sytuacja została unormowana po tym jak pewna kobieta uznała,że to iż nie jest w stanie dowiedzieć się kto jest jej tatą stanowi pogwałcenie jej praw i poszła z tym do sądu. Sprawę przegrała, ale dzięki jej działaniom teraz gromadzone są dane dawców. Nie chodzi nawet o ich tożsamość tylko na przykład o kwestię chorób, które mogą mieć podłoże genetyczne.
Naprawdę ciekawy i poruszający to reportaż. O zagubionych ludziach szukających swojej tożsamości genetycznej, o ojcach, którzy mają problemy z zaakceptowaniem tego,że wychowują dzieci nieznanych dawców i o tym dlaczego wielu dawców woli nie ujawniać swojej tożsamości.
Jednego mi tylko zabrakło. Po lekturze osoba , która nie jest w temacie może odnieść wrażenie ,że zapłodnienie pozaustrojowe jest równoznaczne z wykorzystaniem nasienia dawcy.
Ja rozumiem,że ta kwestia nie była ważna dla autorki tekstu,ale czasem ręce mi opadają kiedy okazuje się ,że inteligentni i wykształceni ludzie, którzy dowiadują się o naszych „szklanych” perypetiach są święcie przekonani,że nie jestem biologicznym ojcem naszych córek.
A jakby człowiek nie był wyluzowany to jednak natury nie oszuka. Przecież jedną z pierwszych i najważniejszych kwestii jest dopatrywanie się we własnych pociechach podobieństwa do siebie czy swojego partnera.
A mnie osobiście, i pewnie egoistycznie, cholernie cieszy kiedy widzę jak jedna z księżniczek ssie język dokładnie tak jak ja- kiedy byłem dzieckiem. A druga kiedy śpi układa ręce identycznie tak jak tata.
Zresztą w artykule nie padło ani jedno słowo na temat takich przypadków ,w których wykorzystuje się komórki jajowe dawczyni.
Wiem, że popełniam podstawowy błąd osoby, której temat jest bliski i wymagam by w tekście, który przecież ma ograniczona objętość znalazły się wszystkie informacje.
Ale widzę jak bardzo taka solidna edukacja jest potrzebna naszemu społeczeństwu.
Tym bardziej,że potrafi ono być cholernie nietolerancyjne dla „inności.”
No i właśnie jeszcze o drugim artykule dwa słowa. Pojawił się on w pasku bocznym w zakładce „Media o in vitro”.
Tym razem kwestia medyczna tego samego problemu.
Chodzi o to,że niechęć części społeczeństwa może wynikać z tego, że niektórzy z nas zostali poczęci według innych reguł. Co może w lepszym przypadku oznaczać ,że są gorsi. A w gorszym,że lepsi. Bo nad gorszymi można się litować albo nimi gardzić. A lepsi mogą swoją innością prowokować zakompleksionych szaraków do agresji.
I znowu powraca kwestia chorób genetycznych. Naukowcy przewidują,że za jakiś czas selekcja zarodków do in vitro nie będzie potrzebna ponieważ selekcjonowane i wybierane będą już plemniki i komórki jajowe.
Dzięki temu rodzice obarczeni schorzeniami genetycznymi będą mogli mieć zdrowe dzieci.
Już w tej chwili w pilotażowych badaniach selekcjonuje się zarodki „ pod kątem braku w nich mutacji gwarantujących rozwój śmiertelnych i niebezpiecznych chorób jak na przykład mukowiscydoza”.
„W kolejce” jest wiele innych schorzeń- cukrzyca, nowotwory, choroby układu krążenia, psychiczne i tak dalej.
To rzeczywiście zaczyna trącić zabawą w boga.
Tyle,że który rodzic nie chciałby uchronić swojego dziecka przed takimi chorobami?

Lekko zaległa prasówka

Piękny poranek. Na termometrze minus dwadzieścia stopni a śnieg skrzy się w promieniach ostrego zimowego słońca. Dzięki córkom obejrzałem wschód słońca a teraz po zapakowaniu ich z powrotem do łóżek mam wreszcie chwilę da siebie.
O ile koleżanki–pociechy zamierzają pospać. W tej chwili jedna (Iron Maiden) wydaje lekko niepokojące chrząknięcia. Niepokojące o tyle,że oznaczają ,że nie śpi. A swoją drogą ostatnio stwierdziliśmy,że nasza córka wydaje odgłosy jak tautaun.
A ponieważ ostatnio dotarło do mnie jak bardzo jestem stary i że są już na tym świecie ludzie, którzy nie znają pierwszej trylogii Lucasa więc tłumacze,że chodzi o te dziwaczne wierzchowce z planety Hoth, które przypominają skrzyżowanie kangura z baranem :-))
A teraz zanim do prasówki przejdę, pozwólcie ,że odniosę się do komentarzy po ostatnim postem.
Po pierwsze dzięki za zrozumienie walki o słuszną sprawę :-)
Po drugie: Metallikaę walczyłem przed ostatnim koncertem do tego stopnia ,że tępiłem koników na allegro i zgłaszałem nadużycia (dopóki ktoś lepiej zorientowany nie poradził mi bym odpuścił, bo podobno tym procederem często zajmują się grupy przestępcze). No i na Metallice już raz byliśmy z koleżanką małżonką.
To była trasa po słabiutkiej płycie "St.Anger" i nie było trudności z kupnem biletów. A Heatfield i ferajna chyba to zrozumieli bo na setliście chyba był tylko utwór tytułowy a reszta to już była klasyka.Koncert był FANTASTYCZNY.
A co do ocen "dno" to też jestem zaintrygowany. Nie mam oczywiście nic przeciwko. Tym bardziej,że w końcu sam wstawiłem opcję oceniania :-), ale rzeczywiście chętnie bym się dowiedział cóż tak bardzo czytelniczce/czytelnikowi się nie podoba?
No dobra to by było tyle.
Teraz nadrabiam zaległościgazetowo-internetowe.
Najpierw się lekko stabloidyzuję:niedawno wyczytałem że Jennifer Lopez, prywatnie matka bliźniaków, jest zdecydowaną przeciwniczką in vitro.
W wywiadzie dla „Elle” stwierdziła ,że jest zdecydowaną „tradycjonalistką” i nawet kiedy gra w filmie postać, która „odwołuje się do in vitro” to nie chce „być utożsamiana z jej poglądami”.
Jakos nie jestem tymi informacjami zdruzgotany.
Piszę o tym po prostu jako o „branżowej” ciekawostce.
Za to lektura kolejnych artykułów dostarczyła mi odrobinę satysfakcji.
Pamiętacie jak pisałem o tym,że kwestia in vitro okaże się dla większości polityków niepożądanym „gorącym kartoflem”?
No i proszę, w Dzienniku możemy przeczytać o tym,że nie tylko PO chce odwlec dyskusje o zapłodnieniu pozaustrojowym na czas po wyborach. Teraz dołączył PIS. A konkretnie szefostwo tej partii.
Po raz kolejny okazuje się,że „invitrova afera” to dla pojedynczych polityków sposób na zaistnienie w mediach i wyrobienie nazwiska. Natomiast dla partii politycznych to raczej kłopot.
Anonimowy „bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego” twierdzi,że pryncypał obawia się iż to ,że niektórzy pisowcy poprą „niepoprawny politycznie” projekt posłanki Małgorzaty Kidawy-Błońskiej ,zamiast dzieła pana, którym straszymy dzieci , może być źle odebrane przez prawicowy elektorat.
Dlatego pisowska wierchuszka robi co może by wewnętrzną dyskusję odłożyć w czasie.
Jednak to,że ja odczuwam satysfakcję z trafnej prognozy politycznej pogody nie jest sprawą najważniejszą.
Ważne jest to,że strusia polityka spowoduje ,że maleje szansa na wykorzystywanie tematu in vitro w kampanii wyborczej, która jak pokazuje doświadczenie z reguły nie wpływa korzystnie na poziom dyskusji.
Z reguły sprowadza się do wykrzykiwania medialnych hasełek i truizmów raz wygadywania wyssanych z palca głupot.

wtorek, 12 stycznia 2010

AC/psiakrew/DC

UWAGA!-jeżeli nie jesteś fanem muzyki to lekturę tego posta możesz sobie spokojnie darować. Tylko prawdziwy maniak może go zrozumieć. Każda inna osoba pomyśli pewnie,że jego autor to psychol.

No i stało się! Mamy bilety na koncert AC/DC!!!
Jak łatwo przyszło „wyklikać” te dwa zdania a ile zdarzeń, nerwów i działań się za nimi kryje.
Zresztą dopóki biletów nie dostanę do łapy to nie uwierzę.
A plan był następujący: ponieważ w poniedziałek miałem odebrać od lekarza zwolnienie i dostarczyć je do pracy zaplanowałem wszystko tak,żeby tuż przed dziesiątą zasiąść do służbowego kompa i kiedy ruszy sprzedaż skorzystać z możliwości naszego hiperłącza.
Bo w to,że uda mi si kupić bilety siedzą cna wsi na iplusie jakoś nie wierzyłem.
Planowałem,że o 11.00 będę z powrotem w domu.
Naiwniak.
Schody zaczęły się już w przychodni. Tu jakaś pilna sprawa, tam telefon, ciężko zagrypiona pacjentka w maseczce na twarzy i tak dalej. Po godzinie oczekiwania nadal nie miałem wypisanego zwolnienia.
O 9.45 uznałem,że nie ma sensu kusić losu. Dałem pielęgniarce swój dowód i wszystkie dane potrzebne do wypisania L4 i pognałem do samochodu.
Na szczęście do firmy było całkiem blisko i mimo fatalnych warunków drogowych już pięć minut później wbiegałem po schodach na górę.
Z rozwianym włosem, lekkim obłędem w oczach i rumieńcem na twarzy.
Tymczasem każda napotkana osoba uważała za swój święty obowiązek zapytać:
„Ja tam tata się czuje?
„A dzieciaki?”
„Co pospałbyś?”
„I co rzeczywiście jedno budzi drugie i jest masakra?”
„Wracasz już do pracy?”
„A małżonka?”
„Cesarka czy naturalnie?”
„A dlaczego nie naturalnie?”
„Zdjęcia masz? Pokażesz?”
Strasznie to było miłe i sympatyczne,ale czas uciekał. Rozdałem więc kilka pospiesznych uścisków dłoni, kiwnąłem głową kilku osobom, uśmiechnąłem się do kilkunastu innych, rzuciłem kilka odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania, komuś tam obiecałem ,że zaraz do nie go zajdę...
W końcu dopadłem do biurka włączyłem komputer i … zacząłem się zastanawiać, czy moje hasło do systemu jest jeszcze aktualne.
Nerwowo stukałem palcami po blacie w oczekiwaniu na pojawienie się okienka logowania.
No, ale to przecież Windows- jemu się nigdy nie spieszy...
W końcu jest! Nerwowo wklepałem hasło, enter, chwila nerwowego oczekiwania i... jest zadziałało!
No to szybko do neta, logowanie na stronie.
Była 9.57 trzy minuty do rozpoczęcia sprzedaży!
Pytanie tylko, który zegar jest dokładnie nastawiony? Ten w kompie, ten na ścianie czy może ten w komórce?
Za dużo nasłuchałem się o wyprzedawaniu dziesiątek tysięcy biletów w ciągu kilku minut żeby pozwolić sobie na ryzyko.
A więc?
Jedno jest pewne- klawisz F5 przeszedł jedną z najcięższych prób w swojej karierze.
Tłukę w niego i zerkam na wszystkie trzy zegary.
Gdy wtem!
O 10.01 uaktywniła się opcja „kup bilet”!
Klikam w poczuciu euforii.
Tylko po to by przez następne dwadzieścia minut oglądać ekran z czerwonym napisem informującym o tym ,że serwery są przeciążone i mam czekać , nic nie robić bo strona sama się odświeży.
Zaczynam siwieć.
Tym bardziej,że pod komunikatem jest jeszcze informacja o tym,że na dokonanie transakcji mam 22 minuty a potem moje zamówienie zostanie anulowane.
Nie chce mi się wierzyć by chodziło o to ,że mam natychmiast zapłacić.
Bo konto jest puste. Gotówkę mam w kieszeni. Do tej pory zawsze były 24 godziny na dokonanie przelewu.
No to wybieram numer telefonu „kumpla, który powinien wiedzieć”.
Wie.
-Stary oni lubią tak zrobić przy szczególnie chodliwych imprezach. Nic nie poradzisz.
Rozłączam się i przez dłuższą chwilę klnę słowami, których wolę tu nie przytaczać.
Na ekranie ciągle czerwony napis.
Myślę gorączkowo co robić.
Podejrzewam,że piętro wyżej w identycznej sytuacji jest jeszcze co najmniej kilka osób. Może razem na coś wpadniemy.
Mija 10.30!
Gnam przeskakując po kilka stopni naraz.
Oczywiście maiłem rację- siedzą przed monitorami obgryzają paznokcie i wiszą na telefonach. Nie ja jeden wpadłem na ten sam pomysł.
Najczęściej powtarzane zdanie to:
-Nie dyskutuj, kurwa, jedna osoba może kupić 8 sztuk, ten komu uda się wejść niech bierze całą pulę!!!
-A czytaliście warunki płatności- pytam wywołując powszechną konsternację.
Teraz już wszyscy klną na czym świat stoi.
Tym bardziej,że na stronie komunikat o warunkach płatności umieszczony jest w trzech miejscach i itrzech różnych wersjach-4 godziny, 22 minuty i płatność natychmiastowa.
Jakaś pieprzona paranoja, co tu robić!?
Żeby było śmieszniej nikt nie ma na koncie takiej kasy żeby mógł zapłacić od razu za osiem biletów więc chytry plan szlag trafia.
Wróciłem więc piętro niżej do swojego kompa żeby kontynuować samotną walkę.
Siadam przed monitorem a tam... okazało się ,że strona rzeczywiście odświeżyła się i mogę kupić bilety!
Dzwonię więc do koleżanki, która ma parę groszy na koncie. Postanawiamy połączyć siły ona daje gotówkę a ja udane logowanie.
Krok po kroku dochodzimy do końca transakcji. Wybieramy ilość biletów, sposób przesyłki i … wywala nas z systemu sprzedażowego!
Próbuję zalogować się ponownie ,ale okazuje się ,że teraz system nie przyjmuje mojego loginu.
Znowu klnę. Długo,siarczyście i ordynarnie.
Ale czas ucieka! Zakładamy więc konto koleżance i jakoś się udaje. Jakimś cudem bardzo szybko przebijamy się przez tłum na serwerze i dokonujemy transakcji.
Następnie wybieramy sposób płatności i... okazuje się ,że system nie przyjmuje wpłat z banku koleżanki.
Mimo,że jest na liście.
Po chwili do pokoju wpada kolega z góry z informacją,że na forach internetowych wszyscy klną i narzekają ,że też mają problem z zapłaceniem.
W końcu decyduję się na rozwiązanie rozpaczliwe. Sprawdzam,czy system zaakceptuje mój bank.
Okazuje się ,że tak.
Mam więc 22 minuty na wpłacenie gotówki, powrót i dokonanie przelewu!
Nawet boje się pisać o tym co działo się później. Było tak ślisko,że nawet zawracając na parkingu kilka razy wpadłem w poślizg. Śnieg sypie, koła buksują, szklanka jak jasna cholera.
Męska przygoda!
Zostawiam samochód blisko centrum i galopuję do centrum handlowego, w którym jest wpłatomat mojego banku. Kasa powinna zostać zaksięgowana automatycznie.
Dwadzieścia minut po tym jak wypadłem z firmy jestem z powrotem.
Koleżanka pilnuje kompa żeby nikt nam go nie zajął. W tym momencie po raz enty wywala nas z systemu!
Już nawet nie klnę. Mam tylko nadzieje,że te szopki z płaceniem spowodowały,że sprzedaż nie idzie zbyt sprawnie. Pewnie większość klientów, siedzi przy służbowych kompach i przynajmniej część z nich nie ma kasy na kontach więc podobnie jak ja traci czas na różne rozpaczliwe działania.
Najwyraźniej mam racje ponieważ ponowne wejście na stronę z biletami trwa zaledwie kilka sekund.
Pokonujemy kolejne kroki transakcji tylko po to,żeby na końcu zobaczyć komunikat o braku środków na moim koncie.
Jestem już całkiem siwy i zaczynam łysieć. Już nawet nie klnę. Jestem zbyt zmęczony psychicznie i fizycznie.
Koszulka lepi się do pleców a pot ścieka po czole.
Klawisz F5 też nie ma lekko. Tłukę w niego z zapamiętaniem odświeżając stronę ze stanem konta.
W końcu:
-Jeeeeeeeeeeeeeeeeeeest!!!-wyję
-Będą jaja jak się okaże ,że nie m już biletów -wzdycha z drżeniem w głosie koleżanka
Ponownie wchodzimy na stronę i znowu- logowanie, klikanie, wykonywanie ,kolejnych poleceń, kroków, wybór rodzaju biletów, ilości, formy płatności i... jest udało się!!!
Sprawdzamy pocztę- jest tez mail z potwierdzeniem dokonania transakcji.
Jest godzina 12.15
A my jesteśmy ludzkimi wrakami.
Za to cholernie szczęśliwymi wrakami.

niedziela, 10 stycznia 2010

Koncertowy zawrót głowy

Kiedyś dawno temu- w erze przed narodzeniem Dzieci Frankensteina,czyli kilkanaście miesięcy temu, żartowałem ,że jak urodzi nam się chłopak to nazwiemy go Slayer a jak córka to Sepultura. Ten pomysł nie zyskał akceptacji koleżanki małżonki. Próbowałem więc dalej:
-To może Iron i Maiden?
Odpowiedzią były tylko wysoko uniesione brwi i wymowne milczenie.
Rozważania okazały się czysto akademickie ponieważ jak powszechnie wiadomo Doktor Frankenstein obdarzył nas dwoma dziurawcami.
Imiona imionami ,ale ksywy już i tak mają. Obie wymowne, przy czym jedną jeszcze próbuję przeforsować.
Otóż jedna z córek urodę (oby nie jej brak) odziedziczyła raczej po mnie. Jasna karnacja i bielutkie włoski.
Zupełnie tak jak tata, który zanim został „Garbatym” był znany, w dziecięctwie, w niektórych środowiskach jako „Siwek” :-)
A że niedaleko padło jabłko od jabola to i na córkę wołamy „Siwucha” :-)))
A ponieważ druga latorośl urodziła się z lekką niedokrwistością i musimy jej regularnie podawać żelazo...
No co? „Iron Maiden” samo się nasuwa na myśl.
Tym bardziej ,że brzmi znacznie lepiej niż „Żelazowa Wola”.
A skoro w „metalizujące” rejony zabrnąłem to jestem poważnie zaniepokojony rozwojem sytuacji koncertowej w lecie tego roku.
Najpierw dowiedziałem się ,że w lipcu zagra Pearl Jam. Kilka dni później,że w czerwcu Metallika.
No a potem wybuchła bomba! AC/DC nad Wisłą!!!
A potem dowiedziałem się w jakim towarzystwie zagra Metallika- Slayer, Megadeath i Anthrax!
I co ja biedny tatulo mam ze sobą zrobić?
To tak jakby organizatorzy koncertów usiedli sobie i zrobili burzę mózgów pod tytułem „chodźcie wymyślimy takie koncerty żeby Garbatemu zrobić prawdziwą przyjemność”.
Fajnie. Szkoda,że nie dołączyli do tego zestawu biletów. I niani do dzieci.
Tym bardziej,że sprzedaż wejściówek na AC/DC rusza w poniedziałek! Oj będzie się działo.
Pewnie będzie tak samo jak z biletami na U2-wszystko wykupią koniki a potem zaoferują z kilkukrotną przebitką. No to wtedy będą pobite gary.
Ale może jakimś fuksem uda się kupić bilety?
Kiedy wczoraj w śnieżnej zadymce brnąłem z psami przez pola i pagórki pomyślałem sobie ,że dla mnie „Acepiorun dece” to kapela z takiej półki jak Beatlesi i Roling Stones. I niewiele więcej już na tej półce się zmieści.
Mimo tego,że chłopaki za Australii za każdym razem grają tak samo i to samo, a ich ostatnia płyta nie powala.
No ,ale usłyszeć „Drogę do Helu” na żywo!?
Jedno jest pewne struny głosowe pójdą w strzępy.
Aż boję się myśleć co to będzie.

ps.
Koleżanka małżonka, która właśnie przeczytała ten post mówi, że ma inną propozycję na ksywy dla księżniczek.
Proponuje „Pearl” i „Jam”.
Baaardzo śmieszne.
Zaproponowałbym w odwecie „AC” i „DC” gdyby nie to,że te skróty mają więcej znaczeń niż „prąd stały i prąd zmienny”.

Dzieciobsługa i straszenie parlamentarzystą

No i znowu trafiła się spora dziura w mojej pisaninie. Drodzy czytelnicy możecie podziękować za nią Księżniczkom ze Szkiełka.
Dały laski czadu! Postanowiły zerwać z tradycją,że po nocy ciężkiej i męczącej następuje z kolei przyzwoita i przespana.
Dzieciaki wyspecjalizowały się w spaniu dziennym i aktywności nocnej.
Dobrze,że chociaż ssą mleko a nie krew. Za to sprawność pod tytułem wampiryzm energetyczny mają opanowaną do perfekcji.
Zastanawiam się nawet jak to będzie dalej z prowadzeniem tego blogu. Bo oprócz „dziecioobsługi” oraz spraw powiązanych typu- robienie zakupów, palenie w kominku i przygotowywanie posiłków resztę czasu albo spędzamy na rozpaczliwych i daremnych próbach odespania albo (to raczej ja) tępym wpatrywaniu się w ekran telewizora.
O tym jak kiepska jest sytuacja najlepiej niech świadczy to ile przed chwilą zrobiłem literówek w słowie „palenie”-o jedną mniej niż liter w wyrazie- apokalipsa.
Piszę o tym nie po to by narzekać tylko wytłumaczyć się trochę z blogowych zaniedbań.
Jestem to chyba winien nowym czytelnikom ponieważ starsi i wierni wiedza,że co jakiś czas zdarza mi się „blogowa dziura”, którą z entuzjazmem potem próbuję nadrobić.
W każdym razie mimo kryzysu siadłem właśnie do klawiatury i mam nadzieje,że coś sensownego z tego wyniknie.
I żeby nie było tak pesymistycznie to w dalszym ciągu wieczorne kąpanie dzieciaków należy do najmilszych chwil dnia.
Przynajmniej dla mnie bo dla pociech może już niekoniecznie chociaż mam wrażenie ,że też coraz bardziej pozytywnie podchodzą do mokrych przygód.
Ja wiem,że dzieci nie powinno się straszyć. A jednak są chwile kiedy nie mogę sobie tego odmówić. Oraz sposoby, które mnie szczególnie pociągają.
Właśnie podczas kąpania, pozwalam sobie na te odrobinę ekstrawagancji.
Kilka dni temu gdy nie mogłem sobie poradzić z jedną z córek w akcie desperacji zagroziłem:
-Uspokój się dziecko boooo... przyjdzie Gowin!
-...i cię zje!-natychmiast podchwyciła koleżanka małżonka.
No i oczywiście teraz tego argumentu używamy we wszystkich sporach z naszymi dziećmi.
Szkoda,że nie potrafią go docenić. A może i lepiej.
Ciekawe czy nasz ulubiony poseł ma teraz czerwone uszy?
A skoro o polityce mowa to wreszcie nadrobiłem trochę zaległości.
No i znowu smutny uśmiech zagościł na mojej twarzy.
Znowu znalazło się kilka osób, które próbują reanimować pomysł karania więzieniem za in vitro.
Moi bohaterowie. Bohaterowie walki skazanej z góry na porażkę.
Skoro w parlamencie przepadł szkic szkicu projektu projektu, że się tak lekceważąco wyrażę- to teraz inicjatywa wyszła od parlamentarzystów z kręgu Dorn & Ujazdowski.
No cóż obaj mają kiepską prasę ostatnio. Dorn próbuje przestać być „nikim” w polityce, ale nie sadzę by miał jakiekolwiek szanse na to by odzyskać pozycje z czasów „trzeciego bliźniaka”. A Ujazdowski?
Lepiej pomińmy obu panów milczeniem bo pisanie o nich to raczej nobilitacja.
Całkiem elegancko ich działalność podsumował marszałek Komorowski mówiąc,że pomysł, by w XXI wieku karać kogoś za stosowanie metody leczenia niepłodności wydaje się czymś nieprawdopodobnie dziwacznym i nie do zaakceptowania. Dodał ,że pachnie mu to średniowieczem.
No to tu się zgadzamy.
Zirytowała mnie natomiast wypowiedź Szmajdzińskiego ,według którego papież nie rozumie istoty in vitro a jego krytyka tej metody stoi "w sprzeczności z naukami Kościoła". Posłowi chodzi o to ,że dla kościoła rodzina i szczęście rodzinne są najważniejsze a nie ma szczęścia gdy nie ma dzieci.
Rozczulił mnie natomiast pan Szmajdziński stwierdzeniem, że nie ma wątpliwości, że Bendykta XVI do swojego spojrzenia na całą sprawę nie przekona i uważa,że trzeba czekać na innego papieża, który problem zrozumie.
Potem wspomniał jeszcze o dyskusji na temat krzyża w miejscach użyteczności publicznej i o tym, „że w Polsce potrzebny jest kompromis między dwiema wrażliwościami”.
Kompromis i owszem by się przydał, ale bzdury wygadywane przez polityka na pewno do niczego dobrego nie prowadzą.
Kościół ma swoje dogmaty i osoba papieża nie ma tutaj nic do rzeczy.
Problem in vitro problemem jest właśnie dlatego, że racje obu stron nie są do pogodzenia.
I nie sadzę by kiedykolwiek były.
Ta cała afera to tak naprawdę nie dyskusja o in vitro tylko o tym czy większość może narzucać normy moralne mniejszości. Czy religia jest ważniejsza od nauki. I jakie są granice tolerancji dla osób o innych poglądach.
Jeżeli żądamy tolerancji sami również ją okazujmy.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Z innej beczki

Właśnie znalazłem w necie :-))))))))))))))))))



Do laboratorium doktora Frankensteina przychodzi Batman. Kładzie przed nim szczątki ciała ludzkiego i mówi:
- To był Robin. Proszę go jakoś poskładać i przywrócić do życia, a z tego co zostanie, niech pan zrobi małego nietoperza.

Droga Mleczna

Naprawdę wraca normalność. Siedzę przy laptopie obserwując przez okno koleżankę małżonkę. Biega, skacze, robi skłony- w desperackiej walce o powrót do formy. Zuch kobieta. By tylko nie przesadziła. Jak wróci to jako syn wuefisty udzielę jej kilku światłych wskazówek na temat umiarkowania w treningu.
Trochę z egoizmu bo jak mi potem padnie to sam będę musiał dźwigać z mozołem rodzicielskie obowiązki.
A skoro o egoizmie mowa to ostatnio zrozumiałem,że to iż mleka koleżanki małżonki nie starcza dla obydwu pociech, powoduje,że to właśnie ja jestem najbardziej poszkodowany.
No bo patrząc od samczej strony wyłączne karmienie piersią skutkowałoby moim wyspaniem :-)))
Kiedy w środku nocy obudziłby mnie wrzask dziecięcia, mógłbym wzorem kilkukrotnie cytowanego tu kolegi lekarza, mruknąć, jakże rozsądnie:
-Ja nie wstaję. Cycka przecież żadnej nie dam.
No i niby prawda. Okrutna, ale „prawdziwa prawda”.
Tyle,że ja w sumie lubię karmić te bachorki. Oczywiście są chwile kiedy bardziej, są kiedy mniej. Bardziej o piętnastej a mniej o trzeciej w nocy.
Natomiast późniejsza obsługa tak zwana „pomlekowa” to już inna sprawa.
Tak wiem, wiem. Obiecałem ,że nie będzie tu „shit stories”.
I nie będzie.
Będą za to opowiastki nimi inspirowane.
Kiedy ostatnio byłem zajęty ekstremalnie ekstrementalną brudną robotą pocieszałem się w duchu,że właściwie mogę o sobie myśleć jak o pierwszym ziemskim astronaucie penetrującym odległe zakątki Drogi Mlecznej.
A właściwie sam jej koniec. Niestety ten mniej urokliwy.
Chociaż ten fajniejszy też znam. Ten , z którego wlewa się mleko do środka zanim przejdzie drogę ,która sprawi ,że przejdzie odwrotną przemianę niż gąsienica, która zamienia się w pięknego kolorowego motyla.
Może to trochę przekombinowane,ale takie rozmyślanie przynajmniej myśli zajmuje.
I pomaga się trochę pocieszyć kiedy człowiek po raz trzeci próbuje zakończyć przewijanie córki a ona za każdym razem już pod sam koniec dochodzi do wniosku,że jeszcze nie skończyła robić tego czy tamtego.
Tak przy okazji to wczoraj koleżanka małżonka zwróciła mi uwagę,że chyba zanadto biadolę.
Jej zdaniem koleżanki z „boćka” po lekturze moich postów doszły do wniosku, że nasze życie to koszmar.
Wręcz przeciwnie.
Pisząc o zaklętym kręgu obsługi „mlekowej i pomlekowej” miałem na myśli raczej nieco uciążliwą monotonię.
Ze spaniem też jakby sytuacja trochę się poprawia. Chociaż bywa różnie.
Kiedy dzisiaj nad ranem oboje walczyliśmy ze zgłodniałym potomstwem usłyszałem kilka cierpkich słów na temat mojego braku zaangażowania „we wtykanie smoczków do dziobów”.
No rzeczywiście zobowiązałem się do wykonania tej operacji, ale wydawało mi się ,że doprowadziłem ją do końca.
Chociaż krew mnie zalewała bo właściwie po co wtykać dziecku do dzioba coś co ono za kilkanaście sekund wypluje i zrobi z tego aferę? A potem tylko powtarzać cały cykl? Dziecko pluje ja wtykam, myŚlę ,że tym razem się udało i kładę się do łóŻka tylko po to by znowu się zerwać zaalarmowany krótkim a treściwym „ŁEEEEEEE!”. I tak przez godzinę.
No w każdym razie myślałem, że moje kilkunastorazowe próby załatwiły problem i słodko zasnąłem.
Niestety. Jak się okazało koleżanka małżonka zamiast równie słodko spać przejęła pałeczkę. To znaczy smoczek.
I bój toczyła przez pół nocy.
A ponieważ ona przespała większość moich prób to według jej krzywdzącej opinii zachowałem się jak egoistyczny warchlak.
No i teraz w ramach rehabilitacji sterczę nad dzieciakami od siódmej i próbuję jakoś je uspokoić.
Nie wiem co im matka o mnie w nocy nagadała, ale te niewdzięczne istoty najwyraźniej też usiłują mnie ukarać za ten wyimaginowany egoizm.
Chociaż czy tak zupełnie wyimaginowany?
Kiedy się tek lekuchno puknę, za przeproszeniem, w pierś to rzeczywiście zdarza mi się czasem udawać,że śpię i czekać aż to koleżanka małżonka wstanie do dzieciaków.
Tyle,że to wynika z mojej żenująco małej odporności na brak snu. Dokładnie tak jak napisała w swoim komentarzu Kasia: gdyby wobec mnie jako sposób wydobycia zeznań zastosowano pozbawienie snu wyśpiewałbym bardzo szybko, wszyściuteńko. W pięciu oktawach.

niedziela, 3 stycznia 2010

No shit, no cry

Zawsze zastanawiało mnie dlaczego świeżo upieczeni rodzice tak lubują się w „ekstrementalnych opowieściach” o swoich dzieciach. Które, ile, jak bardzo,na co i na kogo i ile razy, jak daleko i tak dalej i tak dalej.
Nie wydawało mi się to zbyt atrakcyjnym tematem do konwersacji i dziwiłem się ,że nie wolą pogadać o filmie, polityce czy chociażby o pogodzie.
I w dalszym ciągu nie mam ochoty na snucie takich historii o kupach. Za to zaczynam rozumieć tych biednych rodziców, którym dzieci przysłoniły cały świat.
Dzień miesza się z nocą, człowiek nie rejestruje jaki jest dzień tygodnia i niewiele brakowałoby byśmy przegapili sylwestra.
Polityka nas w ogóle nie interesuje, pogoda o tyle,żeby mróz nie był zbyt duży na werandowanie a film...?
Ech szkoda gadać.
Wczoraj złapałem lekkiego doła. Zaczynam już nienawidzić nocnych powtórek w Animal Planet. Z niechęcią patrzę w ekran, na którym produkują się autorzy Top Gear. Powtórki powtórek dzień z dniem. Od tygodnia zaczynam czytać tę samą stronę w książce.
Żadnego nowego filmu nie widzieliśmy od dawna. Fakt ,że zaliczyliśmy kilka niezłych powtórek jak „Elżbieta” czy doskonały „Wierny Ogrodnik”. Ale z oglądania kultowego „Wysypu żywych trupów” musiałem już zrezygnować w imię zdrowego rozsądku. A raczej snu.
A posiłki? Mam problemy z nazewnictwem. Kiedy po nocnym karmieniu robię sobie kanapkę zastanawiam się czy to jeszcze kolacja czy już śniadanie?
Nie to żebym narzekał.
Raczej przeprowadzam gruntowną analizę sytuacji człowieka zaklętego w kręgu :karmienie, przewijanie, mycie, karmienie, przewijanie,karmienie, przewijanie, przewijanie a potem zastanawianie się czego do cholery chce jeszcze ten dzieciak?
Dzisiejsza noc była jednak całkiem przyzwoita.
Kiedy o dziesiątej wyrwał mnie ze snu płacz córy wstałem w przyzwoitym humorze i nie zepsuło go nawet to co znalazłem w pieluszce. Mimo,że ilość i jakość... no miałem się w ten temat nie wgłębiać.
W każdym razie po raz pierwszy od tygodnia łeb mnie prawie nie boli i mogę spróbować trochę nadrobić zaległości w pisaniu.
Chociaż za łatwo nie będzie, ponieważ księżniczka, która mnie obudziła co kilka minut żąda podania smoczka.
A potrafi to robić głośno i kategorycznie.
Cholerna arystokracja psiakrew.
Ale cofnijmy się się trochę w czasie.
Tydzień po odebraniu dziewczyn ze szpitala, pojawiłem się w nim, żeby zabrać wypis koleżanki małżonki oraz kilka innych papierów. Zwłaszcza zależało nam na skierowaniu do ortopedy ponieważ podczas ciąży żonie trochę „podwichnęła” się końcówka mostka. Niby odwiedził ją ktoś z oddziału chirurgicznego, który jest piętro niżej ,ale nie udało mu się go całkowicie nastawić. Miał przyjść jeszcze raz ,ale jak to u nas -kompletna zlewka.
W końcu „a czy to pani przeszkadza,że to tak sterczy?”.
No, niby nie. W końcu to nawet wygodne,że jest na czym ręcznik pod biustem podwiesić.
Bo wywichnięcie owe właśnie takim wystającym haczykiem pod piersiami się manifestuje.
W końcu koleżanka małżonka umówiła się ,że dostanie skierowanie do poradni. Ktoś miał je wystawić.
Szybko okazało się, że „ktoś” najwyraźniej oznacza „nikt”.
A ponieważ mama dzieci Frankensteina była zbyt zaabsorbowana swoimi pociechami ,sprawy nie dopilnowała.
No i zadanie spadło na mnie.
A ja ostatnio z entuzjazmem neofity korzystam z nabytej dzięki majstrowi asertywności. Korzystam również ze służbowej kurtki. Tę ostatnią dostałem, w pracy, na kilka dni przed porodem. I już kilka razy bardzo się przydała.
Muszę przyznać ,że podczas załatwiania różnych spraw unikam powoływania się na to w jakiej instytucji pracuję. Chociaż wiem, że kilku moich kolegów robi to z ochotą i bez skrupułów. I co najważniejsze skutecznie.
Dlatego kurtka okazała się dla mnie idealnym narzędziem walki o dobro rodziny.
Bo logo z przodu jest niewielkie i nienachalne. To z tyłu to już inna sprawa. Trudno je przegapić.
Założę się ,że firma zamówiła je po to by pracownicy nie uprawiali prywaty w czasie pracy. Bo głupio w takim ubraniu robić zakupy w warzywniaku w czasie gdy powinno się siedzieć w robocie.
Z drugiej strony człowiek pozbywa się skrupułów kiedy musi iść i zapisać dzieciaki na badanie bioderek i od osób bywałych słyszy: „postaraj się ,że by wiedzieli gdzie pracujesz bo dostaniesz termin za cztery miesiące”.
Zastanawiające prawda? Tym bardziej,że badanie trzeba zrobić w okolicach piątego tygodnia życia.
Oczywiście termin znajduje się bez problemu gdy petent zadaje pytanie : „a jak bym tak prywatnie?”
Dlatego na przykład kolega policjant do przychodni udał się wystrojony w mundur i sprawę załatwił a koleżanka z pracy, która jeszcze nie miała służbowej kurtki musiała zapłacić stówę.
Ja poszedłem w kurtce i jakoś bez problemów zapisałem dziewczynki na badanie.
Tak sobie czasem myślę, czy nasza służba zdrowia nie powinna być całkowicie sprywatyzowana? Bo jej „bezpłatność” jest raczej pozorna.
No bo niby dlaczego mam czuć moralniaka kiedy używam różnych sposobów by dostać to co przecież mi się należy?
No ,ale do rzeczy. O walce o skierowanie miałem przecież opowiedzieć.
Okazało się ,że w sekretariacie oddziału położniczego papiery już na mnie czekają.
Oczywiście bez skierowania.
No i się zaczęło:
-Przepraszam bardzo, ale miało być jeszcze skierowanie do ortopedy.
-Ale nie ma.
-No właśnie widzę.
-...
-No i co z tym skierowaniem?
-No, my nie wystawiamy.
-Żonie powiedziano co innego.
-No, ale my nie wystawiamy.
-To kto ma je wystawić?
-Nie wiem, my nie wystawiamy.
-No dobrze, ja rozumiem ,ale niech mi pani poradzi co my mamy teraz zrobić?
Pani zajrzała do karty żony.
-No tu jest napisane ,że jakby bolało to potrzebna będzie konsultacja.
-Noooo...?
-No, jakby bolało- powtórzyła
-No, jakby boli- odpowiedziałem tym samym tonem
-No to ja nie wiem- pani utrzymała się w konwencji
-No to co ja mam robić?-zrobiłem minę kota ze Shreka
Pani poprzeglądała papiery, zastanowiła się się chwilę po czym najwyraźniej znalazła wyjście z sytuacji bo twarz rozjaśniła jej się uśmiechem:
-Już wiem. Musicie państwo wybrać się do lekarza rodzinnego i on wystawi skierowanie.
Osłupiałem.
-A jak pani to sobie wyobraża? Jak ja mam żonę- po cesarce, z dwójką noworodków- ciągnąć teraz do poczekalni pełnej zagrypionych ludzi?
Uśmiech zgasł. Zgasła też nadzieja na pozbycie się natręta.
Uznałem,że skoro przyjechałem tu bez śniadania to właściwie mogę rozpocząć strajk głodowy.
Oparłem się wygodnie o ścianę przygotowany na długie negocjacje.
Moja mowa ciała była bardzo wyraźna. Równie dobrze mogłem swoje stanowisko napisać wielkimi drukowanymi literami na ścianie sekretariatu.
-No dobrze, niech pan poczeka na korytarzu. Zobaczę co da się zrobić,ale to na pewno trochę potrwa.
-Nie ma sprawy- wyszczerzyłem się w uśmiechu.
Następnie wyszedłem na korytarz i włączyłem stoper w telefonie. Ot tak z czystej ciekawości.
Pięć minut później pani opuściła sekretariat, nawet nie patrząc w moją stronę.
Chwilę później zobaczyłem jak zatrzymuje na korytarzu gościa wyglądającego na lekarza.
Zbliżyłem się dyskretnie. Na tyle by usłyszeć fragment rozmowy:
-No i tu mamy taki kłopot. Ciężka sprawa,, a pan się tak bardzo upiera i chce to skierowanie- tu ruchem głowy wskazała w moją stronę.
Lekarz obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem.
A ja?
Spojrzałem mu prosto w oczy i odwróciłem się na pięcie.
Postałem do niego odwrócony plecami dłuższą chwilę. Dając mu czas by dokładnie przeczytał sobie duży napis z tyłu kurtki.
Kiedy po chwili na niego spojrzałem już pisał coś energicznie na skrawku papieru.
Minutę później opuszczałem szpital. Z mieszanymi uczuciami i skierowaniem w dłoni.

piątek, 1 stycznia 2010

Jaki sylwester taki ....


No i mamy nowy rok. Siedzimy przed telewizorem i oglądamy film przyrodniczy. Patrząc na perypetie pary białozorów, które mają problemy z wykarmieniem młodych myślę tylko o tym,że ich pisklęta w nocy raczej śpią.
Też mi wysiłek- przespać noc a potem trochę popolować.
Ja tam wolałbym całą noc spokojnie przespać a potem wyskoczyć do sklepu na zakupy.
Ale ni,ni,ni, niiii....
Nie taki los jest nam najwyraźniej pisany.
Do tej pory tylko jedna z księżniczek ze szkiełka dawała nam ostro popalić. Druga była konkretna. Dwie i pół godziny snu, przewinięcie, szybkie karmienie i można było spokojnie wracać do łóżka.
Druga była bardziej wyrafinowana w utrudnianiu rodzicom życia i jej sekwencja nie dość,że była nieprzewidywalna to jeszcze do tego o wiele bardziej skomplikowana:
Podczas przewijania zazwyczaj czekała aż zbliżę się do końca tej operacji i w momencie gdy wyczyszczoną i nasmarowaną zamierzałem zapakować w nowa pieluchę urządzała sobie zawody w sikaniu do celu. Znaczy do tatula.
Tatulo ,ma przyzwoity refleks więc najczęściej unika trafienia ,ale procedura przewijania irytująco się komplikuje i przedłuża. Potem jest karmienie. Powolne, bo przecież arystokratce nigdzie się nie spieszy.
W pewnym momencie daje do zrozumienia,że wystarczy.
Teraz już wiem ,że to podła podpucha i ,że chce tylko uśpić naszą czujność. Gdy tylko spróbuję odłożyć ją do łóżeczka kategorycznie i głośno zacznie domagać się dokładki.
A kiedy wreszcie najedzona trafi do swojego wyrka zaczyna się zabawa „ja wyję,że chcę smoczek, ty mi go wkładasz do dzioba a ja wypluwam i dalej i drę aż znowu go włożysz a wtedy ja ponownie wypluwam...”.
Nie jestem tylko pewny kto i kiedy wygrywa w tej rywalizacji. Czy chodzi o to by tata zaczął kląć pod nosem co spowoduje upomnienie ze strony koleżanki małżonki bo „ złe emocje rozsiewam a na dzieci nie można się denerwować”. Czy też może chodzi o to żeby zacząć domagać się smoczka w jak najbardziej irytującym momencie.
Podejrzewam to drugie więc na ogół po wetknięciu zatyczki do dzioba czekam aż wypluje.
Ale ona nie jet głupia też czeka. Aż przyłożę głowę do poduszki.
I nieważne jak długo będę warował przy łóżeczku ona i tak wrzaśnie gdy już umoszczę się w łóżku.
No i najwyraźniej przekonała siostrę, że to najlepsza zabawa na świecie.
Jednym słowem nie pospaliśmy w tę sylwestrową noc.
A zaczęło się tak obiecująco.
Nawet cieszyliśmy się na takie kameralne i spokojne pożegnanie tego , pełnego wrażeń roku.
Wreszcie nie trzeba było się martwić o to gdzie spędzić sylwestra, jaka wybrać kreację i o to dlaczego za te kilka godzin imprezy trzeba zapłacić tyle kasy.
Zresztą już w ubiegłym roku zbuntowaliśmy się i zamiast imprezy w knajpie zorganizowaliśmy ognisko i grill w ogrodzie. W kilkanaście osób balowaliśmy przy kilkunastostopniowym mrozie. Było tak zimno ,że piwo w puszce zamarzło mi zanim je dokończyłem. Tajemnicą sukcesu tamtej imprezy była natomiast cytrynówka domowej roboty. Trunek tyleż smaczny co zdradziecki z uwagi na to,że jego moc jest ustalana „na oko” i raczej z tendencją do zawyżania procentów. Co czasem owocuje pewnymi, zaskakującymi przygodami i ekscesami,ale rozgrzewa fantastycznie.
Tym razem miało być jeszcze bardziej domowo. Tylko nasza czwórka. No i psiaki, które przed północą musieliśmy zgarnąć do domu,żeby nie stresowały się fajerwerkami odpalanymi przez sąsiadów.
Wcześniej ja zrobiłem sałatkę (niestety bez groszku -no cóż karmiąca matka) a koleżanka małżonka śledzie w pomidorach oraz przygotowała deskę serów plus oliwki i suszone pomidory w oleju.
Do tego półwytrawne wino musujące a na deser „mamusinowy” pyszny sernik.
Było całkiem miło mimo,że po jedenastej miałem straszny kryzys i zacząłem podsypiać.
Jednak po wypiciu kawy jakoś dotrwałem. A kiedy o północy wyszliśmy na dwór oglądać fajerwerki rozbudziłem się już całkowicie.
Spać poszliśmy po pierwszej.
Kilka minut później nasze córy rozpoczęły ostrą rywalizację w grze , którą wcześniej opisałem.
No cóż nikt nie mówił,że będzie lekko.
I teraz zastanawiam się nad interpretacją powiedzenia „jaki sylwester taki cały rok”.
Czy liczy się czas przed północą czy po niej?
Bo końcówka roku dramatycznie różniła się nastrojem od pierwszych godzin nowego roku.
Obawiam się jednak, że możemy mieć przerąbane.
Jakoś nie wierzę,że cały rok spędzimy popijając winko,zagryzając smakołyki i oglądając Harrego Pottera na zacinającym się odtwarzaczu DVD.

Z czego robi się dzieci


Tym razem posty wrzucam z poślizgiem ponieważ tu na prowincji korzystamy z iplusa a w związku ze zbliżającym się sylwestrem sieć jest totalnie przeciążona i korzystanie z internetu przypomina powolną chińską torturę. I tylko dlatego nie odpisałem jeszcze na te wszystkie miłe maile i komentarze, które dostałem po moich kilku minutach sławy ;-)
W każdym razie wreszcie uaktywnili się również faceci co mnie bardzo cieszy. Po ilości wejść na stronę widzę,że przybyło sporo nowych czytelników.
Ciekawy jestem jak odebrali ten blog bo rzeczywiście jego treść wyewoluowała w ostatnich tygodniach.
Prawdę mówiąc dotarło to do mnie dopiero podczas tych kilku minut na wizji oraz krótkiej rozmowy z Jackiem Rozenkiem.
kiedy siedzieliśmy już na kanapie, w świetle reflektorów, zapytał mnie:
-A właściwie czemu zacząłeś pisać ten blog?
-Bo mnie Gowin wkurzył- mruknąłem
-To ciebie jeszcze wkurza?-uśmiechnął się dając do zrozumienia,że on już jest ponad to.
I wtedy zrozumiałem,że mój stosunek do owej krucjaty przeciw in vitro też już jest ostatnio mniej emocjonalny.
Chyba trudno się temu dziwić . Mam na głowie inne sprawy. Celowo nie piszę,że „ważniejsze”.
Bo mam świadomość,że wśród moich czytelników nie brakuje osób, które cały czas borykają się z problemem.
Dlatego też mam momentami opory przed ostentacyjnym upajaniem się radością z posiadania potomstwa bo boje się ,że komuś może się zrobić przykro. Na zasadzie ,że „im jest tak cudownie a my ciągle w czarnej dupie”.
A jednak mimo,że w ostatnim czasie nawet nie chciało mi się czytać a tym bardziej komentować artykułów o tych wszystkich kłótniach, dyskusjach i pyskówkach na temat zapłodnienia pozaustrojowego, to nie zamierzam odpuścić.
Zresztą chyba występ telewizyjny o tym świadczy. Chociaż wiem ,że niektórzy byli rozczarowani, że „nie pojechałem po bandzie”. I nawet nie chodzi o to,że nie miałem na to ochoty.
Zrozumiałem po prostu,że spokojne odpowiadanie na zaczepki i zarzuty przeciwników in vitro powinno spowodować,że będę bardziej wiarygodny w tym co robię.
Inna sprawa,że po urodzeniu córek jestem zdecydowanie wyciszony :-) więc może tylko dorabiam sobie ideologię :-)))))))) Zresztą wyciszenie już mi trochę przechodzi więc może nadejdzie niedługo czas ponownego „koopania się z koniem”.
A skoro o córkach mowa. To ostanie dni roku były testem na moją rodzicielską samodzielność.
Z Warszawy zdążyłem wrócić na tyle wcześnie,że koleżanka małżonka mogła wreszcie wyjść z psami na spacer.
Oczywiście kiedy tylko zniknęła z pola widzenia księżniczki zaczęły koncert.
W pewnym momencie czułem się już naprawdę bezradny. Obie nakarmione, przewinięte i „poprzytulane”. A jednak wyyyyyyyyyyyyyyyyyyjąąąąąą!!!!
Kiedy jedną z nich miałem na przewijaku druga urządziła taki koncert ,że przestałem się martwić o jej struny głosowe a zacząłem o o własne bębenki słuchowe.
Byłem bezradny bo przewijanie było w dosyć delikatnej i niezbyt pięknie pachnącej fazie a ja nie mogłem się rozerwać. Tymczasem akustyczna działalność drugiej córki w dalszym ciągu przybierała na sile.
W taki oto sposób dowiedziałem się,że obojętnie jak głośno drze się dzieciak to i tak nie ma szans ,że pęknie na pół.
Nie wiem z czego te dzieci teraz robią? Chyba z włókien węglowych i jakiś kosmicznych kompozytów?
Materiałów nieznanych w czasach gdy w produkowany był ich tata. Nerwy taty zostały chyba zrobione z konopnego sznurka bo były już nieźle postrzępione, kiedy nadeszła odsiecz.
A jednak to doświadczenie paradoksalnie sprawiło,że poczułem się pewniej i wczoraj koleżanka małżonka mogła wybrać się na pierwsze po dosyć długiej przerwie zakupy.
Sam na sam z Dziećmi Frankensteina spędziłem całe popołudnie i było super.
Kiedy mam wróciła dzieci były czyste, nakarmione „zwerandowane” i smacznie spały. A zrelaksowany tatulo czytał sobie spokojnie gazetkę- pękając przy okazji z dumy.
Z tej dumy kompletnie zapomniał zresztą ugotować warzywa na sałatkę, ale nie ma ludzi idealnych.