piątek, 29 października 2010

Niby z nurtem a pod prąd



No i parlament wreszcie się ruszył. Trzy projekty ustaw dotyczących in vitro trafią do komisji.
Tylko trzy. Co mnie osobiście cieszy ponieważ najbardziej restrykcyjny trafił do kosza już po pierwszym czytaniu.
A więc nie pójdziemy do więzienia w imię czyichś „najichszych racji”.
Ale piłka ciągle w grze- od liberalnego projektu zapewniającego refundację do zakazującego zapłodnienia pozaustrojowego.
Nie chce mi się nawet pisać na temat projektu Piechy bo człowiek ten w moich oczach wyrasta na jedną z najbardziej demagogicznych i ponurych w naszej polityce.
Piszę „naszej” chociaż wolałbym nic z nią wspólnego nie mieć.
Ech! Gdyby półtora roku temu ktoś mi powiedział,że projekt Gowina będzie tym kompromisowym to chyba bym nie uwierzył.
Takich zaskoczeń w moim życiu jest ostatnio więcej.
Gdyby dwa lata temu, gdy osiągaliśmy apogeum frustracji w naszych staraniach o dzieci, ktoś by mi powiedział, że będę prowadził blog i udzielał się publicznie i to razem z córkami to...
Cholera! Ja wtedy nawet nie wiedziałem co to jest blog :-)))
Zresztą ostatnio sporo zastanawiam się nad sobą.
Jak to możliwe, że człowiek, którego jedynym pragnieniem było to by cały świat dał mu święty(za przeproszeniem) spokój, staje przed kamerami i opowiada o swoich intymnych sprawach?
Właściwie przez większość swojego życia byłem autsajderem. Takim, który ciągle z boku, trochę nawiedzony, antykomercyjny, antypolityczny, anty,anty,anty...
Słucha muzy od której większość ludzi bolą zęby i uwielbia taką sztukę, której większość odbiorców albo nie rozumie,albo nie toleruje.
I teraz kiedy jestem ojcem poczułem, że trafiłem do „głównonurtowej części społeczeństwa”.
Ale jednak po swojemu. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie tylko dla mnie, ale i dla niego.
Już nie wystarcza mi kontestacja i stanie z boku.
Skończyło się milczenie w imię tego,”żeby kogoś nie urazić” żeby „nie być zbyt ostentacyjnym”.
W dupie!
Ile można robić za bęben, w który bezkarnie walą różne oszołomy.
Myślę, że gdyby teraz ktoś w debacie publicznej użył równie barwnego określenia jak „Dzieci Frankensteina” to od razu zacząłbym szukać prawnika, który takiemu indywiduum przypomniałby w sądzie co to jest odpowiedzialność za własne słowa.
Z kolei poseł Palikot, który często mówi to co i ja myślę, zaczyna rozdrabniać się w tradycyjnie kontrowersyjnych happeningach.
I tym razem nie jest to „kontrowersyjność konstruktywna”. Mam wrażenie, że poseł z duszą showmana skazuje się na polityczną ultraniszowość.
Zaczyna mi w tym przypominać Korwina Mikke.
Z tym ostatnim miałem kiedyś okazję rozmawiać.
Na pożegnanie usłyszałem:
-Gdyby potrzebował pan jakiejś kontrowersyjnej wypowiedzi to proszę śmiało do mnie dzwonić.
Jest jakaś analogia prawda?

poniedziałek, 25 października 2010

Księżniczki i parcie na szkiełko

Jasny gwint, co za dzień.Właśnie zakończyłem kilkugodzinną walkę o odzyskanie pliku z poprawionym tekstem do książki. Właśnie kończyłem dzisiejsza porcje pisaniny i miałem zrobić backup gdy coś pstryknęło w kompie i zobaczyłem niebieski ekran.
Spociłem się jak mysz bo przepadł miesiąc pracy.
Za cholerę nie mogłem ponownie otworzyć pliku-ciągle pojawiał się komunikat o jakimś błędzie "wejścia/wyjścia"-cokolwiek to znaczy.
Byłem naprawdę podłamany.
Na szczęście jakoś wybrnąłem z tej opresji i uczciliśmy to kieliszeczkiem nalewki z jeżyn :-)
I wreszcie mogę zabrać się za blog

Wczoraj padłem jak nieżywy przed telewizorem i przebudziłem się po północy. Oczywiście skołowany i połamany.
Na szczęście nocka w wykonaniu księżniczek ze szkiełka była całkiem przyzwoita i mogłem wstać po siódmej.
Nakarmiłem dzieciaki i zabawiając je zerkałem na kanał informacyjny, w którym było sporo gości wypowiadających się na temat in vitro.
I po raz kolejny gul zaczął mi skakać.
Żeby było śmieszniej wczoraj wieczorem dostałem zaproszenie do tego programu,ale odmówiłem.
No nie dajmy się zwariować. Nie tylko Garbaty może bronić naszego dobrego imienia i naszych praw. Ledwo wypakowałem graty z samochodu a tu znowu jechać? Sam prowadzić na razie nie mogę (gips) a koleżanka małżonka w roli kierowcy tym razem odpada bo i nie chcemy nadużywać dobrej woli dziadków podrzucając im dzieciaki.
A ciągnąć ich ponownie nie chcę.
Zresztą babcia DF już przy poprzedniej wyprawie burczała coś o nieodpowiedzialnych rodzicach, którzy „w taką pogodę” i „takie maleństwa” i w ogóle.
A jednak teraz kiedy słyszę wypowiedzi przeciwników in vitro to trochę żałuję.
Całkiem sensownie wypunktował ich poseł Palikot mówiąc o dryfowaniu w stronę państwa wyznaniowego i o „islamizacji” działań kościoła, który w niedopuszczalnym stopniu chce mieć wpływ na nasze życie.
Trudno sie z nim nie zgodzić. Zresztą mam wrażenie, że mimo iż poseł ów zaistniał dzięki kontrowersyjnym happeningom to na dłuższa metę ta ”tabloidyzacja” polityki szkodzi mu wizerunkowo.
Bo teraz kiedy facet mówi sensownie, na temat i naprawdę niegłupio to ludzie zamiast słuchać tego co ma do powiedzenia czekają tylko z czym tym razem wypali.
A skoro o mediach mowa.
Ubiegłotygodniowe zaproszenie do DD TVN jak zwykle mile podłechtało moja próżność. A jednak najzwyczajniej po ludzku nie chciało mi się jechać. Zresztą z łapą w gipsie nie powinienem siadać za kółkiem a połączenie kolejowe Polski B ze stolicą to jakaś wieloprzesiadkowa masakra.
No i do tego jedna z córek z katarem.
Jednym słowem postanowiłem się, tym razem, wymigać.
-Ojej- usłyszałem w słuchawce- Ale to nam cały temat rozłoży, bo już jeden rozmówca nam odmówił.
Westchnąłem, że bardzo mi przykro, ale...
-A wie pan ja wyczytałam na blogu,że powstaje książka! I bardzo to mnie zainteresowało. Myślę,że prowadzących program również i o tym byśmy chcieli porozmawiać.
Jednym słowem trafiłem na godnego przeciwnika w negocjacjach.
A jak wyszło pewnie sami widzieliście.
Oj nagadałem się jak głupi o blogu i książce ;-))))
Ale wyjazd był w sumie ciekawym doświadczeniem.
Dopiero drugi raz jechaliśmy tak długo z dzieciakami.
W hotelu dziewczyny oszalały ze szczęścia i do 22.00 nie mogliśmy ich opanować. A o usypianiu w ogóle mowy nie było.
W końcu jednak wszyscy spokojnie zasnęliśmy.
Rano wstaliśmy bardzo wcześnie żeby spokojnie się pozbierać.
Kiedy ludzie z TVN dowiedzieli się,że przyjedziemy całą czwórką zapytali czy dziewczynki nie mogłyby wystąpić na wizji. Teraz więc trzeba było przygotować im kreacje i tak dalej.
Zjechałem więc windą do samochodu po kilka drobiazgów.
Otworzyłem pilotem samochód.
I wtedy zaczęły się kłopoty.
Centralny zamek zadziałał, ale jakoś niemrawo.
Spróbowałem ponownie zamknąć samochód, ale teraz mechanizm był całkiem martwy.
Już po chwili wiedziałem co się stało i kląłem jak szewc.
Kiedy wieczorem kursowałem z tobołami, do pokoju i z powrotem, po prostu nie wyłączyłem oświetlenia kabiny.
Akumulator rozładował się kompletnie.
Co gorsza samochodu nie dało się zamknąć.
Nawet kluczykiem.
Masakra!
W tym momencie zadzwoniła pani z pytaniem kiedy dotrzemy do studia bo już na nas czekają.
Musiałem więc w centrum stolicy zostawić otwarty samochód i pognałem po dziewczyny.
Na szczęście to tylko kilka kroków.
Kiedy wjechaliśmy do poczekalni od razu okazało się kto tu jest gwiazdą. Dzieci frankensteina ze spokojem przyjęły zachwyty i hołdy.
Tak jakby robiły to każdego ranka.
A jednak to garbatego tatula zaciągnęli na fotel w celu upudrowania.
No tak, ładni nie muszą się tak starać.
Makijaż robił mi facet co jeszcze bardziej pogłębiło dyskomfort jaki zazwyczaj odczuwam podczas tej niemęskiej czynności.
-Do wejścia dwanaście minut rozległ się donośny, męski głos.
A chwile później siedząc przed lustrem zauważyłem , że za moimi plecami przedefilowała Kinga Rusin... w wałkach na głowie.
A więc znani i lubiani też są zwykłymi ludźmi- pomyślałem.
Mógłbym nawet zaryzykować hipotezę,że podobnie jak zwykli śmiertelnicy również chodzą do toalety.
Brawurowa teza,ale myślę,że do udowodnienia.
Siorbnąłem herbaty,zamieniłem kilka słów z Darkiem, który razem ze mną miał się produkować i już po chwili ciągnęli nas na kanapę w studiu.

Za plecami „gwiazdy piosenki”, która produkowała się na wizji.
-No dobra to pan usiądzie tutaj- zarządził sympatyczny chłopak w słuchawkach z mikrofonem na głowie- A dzieci tu na dywanie. Chyba nie uciekną?
O mało nie parsknąłem śmiechem. Gotów byłem założyć się o każdą sumę ,że w ułamku sekundy „rozraczkują” się po całym pomieszczeniu.
-To jak będzie?
-Niech pan to z nimi ustala. Ze mną to może pan sobie tylko pogadać- mruknąłem.
-Uwaga! Piętnaście sekund do wejścia!-usłyszeliśmy.
W momencie, w którym na skierowanej nas kamerze rozbłysło czerwone światełko połowa moich córek ruszyła na zwiedzanie studia. Oczywiście wychodząc z kadru.
Jej wybór.
Drugą posadziłem sobie na kolanie i się zaczęło.
Właśnie starałem się możliwie składnie odpowiedzieć na jakieś pytanie kiedy poczułem znajome bulgotanie w pieluszce dziecka.
„No córa przechodzisz do historii telewizji,jako pierwsza osoba, która zrobiła kupę na wizji”-pomyślałem.
Jednocześnie bardzo starałem się zachować powagę.
I kiedy zacząłem zastanawiać się kiedy wreszcie będę mógł wspomnieć o kilku ważnych sprawach....
-Dziękujemy bardzo naszym gościom. A po reklamach...
Chwilę później usłyszałem:
-No panowie, jak na standardy telewizyjne to było wyjątkowo długie wejście.
Jako dziennikarz miałem tego pełną świadomość, ale byłem trochę rozczarowany tym,że właściwie musieliśmy odpowiadać na te same pytania co zawsze.
Za to humor poprawił mi się kiedy w poczekalni ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z pewną znaną dziennikarką i jednocześnie krytykiem literackim.
Zawsze ją ceniłem,ale nie sądziłem,że „na żywo” jest tak sympatyczną osobą.
Moja sympatia osiągnęła apogeum kiedy usłyszałem,że postara się pomóc znaleźć wydawcę dla papierowych Dzieci Frankensteina.
Kilka minut później zjechaliśmy na parter prosto w ramiona prozy życia.
Wymontowałem z samochodu akumulator i wyciągnąłem z bagażnika prostownik, którego jakimś cudem ostatnio nie wypakowałem.
A potem targając akumulator wkroczyłem do hotelowego holu.
Mijając wygajerowanych Azjatów, nadętych Francuzów i ciągnących walizki ma kółkach dwóch kolesi w turbanach.
Noooo Garbaty to się potrafi wtopić w tłum :-)
W pokoju podłączyłem akumulator do ładowania i poszliśmy zjeść późne śniadanie.

Najedzeni i w dobrych humorach ruszyliśmy w drogę powrotną.
Ponieważ nie musiałem koncentrować się najeździe mogłem oddać się refleksji.
-Wiesz- zagadnąłem żonę- zaczynam dochodzić do wniosku,że robie się znany. Facet znany „z tego, że ma dzieci”! Jedyny w swoim rodzaju. No doprawdy wiekopomne osiągnięcie. No kto mi dorówna...

Linkownia

Najwyraźniej opcja dodawania linków znowu nie działa więc wrzucam tekstowo:

http://dziendobrytvn.plejada.pl/29,39152,news,,1,,mezczyzni_o_in_vitro,aktualnosci_detal.html

Cholera miałem wczoraj coś skrobnąć, ale .... zasnąłem przed telewizorem :-)
Koleżanka małżonka kiepsko się czuła więc zająłem się dziećmi całodobowo.
Włącznie z 10 km spacerem.
No i energia mi się wyczerpała.
A teraz siedzę i oglądam tvn24-znowu o in vitro.
I znowu słyszę,że zamiast egoistycznie produkować poczęte pozaustrojowo potomstwo trzeba było adoptować dziecko.
Jak łatwo takie słowa przychodzą żyjącym w celibacie mądralom i zdewociałym posłankom.
Ciekawe czy oni w ogóle wiedzą jak wygląda proces adopcyjny?
I jak długo trwa?
Niedługo zmieni mnie przy dzieciakach żona więc bardziej się rozpiszę.
A przy okazji zachęcam do odwiedzania Dzieci Frankensteina na Facebooku-tam jakoś linki bez problemu się "wklejają".

niedziela, 24 października 2010

Link do DD TVN

Później skrobnę coś więcej, ale na razie dzieciaki nie dają.
Więc póki co link do wczorajszego Dzień Dobry TVN z Dziećmi Frankensteina na gościnnych występach.

czwartek, 21 października 2010

Młodobabskie sprawy

Co za noc! Jedna księżniczka ze szkiełka znowu zakatarzona a drugą właśnie próbujemy odzwyczaić od nocnego jedzenia. A dokładniej od udawania jedzenia.
Za to budzenie rodziców jest jak najbardziej rzeczywiste i realne.
Jakby tego było mało- jeszcze niepełnosprawny tatulo.
Próba utulenia, po ciemku, zagipsowaną łapą zasmarkanego dzieciaka to prawdziwa trauma.
Dla wszystkich uczestników tego tyleż ambitnego co karkołomnego przedsięwzięcia.
Teraz koleżanka małżonka próbuje odespać trudy nocy a ja korzystając z tego,że Dzieci Frankensteina zagapiły się w okno, spróbuję coś napisać.
Jedną ręką.
Co jest cholernie upierdliwe i frustrujące.
Wracając do kwestii „jednoręcznej” obsługi naszych bambaryłek to okazuje się, że dobra wola i niezły refleks garbatego ojca może być czasem zagrożeniem.
Zdarza mi się,że odruchowo próbuję złapać upadającą córkę i kończy się to tym, że biedna obrywa po plecach gipsem.
A próba zapięcia śliniaka to... ech szkoda gadać.
Nie narzekam bo sam chciałem. Za to córkom niezbyt podoba sie gdy tata niezdarnie stuka je zagipsowanym kciukiem w potylice.
Ale się staram.

Za to dzisiaj rano ręce mi opadły i sam już nie wiedziałem -śmiać się czy płakać?
Dzieciaki zajęły się swoimi „młodobabskimi” sprawami a ja względnie spokojnie mogłem pooglądać program na Discovery.
Siedząc na podłodze sączyłem kawę i obserwowałem perypetie rybaków uprawiających „Najniebezpieczniejszy zawód świata”.
Przy moim kolanie pełzała córka bawiąca się samochodzikiem- telefonem.
Nie wiem jaki geniusz wpadł na tak groteskowa krzyżówkę, ale to działa.
Dzieciaki są zafascynowane tym migającym kogutami pojazdem,wyposażonym w klawiaturę i wydającym przy każdym jej naciśnięciu najróżniejsze dźwięki.
Dlatego jest to u nas zabawka „do zadań specjalnych”-kiedy trzeba załagodzić jakiś dziecięcy konflikt, uciszyć histeryczne rozpaczanie, albo odwrócić uwagę na kilka sekund by tatulo mogli niepostrzeżenie wymknąć się do toalety.
Bo to ostatnio naprawdę jest problem.
Kiedy rano koleżanka małżonka odsypia swoja zmianę ja jestem oddany pod rządy krasnoludzkiej dyktatury.
A ta- jak każda- nie uznaje samowoli, nieposłuszeństwa ani ... znikania za drzwiami.
Kiedy tylko dotknę klamki uruchamia się syrena.
I nie ma zmiłuj!
Choćby nie wiem jak się chciało.
Choćby sytuacja była nie wiedzieć jak nagląca.
Trzeba się temu reżimowi podporządkować i odpuścić.
Czasem oczywiście udaje się przechytrzyć bezwzględny system.
Wymaga to jednak skomplikowanych działań. I czasu.
Niestety.
Chyba domyślacie się co mam na myśli?
Pewnie jeszcze do tego wrócę w przyszłości, ale wróćmy do tematu.
Jak mówiłem relaksowałem się przed telewizorem a nasza starsza córka odkrywała uroki zdalnego sterowania pojazdem za pomocą przyczepionego do niego sznurka.
Rybacy na ekranie walczyli ze strasznym sztormem a „autotelefon” kursował;
-do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu...

I nagle!Właśnie wtedy gdy dzielny szyper stanął przed koniecznością podjęcia dramatycznej decyzji przy moim kolanie rozległ się dramatyczny skowyt.
-Spokojnie córeczko, na pewno dadzą sobie radę! Zobacz, panowie rybacy już biorą się za...
Najwyraźniej nie przekonałem dziecka ponieważ darło się jeszcze głośniej.
Spojrzałem na nią.
Co się mogło stać? Nie przewróciła się, nawet nie ma w pobliżu niczego o co mogłaby się uderzyć...
Co więc jest powodem takiej rozpaczy?!
W tym momencie moja latorośl obróciła w moją stronę zalaną łzami twarz ... i zobaczyłem.
Sznurek.
Ten od samochodziku.
To znaczy jeden jego koniec był w dalszym ciągu przymocowany do zabawki.
A drugi tkwił między wykrzywionymi w grymasie wargami.
Rzuciłem się na pomoc i wtedy wargi się rozchyliły.
Ukazując sznurek zaklinowany miedzy dwiema dolnymi jedynkami.
Wyglądało to tak komicznie ,że zacząłem dławić się ze śmiechu.
Jednocześnie manewrowałem ostrożnie cała trójką- to znaczy sznurkiem, samochodzikiem i córką -Starając się uwolnić tą ostatnią z opresji.
I jednocześnie nie spowodować tego,że przez najbliższe kilka lat będzie paradowała z groteskowa dziurą w uzębieniu.
W końcu zgrzani i spłakani ( z tym,że ja ze śmiechu) usiedliśmy na podłodze i niechętnymi spojrzeniami zmierzyliśmy zabawkę.
Córka zagulgotała coś najprawdopodobniej obraźliwego.
-Tak masz rację. GŁUPI SAMOCHODZIK!-zgodziłem się z nią.

Znowu się zaczyna

Poprzedni post piałem w błogiej nieświadomości w zaciszu naszego gościnnego pokoju.
Ustaliliśmy z koleżanka małżonką, że teraz kiedy jestem na zwolnieniu powinienem codziennie poświęcać dwie-trzy godziny na blogowanie i redagowanie papierowej wersji Dzieci Frankensteina.
I właśnie w poniedziałek zaczęliśmy testowanie tego systemu.
Rano nakarmiłem dzieciaki i je pozabawiałem a po dziesiątej udałem się „do pracy”.
Coś tam wystukałem i naskrobałem rysunek. A potem usiadłem nad próbnym, wydrukiem książki.
Pracowałem przy wiekowym komputerze stacjonarnym, w którym nawet zegar nie był porządnie nastawiony.
W pewnym momencie postanowiłem zrobić sobie przerwę. Zszedłem na dół i zastałem żonę przed telewizorem.
Właśnie nadawali relację na żywo z Łodzi gdzie jakiś szaleniec zamordował dwie osoby w biurze poselskim.
Poruszony odłączyłem od ładowarki swój telefon i poszedłem z nim z powrotem popisać. Po drodze wklepałem pin. Kiedy tylko telefon się włączył zobaczyłem na ekranie informację o kilkunastu połączeniach.
Nie znałem żadnego z numerów i właśnie zastanawiałem się czy oddzwaniać gdy telefon zawibrował.
Kolejny numer, którego nie znałem.
Pomyślałem, że to może być dziennikarka z TVP bo ludzie z „boćka” ostrzegli mnie ,że dali jej mój numer ponieważ telewizja szuka kogoś do programu o naprotechnologii.
-Dzień dobry dzwonię z telewizji TVN-usłyszałem w słuchawce.
Asystent „gwiazdy dziennikarstwa” pytał czy może do nas podesłać reportera z prośbą o skomentowanie tego co w związku z in vitro dzieje się w sejmie.
„Oho, znowu się zaczyna”-pomyślałem bez nadmiernego entuzjazmu.
Po szybkiej konsultacji z koleżanką małżonką zgodziliśmy się i wtedy okazało się,że reporter będzie za kilkanaście minut.
Co wprawiło nas w lekki popłoch bo dziewczynki właśnie konsumowały bułeczki maślane i cały pokój pokryty był dosyć dokładnie okruszkami zmieszanymi z zabawkami, ubrankami i dziećmi.
Mniej więcej w takiej kolejności.
Żona mruknęła ,że idzie „założyć twarz” i pobiegła zrobić sobie makijaż a ja zacząłem ubierać Dzieci Frankensteina bo wymyśliłem,że wywiadu udzielimy w plenerze.
Reporterowi pomysł się spodobał i poprodukowaliśmy się trochę przed kamerą na tle liści osypujących się z jabłonek.
Zdawałem sobie,że nasz występ w faktach będzie króciutenki, ale jego długość i tak nas zaskoczyła. Mignęliśmy na ekranie, z krótkim komentarzem „ a to kolejne bliźniaki urodzone dzięki in vitro”.
Czyli jakieś dwie sekundy :-)
Parsknąłem śmiechem.
-Pewnie głupoty gadaliśmy-zatroskała się żona-A ja do wszystkich wysłałam sms'y żeby nas oglądali.
Teraz już naprawdę dławiłem się ze śmiechu.
-Mówiłem żebyś tego nie robiła.
-Ale potem wszyscy mają pretensje,że nie uprzedziliśmy.
Chwilę później nadszedł sms od rodzinki:
„Chamstwo, takie gwiazdeczki tak migawkowo! Gdyby pokazali jak należy nie miałby sensu cały ten dyskurs”.
No właśnie.
Trochę byłem tylko zły,że na takie zawracanie głowy straciłem czas, który był przeznaczony na pracę nad książką. Trudno.
Wczoraj rano znowu przed jedenastą udałem się do mojej tymczasowej „pracowni”.
Kiedy wchodziłem po schodach zadzwonił telefon.
Spojrzałem na wyświetlacz -znowu numer którego nie znam.
-Halo?-mruknąłem do słuchawki.
-Dzień dobry dzwonię z „Dzień Dobry TVN” czy ma pan jakieś plany na weekend?
Rozmowa była bardzo miła, ale rozłączyłem się z mieszanymi uczuciami.
Już i tak mam wyrzuty sumienia,że z ręką w gipsie nie mogę zbyt wiele pomóc przy dzieciach.
Staram się jak mogę,ale o przewijaniu nie ma mowy. Przy kąpaniu też jestem tylko statystą.
A teraz znowu mam „gwiazdorzyć”?
Z jednej strony blogowi przydałoby się trochę darmowej reklamy, ale równie mocno potrzebuję on nowych, porządnych tekstów. I na tym miałem się skoncentrować.
No nic. Jeszcze zobaczymy.

wtorek, 19 października 2010

Na spalonym



To była kolejna niełatwa noc, ale jakoś udało się dotrwać do świtu.
Na chwilkę przerwę relacjonowanie „kciukowej epopei” ponieważ dziej się zbyt wiele aktualnych i ważnych rzeczy bym mógł je ignorować.
Piłka in vitro znowu trafiła na sejmowe boisko.
Ściślej mówiąc piłek na sejmowa murawę wrzucono aż sześć więc juz teraz widać,że nie będzie to zwykły mecz rozgrywany według zwykłych reguł.
Tym bardziej, że ubrany na czarno pan stojący przy linii bocznej nie wygląda na sędziego. To co trzyma w ręce nie przypomina chorągiewki. No i jeszcze ta nietypowa czapka.
Taka bardzo wysoka.
Sprawia wrażenie jakby próbował nią przykryć zawodników jednej z drużyn.
Dworuję sobie,ale kiedy usłyszałem wypowiedź abp Hosera o wykluczeniu z kościoła parlamentarzystów popierających in vitro, nie było mi do śmiechu.
Lewica podniosła straszny krzyk. Jedni wspominają o niedozwolonym lobbingu a inni wręcz o szantażu.
A ja w sumie się cieszę bo moim zdaniem taka wypowiedź to strzał w kolano.
Po raz kolejny wychodzi to jak mało hierarchowie przejmują się zapisami konkordatu.
I jaki nacisk wywierają na instytucje świeckie.
I jak bardzo potrzebne im jest szkolenie z dyplomacji, taktu, humanizmu i empatii.
Za to nie potrzebują szkolenia z manipulowania i naginania faktów.
Bo jak inaczej nazwać, tak jednostronne, wystąpienie arcybiskupa, który sam też jest lekarzem?
Rozumiem racje jakie nim kierują i je szanuję.
I po raz kolejny napiszę,że mam podobne wątpliwości dotyczące etyki i niektórych aspektów tej metody.
A jednak w sprawie in vitro nic nie jest czarne i białe.
Rozumieją to nawet niektórzy politycy więc to chyba nie jest takie trudne do pojęcia?
Po kotłowaninie wokół krzyża i asekuracyjnej postawie kościoła, poparcie dla niego w sondażach spadło o dziesięć punktów procentowych.
Mam wrażenie, że teraz będzie jeszcze gorzej.
Zgadzam sie z premierem,że bez sensu jest popadanie w tandetny antyklerykalizm.
Bo kościół to instytucja złożona. Podobnie jak jego działalność.
A jednak niektóre „akcje” usprawiedliwiane walką w obronie wartości moralnych i humanizmu są, delikatnie mówiąc, dyskusyjne.
Cieszę się ,że znowu jest o czym podyskutować i,że blog znowu przestanie być tylko obyczajowo-wspomnieniową pisaniną, ale jednak ta atmosfera zaczyna mnie niepokoić.
Bo jak teraz zachowają się szantażowani i wierzący parlamentarzyści?

niedziela, 17 października 2010

Maruda na przepustce

Oczywiście najpierw pojechaliśmy do dzieciaków. Oj stęsknili się garbaty tatulo!
Naściskaliśmy się, „ponaprzytulaliśmy”, naśmiali i dopiero późnym popołudniem dotarliśmy do domu.
Przewróciłem całą chałupę w poszukiwaniu instrukcji do sterownika pieca. Kiedy ją wreszcie znalazłem przyczyna problemów z ogrzewaniem okazała się banalna i po kilku minutach problem został rozwiązany.
Na fali tego sukcesu dokonałem jeszcze kilku szybkich napraw w domu a potem z piwkiem zasiedliśmy do kolacji.
Wczesnej, ponieważ takie były zalecenia lekarza.
-Wreszcie normalne jedzenie! Westchnąłem nad talerzem.
Koleżanka małżonka pokiwała ze zrozumieniem głową.
Wreszcie mogliśmy spokojnie porozmawiać.
Zrelacjonowałem więc swoje szpitalne doświadczenia kończąc:
-No i tyle, jutro jestem zapisany na operację, ale coś czuję, że nic z tego nie będzie.
-Może to i lepiej skoro lekarze mają wątpliwości.
-Tyle,że każdy mówi co innego. No i już się nastawiłem,że posiedzę w domu na zwolnieniu. Pochodzę z „księżniczkami” na spacery, wyśpię się w szpitalu...
Parsknęła śmiechem.
-Wiesz co, chyba są na to prostsze sposoby niż poddawanie się operacji i łamanie palców.
Trudno jej było odmówić racji.
W tym momencie dotarło do mnie,że w ogóle nie przejmuję się tym,że czeka mnie „przecięcie ścięgien i kości a potem wycięcie z niej takiego klinika...”.
Moim największym zmartwieniem było to,że zostawiłem dziewczyny w domu ze szwankującym ogrzewaniem.
-Oj daj spokój- stwierdziła żona- po pierwsze wcale nie było tak zimno, po drugie dogadałam się z twoimi rodzicami,że dzieciaki biorą na noc a po trzecie zawsze mogę rozpalić w kominku.
A poza tym z piecem już wszystko jest w porządku.
-No tak, ale ja liczyłem ,że pójdę do szpitala tylko na dwa dni. A tu mija druga doba i nawet nie wiadomo czy będzie ta pieprzona operacja czy nie.
-Damy radę.
-Oby mi tylko po tym gipsu nie założyli bo nawet nie będę mógł dzieciaków przewinąć- martwiłem się dalej- Wiesz, lekarz mówił,że jak będzie się dało założyć taką płytkę to obejdzie się bez gipsu.
-Byłoby fajnie.
-No,ale jak będzie gips...
-Damy radę.
-Ale mam wyrzuty sumienia, nie chce Cie tak zostawiać...
-Damy radę!
-Bo wiesz jeszcze się mogę wycofać.
-DAMY RADĘ!!!
-No tak, zresztą może i tak się okazać,że nie będzie tej operacji.
-No to trudno.
-Ale ja się już tak nastawiłem na to zwolnienieeeeee!
Czyżbym był upierdliwy?
„Nie może to być!”

sobota, 16 października 2010

Tryby systemu mielą powoli


Uff... jak dobrze znowu być w komplecie. Przez całe popołudnie nie mogłem oderwać się od dzieciaków.
Przed chwilą położyliśmy je do łóżek i mogę znowu zabrać się do pracy.
Nie mam za dużo czasu bo penie zaraz żona odgoni mnie od kompa bo będzie chciała "poboćkować".
No to do rzeczy:
Właśnie relacjonowałem przez telefon koleżance małżonce sytuację kiedy do szpitalnej salki wszedł jakiś brodaty facet w dżinsach i swetrze.
Ponieważ przyjrzał się mojej karcie domyśliłem się,że to zakamuflowany nadczłowiek stworzony do wyższych celów niż mówienie „dzień dobry”.
-Jakąś historię choroby pan ma?
-No nie do końca, bo jeden lekarz nie rozpoznał złamania i dopiero jak kolega zrobił mi zdjęcie kciuka rentgenem stomatologicznym...
Gość wytrzeszczył oczy, co przyjąłem z niejaka satysfakcją, ale zaraz potem warknął:
-Ma pan jakieś zdjęcia TUTAJ?
Próbowałem mu wytłumaczyć,że są już stare i że mój lekarz kilkakrotnie mnie oglądał, ale zostałem zrugany i musiałem wysłuchać tyrady na temat tego,że „to jak on ma teraz zaplanować zabieg”.
Na końcu języka miałem odpowiedź,że jak nie pytam laików jak wykonywać swój zawód.
Wolałem jednak nie przeginać i poradziłem mu tylko, żeby pogadał z „moim” chirurgiem.
Chirurg ów to naprawdę rozsądny i jeszcze niezmanierowany „kolega kolegi” (tego od nieistniejącego cholesterolu).
Kiedy zrelacjonowałem mu tamtą rozmowę tylko wzruszył ramionami.
-Miał pan rację. Spokojnie zaraz zrobimy nowe zdjęcie.
Położyłem się więc w łóżku i przysnąłem. Potem obiad, telefoniczna rozmowa z żoną i córkami („tśata” , „dadek” , „EeeeeEeeeeEeee...”), znowu drzemka, kolacja....i wieczorny obchód.
-Był pan na zdjęciu?-zapytał kolejny lekarz
-Nie, ciągle czekam.
Ręce mu opadły, ale starał się dzielnie nic po sobie nie pokazać.
-No dobra zaraz ktoś po pana przyjdzie. Acha i dzisiaj już niech pan nic nie je i nie pije i jutro przed operacją tak samo.
Kilka minut później usłyszałem od pielęgniarki,że mam zejść kilka pięter niżej i że tam już czekają.
I rzeczywiście czekała tam piekląca się kobieta, która nie mogła zrozumieć dlaczego przychodzę tak późno i zawracam jej głowę.
-Wie pani co? Ja też tego nie rozumiem bo czekałem od południa i już nawet nie chce mi się tego komentować.
Od razu zrobiła się milsza.
Potem wróciłem na oddział trochę popisałem, porysowałem i poszedłem spać.
Spałem naprawdę dobrze i tylko kilka razy obudziłem się na karmienie córek :-)
Do mojego wytresowanego organizmu najwyraźniej jeszcze nie dotarło,że ma okazję się trochę zregenerować.
Śniadanie oczywiście odpuściłem.
Bez żalu.
A potem na obchodzie usłyszałem:
-No oglądaliśmy to pana zdjęcie.
-I co bez entuzjazmu?-już wiedziałem co chce powiedzieć.
-No bez.
-I co?
-Szczerze mówiąc nikt się, dzisiaj, nie chce podjąć tej roboty bo nie widzi większego sensu.
-No ale, byłem na konsultacjach i profesor mówił,że jest sens...
-No to niech pan pogada z tym chirurgiem, z którym się pan umawiał, ale dzisiaj go nie ma. Będzie jutro.
To nie mogli mi do „urrrrrrwanego kubka” od razu powiedzieć, żebym sobie odpuścił? Teraz robią ze mnie takiego „co to się uparł”.
Mój sąsiad z sali pokiwał tylko głową, ponarzekał na swoje kolano i wrócił do oglądania telezakupów Mango.
„Noooooo nieeee, ja tu zwariuję”-pomyślałem.
W tym momencie przyszedł sms od koleżanki małżonki, która informowała mnie,że bardzo mnie kocha,i że piec nie grzeje i w domu jest zimno jak w psiarni.
Zerwałem się z łóżka i poszedłem negocjować przepustkę.
Najpierw była sekretarka oddziału:
-Proszę pani dzisiaj odwołano moja operację i może się okazać, że jutro tez jej nie będzie. Jest jakaś szansa,żebym mógł dzisiaj zwiać do domu?
-Widzę,że wie pan więcej ode mnie- westchnęła i kazała mi porozmawiać z lekarzami.
Akurat siedziało kilku młodziaków, którzy przyznali mi rację ,ale stwierdzili,że decyzje to może podjąć tylko zastępca ordynatora.
Odczekałem więc godzinę i wróciłem zawracać głowę „kierownikowi planety”.
-Czy jest już decyzja w mojej sprawie?
Odpowiedziały mi miny mówiące wyraźnie, że nikt już nawet nie pamięta o co chodziło.
Musiałem więc ponownie tłumaczyć o co chodzi i czego chcę.
Jakaś kobieta od razu zaczęła na mnie burczeć,że jutro mam mieć operację i że w ogóle nie ma czegoś takiego jak przepustka.
Odpowiedziałem jej, że dobrze wiem iż istnieje możliwość skorzystania z „nieistniejącej przepustki” i zrobiłem minę świadcząca o tym,z jestem przygotowany na długie i upierdliwe negocjacje.
W pewnym momencie w drzwiach gabinetu lekarzy pojawiła się głowa „kierownika planety”, który stwierdził,że pani ma generalnie rację, ale „w wyjątkowym przypadku”, na mocy „dżentelmeńskiej umowy”...
Musiałem obiecać,że będę o siebie dbał i po raz setny zapewnić,że wiem iż mam być na czczo.
Potem zadzwoniłem do żony. Ubrałem się i zszedłem na parking.
Po kilkunastu minutach nadciągnęła kawaleria.
-Dziadkowie wzięli dzieciaki na cały dzień. I na noc!-tu uśmiechnęła się znacząco.

Kciukgate 2-Powrót

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią właśnie nastawiłem wodę na kawę i siadam do klawiatury.
Trochę wolno mi to pisanie idzie, ale mam nadzieje,że wkrótce nabiorę wprawy.
Żeby nie wprowadzać histerycznej atmosfery uspokajam ,ze mój pobyt w szpitalu był od dawna zaplanowany i generalnie nic takiego się nie stało.
To po prostu bezpośrednia kontynuacja wydarzeń, o których wspominałem kiedyś w poście pt. „Kciukgate”.
Na operację miałem już pójść kilka miesięcy temu,ale przełożyłem ją żeby nie zostawiać mojego babińca.
W końcu jednak nadszedł moment z gatunku „teraz albo nigdy”. Ponieważ wiedziałem, że przez jakiś czas będę „niezdatny” do cięższych albo bardziej precyzyjnych prac, rzuciłem się do roboty.
Przygotowanie ogrodu do zimy, porządki w piwnicy, zamówienie węgla i tysiąc pięćset czterdzieści trzy inne sprawy, które do tej pory odwlekałem, teraz pochłonęły mnie całkowicie.
Noc przed pójściem do szpitala spędziłem na wstawaniu do dziewczynek i walce z instalacją CO. Najpierw nie mogłem rozpalić w piecu, potem okazało się,że instalacja jest zapowietrzona a kiedy zacząłem dopuszczać wodę to zaczęło zalewać kotłownię... i tak dalej i tak dalej.
A,że do tego zbiegło się to w czasie z bardzo trudnym okresem w pracy to naprawdę nawet nie miałem siły Was uprzedzić,że na chwilę zamilknę.
Inna sprawa,że plan miałem wprost przeciwny.
Niedawno dostałem służbowego netbooka z bezprzewodowym dostępem do internetu i nastawiałem się na ostre blogowanie w szpitalu.
No, ale Garbaty to przecież człowiek, którego szczęście uważa ,że wystarczająco napracowało się przy in vitro. I od tego czasu jest na urlopie.
I sprzęt, po zaledwie trzykrotnym odpaleniu wylądował w serwisie gdzieś po Budapesztem.
Cóż było robić.
Cofnąłem się do czasów średniowiecza i zapakowałem do torby zeszyt i ołówek.
A potem koleżanka małżonka odstawiła mnie do szpitala.
Czułem się trochę tak jakbym jechał na urlop.
Jakoś w ogóle nie myślałem o tym, że może mnie boleć, że szpital itd.
Myślałem o tym,że wreszcie wyrwę się z otępiającej prozy pracy i trochę powysypiam.
No i jeszcze perspektywa odzyskania sprawności kciuka!
Chociaż jak pomyślałem co mi będą z nim wyczyniać to robiło mi się lekko słabo.
Humor siadł mi jednak zaraz po przyjęciu do szpitala kiedy usłyszałem od chirurga
-To co jednak pan chce? Ja to na pana miejscu bym się zastanawiał.
Krew mnie zalała, bo rzeczywiście decyzja, z wielu względów, nie była łatwa. Byłem po konsultacjach z kilkoma specjalistami i w końcu ten sam lekarz uznał,że warto spróbować.
No a teraz wydziwia.
-Panie doktorze, ja też się waham. Ale ku czemu pan się skłania?
-A pan?
No masz babo placek.
-No, ja jestem minimalnie za.
-No, dobra, to robimy.
-Świetnie. To co, tak jak pan mówił, dzisiaj?
-Zobaczymy. Niech pan idzie na salę i poczeka.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze jak długo przyjdzie mi poczekać.
Za to już po kilku godzinach strasznie tęskniłem za moimi dziewczynami.

Cdn
(spokojnie, już piszę :-)-jeszcze dzisiaj kolejny „premierowy odcinek”

piątek, 15 października 2010

No dobra, zanim pójdę spać wrzucę jeszcze drobiazg, który ostatnio zmajstrowałem i który właśnie został zdjęciem profilowym Dzieci Frankensteina na Facebooku.
Ciekaw jestem jak wam się spodoba?



W sumie to chyba niezły motyw na "służbową koszulkę" :-)

Durne stare kocisko

Czy może być jakieś sensowne wytłumaczenie tego,ze do tej pory nawet nie skomentowałem nagrody nobla dla prekursora in vitro? I tego,że w tym miesiącu na blogu posucha?
Może.
Kochani, właśnie mnie wypisali ze szpitala i 5 minut temu wszedłem do domu.Nie mam siły teraz szerzej się rozpisywać,ale mam ponad miesiąc zwolnienia więc od jutra zaczynam ostre nadrabianie zaległości.
A nazbierało się tematów, fotek i rysunków.
Przyznam się szczerze,że strasznie mi brakowało bloga przez ostatnie dni. Niestety siedziałem odcięty od netu w małej salce z kolesiem,który uwielbiał oglądać w TV telezakupy i pseudopublicystyczne programy o nastolatkach, które pijane w sztok rzygają w samochodach.
Jednym słowem impreza na całego.
A jej finał, w którym chirurg spytał mnie czy mam ochotę popatrzeć na to co też on wyczynia z moim ciałem to już prawdziwa krwawa ballada :-)
No to do jutra.
ps.
A co odpowiedział Garbaty łapiduchowi?
"Aaaa, dobra! Pokazuj pan!"
... i teraz naparwdę tego żałuje.
Jak to mówią "ciekawość zabiła kota"
Miau.

piątek, 1 października 2010

Zasłyszane

"-Tato, tato a co przynoszą bociany?
-Chaos i zniszczenie synu."



:-)))))))))))))))))))