środa, 30 czerwca 2010

Polityczna niepoprawność medialna

No cóż po takiej przerwie czuję się jak debiutant. Tym bardziej ,że przeczytałem wczoraj kilka cierpkich komentarzy.
Przyznaję,że trochę mnie ruszyło.
Inna sprawa,że nie byłem zaskoczony. Nawet trochę bałem się wpisując adres blogu w wyszukiwarce :-)
Na zarzut o lekceważeniu mogę odpowiedzieć bardzo prosto: właśnie z szacunku do czytelników „nie ubierałem w słowa tego,że nie miałem nic do powiedzenia” :-)
Cytat może niezbyt dokładny bo z głowy.
Ale niewątpliwie trafny.
Czuje się ostatnio jakbym żył naraz w kilku równoległych światach.
Między 5.00 a 6.00 z bezkresnych mroków czarnej dziury wzywa mnie jękliwe wołanie którejś z księżniczek. I tym samym przenoszę się do świata jasności i dualnej monarchii.
Bardzo lubię te chwile o poranku. Karmie dzieciaki a kiedy najedzone przydrzemią siadam z kawą i przez kilkanaście minut czytam kilka stron książki.
Taaa... nieżyjący już Stieg Larson i jego trylogia „Milenium” to chyba jeden z powodów ostatniego milczenia...
Koło ósmej wsiadam w samochód i ląduję w krainie mroku i szarości. Świata , w którym słońce nigdy nie wschodzi i nie zachodzi. Resztę przemilczę bo cholera wie kto to z mojej firmy czyta ;-)
Wracając do księżniczek niestety muszę jeszcze po drodze odwiedzić kamieniołomy w naszym ogrodzie.
Koleżanka małżonka dosyć jasno wyraziła się na temat zbyt długiego oczekiwania na dokończenie balkonu i tarasu. Dobrze,ze chociaż szwagier betoniarkę pożyczył.
Taki tryb życia powoduje ,że ostatnio wyspecjalizowałem się w zasypianiu podczas najbardziej dramatycznych momentów meczów.
Ostatnio przydrzemałem podczas.... karnych!
Więc naprawdę nie miejcie żalu.
Tym bardziej,że każdą wolna chwile spędzam z dzieciakami.
Naprawdę potrafią dać w kość, ale obserwowanie tego jak rozwijają się z dnia na dzień jest fascynujące i rozczulające.
Nasz „bliźniak drugi” właśnie bardzo na serio przymierza się do raczkowania a „bliźniak pierwszy” nauczył się mówić „mama”.
I oddaje się temu zajęciu z niesłabnącym entuzjazmem.
A jednak to wspaniałe doświadczenie kiedy od drugiej do trzeciej w nocy człowiek słucha słodko monotonnej mantry:
„mamamamamaamamamamamamamaaaaamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamamaaama....”

Fajne jest to tacierzyństwo.
Dzisiaj byliśmy na kolejnym spotkaniu z panią rehabilitantką.
Równie miłym co , moim zdaniem, całkiem niepotrzebnym. Bo chodzenie tylko po to żeby usłyszeć, że wszystko jest super ,ale „lepiej jeszcze poćwiczyć” jest chyba bez sensu.
Kiedy opowiadam o tym koledze lekarzowi ten tylko uśmiecha się i cynicznie stwierdza:
-A co się dziwisz. Oddział rehabilitacji z czegoś musi żyć.
No tak, pracy niewiele, koszty żadne a punkty do NFZ się nabija.
Pozostaje tylko wzruszyć ramionami.
Trudno za to tak lekko potraktować kampanię wyborczą, w której kwestia in vitro pojawia się bardzo regularnie.
Przygnębia mnie ta kampania prezydencka. Z kilku względów.
Po raz kolejny przychodzi podjąć decyzję czy zagłosować na kandydata bardzo złego czy bardzo złego inaczej.
Właśnie oglądam drugą debatę między „Małym Bratem” a „Nadętym Gajowym”.
Te pierwszy jest zdecydowanym przeciwnikiem in vitro ( „jestem katolikiem”) a drugi niby za ,ale reprezentuje partię, która cynicznie próbuje zniszczyć mój zakład pracy.
No i masz tu wybór Polaku.
Tym bardziej,że te wszystkie medialne działania mają jeszcze drugie i trzecie dno.
Chyba jeszcze nigdy koledzy dziennikarze tak mocno nie zaangażowali się w kampanię.
Ostatnio ze znajomymi śmialiśmy się tłumacząc skróty stacji telewizyjnych jako TVPis oraz Tusk Vision Network.
O ile jednak publiczna tv stara się zachować jakieś tam pozory to TVN jedzie po bandzie.
Z biznesowego punktu widzenia takie działanie jest zrozumiałe bo Platforma robi dużo by osłabić pozycję TVP, która jest poważnym konkurentem na rynku reklamowym.
A jednak jako dziennikarz brzydzę się takimi cynicznymi manipulacjami.
I chociaż jako widza bawią mnie często te medialne złośliwostki pod adresem Małego Brata to jednak jako dziennikarz nie mogę pozbyć się niesmaku.
Zresztą z prasą jest podobnie.
No cóż. Agora też od lat szuka dla siebie miejsca na rynku mediów elektronicznych...
Kiedy czytam wspomniany ostatnio kryminał Stiega Larsona to dochodzę do wniosku,że jeżeli chodzi o standardy i etykę dziennikarską to jeszcze przed nami dłuuuga droga.

środa, 9 czerwca 2010

AC/DC-część 3

Pod lotnisko, na którym ma odbyć się koncert, zajeżdżamy zaskakująco szybko.
Miny nam jednak rzedną kiedy zaczyna się mozolne szukanie miejsca do zaparkowania.
Samochody są wszędzie -na chodnikach, trawnikach podjazdach do sklepów.
W pewnym momencie sugeruję kierowcy żeby zaparkował w środku myjni samochodowej.
Jakoś nie wydaje mi się by jakiś klient odważył się dzisiaj do niej przyjechać.
Mój żart nie zostaje jednak doceniony.
Nie to nie. Siadam naburmuszony i siorbię piwo z puszki. Chciałem dobrze.
W końcu policjanci pozwalają nam zaparkować przy przystanku autobusowym. Ulica i tak zostanie zaraz zamknięta.
Nadszedł czas dramatycznej decyzji.
-To co będzie padało czy nie? Zakładamy kalosze czy nie?-patrzymy na siebie pytająco z koleżanką małżonką.
-W dupie! Nie bierzemy! Żyje się raz!
Ależ jesteśmy szaleni.
Przypomina mi się jeden z rysunków Garfielda, na którym Jon Arbuckle krzyczy -
„Jestem szalony! Założyłem nakolanniki na łokcie!!!”.
Po chwili jednak wchodzimy w gęsty tłum zmierzający do bramek.
Po drodze za dwie dychy kupujemy jeszcze dwie pary świecących diabelskich rogów.
Patrzymy na siebie krytycznie z koleżanka małżonką i zgodnie oceniamy,że ta cepeliada uczyniła z nas „najrasowszych” fanów AC/DC.
W pewnym momencie podchodzi do mnie dwóch kolesi. Ten wyższy pyta zaczepnie wskazując na moje świecące poroże:
-Pożyczysz, czy mam ci odebrać?
-Próbuj! - proponuję buńczucznie co wywołuje jego wesołość.
W końcu jest tylko dwa razy większy ode mnie.
Gratuluje mi właściwej postawy i rozchodzimy się w zgodzie.
Czuję,że zaczyna mnie cisnąć pęcherz.
Tego się obawiałem.
A potem się zaczyna.
Jedna bramka,kolejka do toi- toia.
Druga bramka i kolejna kolejka do toi -toia.
Wreszcie trzecia bramka i nasz sektor. Okazuje się ,że tu kolejek do toalet nie ma. Ale przecież nie po to zapłaciłem tyle za bilet, żeby teraz nie skorzystać. No to idę po raz trzeci.
Zastanawiając się po drodze czy to tylko wina wypitego piwa czy tez może warto pomyśleć o zbadaniu prostaty.


Kiedy wchodziliśmy na stadion, ktoś z tłumu mruknął:
-Eee, myślałem,że scena będzie większa.

Jednak okazało się to złudne, bo z każdym krokiem scena rosła i robiła coraz większe wrażenie.

A na scenie Dżem. Po śmierci Ryśka Riedla przez wielu traktowany jak przyzwoity coverband.
A jednak miło było posłuchać starych dobrych kawałków, które brzmiały naprawdę dobrze i
soczyście.
I kiedy kiwaliśmy się przy „Wehikule Czasu” ktoś mruknął:
-Jeżeli teraz jest tak fajnie to wyobraźcie sobie co będzie później.
Aż ciary przeszły po plecach.
A właściwie przegalopowały. O mało nie odbijając mi nerek.
Najwyraźniej były to metalowe ciary ubrane w glany.
Masując obolałe plecy obserwowałem krzątaninę ekipy technicznej, która szykowała scenę na występ gwiazdy wieczoru.
Poszło im zaskakująco sprawnie i szybko. Punktualnie o 21.00 rozbłysły światła a na telebimach pojawił się film animowany , którego akcja rozgrywała się w rozpędzonym pociągu.
Akcja robiła się coraz bardziej dramatyczna a muzyka narastała. Ciary na moich plecach przestały galopować. Teraz używały już naprawdę ciężkiego sprzętu.
A potem zaczęło się szaleństwo. I po moich plecach przejechała dywizja czołgów.
Huk eksplozji, dymy, rozbłysk świateł i rozpędzona lokomotywa wjeżdżająca na scenę.

Z moich ust mimowolnie wyrwało się jedno głośne słowo. Takie z wyrazistym „r” w środku , które w naszym języku służy do wyrażania całej palety emocji. Najczęściej skrajnych.
Zginęło ono jednak w huku utworu „Rock'n roll train”.

A potem było coraz lepiej.

Trzeci numer koncertu to „Back in black” i kompletne szaleństwo.
Sześćdziesięcioletni Brian Johnston biegał z mikrofonem a 55-latek Angus Young robił wszystko by udowodnić,że pogłoski o jego wieku są mocno przesadzone.

Ostra jak żyleta muza, bicie w wielki dzwon przy Hells Bells, solidna 10-minutowa solówka i gardło zdarte do szczętu przy ryczeniu Highway to Hell.
Aczkolwiek po tych harcach Angus wyglądał na dećko wykończonego.

Kiedy muzyka wreszcie ucichła i światła zgasły poczułem ,że mam miękkie nogi.
Okazało się ,że nie ja jeden.
Nucąc chrapliwymi, zdartymi głosami finałowe „For those about to rock” człapaliśmy w lekko zataczającym się tłumie.
Przez głowę przeleciała mi myśl,że właśnie kończy się jeden z najwspanialszych wieczorów w moim życiu. Potem jednak poczułem ukłucie żalu na myśl o tym,że taki wieczór już się pewnie nie powtórzy.
Kolejne ukłucie żalu, tym razem do losu- poczułem kiedy okazało się,że jedna osoba z naszego busa zaginęła gdzieś w akcji.
Umówiliśmy się,że godzinę po koncercie wszyscy mają być już na swoich miejscach. Tyle,że jeden z kolesi miał inne plany. Kiedy w końcu raczył odebrać telefon oświadczył bełkotliwym głosem,że siedzi na krawężniku przy stacji benzynowej w towarzystwie jakiś przemiłych i równie pijanych ludzi. Najwyraźniej nie spieszyło mu się do nas.
Kiedy po ponad godzinie wreszcie się pojawił ci którzy tego ranka mieli iść do pracy złożyli mu serdeczne podziękowania.
Większość z nich zaczynała się od słów … których po namyśle postanowiłem tu nie przytaczać.
Zresztą owe oświadczenia nie tylko zaczynały się niecenzuralnie.
Ona całe stanowiły totalny manifest „niecenzuralności”.
Winowajca nie sprawiał wrażenia specjalnie poruszonego.
Zatoczył dookoła nieprzytomnym wzrokiem a potem zwalił się na swoje miejsce i słodko zasnął.
Co było robić? Spróbowaliśmy pójść w jego ślady.


Do domu dotarliśmy nad ranem. Nastawiłem budzik i straciłem przytomność jeszcze zanim moja głowa dotknęła poduszki. Niestety praktycznie w tym samym momencie budzik zadzwonił.
Zerknąłem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem,że w rzeczywistości minęły dwie godziny.
Klnąc paskudnie pod nosem poszedłem się ogolić. Na zrobienie sobie śniadania nie miałem już ani siły ani czasu.
Jadąc do pracy kupiłem półtoralitrową butelkę coli. Następne osiem godzin spędziłem popijając nią kolejne kubki kawy.
„Co nie zabije uczyni cię mocniejszym! Stary metal nie rdzewieje!!!” -powtarzałem sobie w duchu próbując zogniskować wzrok na obrazie wyświetlanym przez monitor komputera.
To było cholernie długie osiem godzin.

AC/DC-część 2

Jak zwykle wydawało nam się ,że mamy masę czasu dopóki nie zaczęliśmy się zbierać. Wtedy zaczęło robić się nerwowo.
Jakie ciuchy dla dziewczynek zostawić dziadkom? Czy będzie ciepło, czy zimno? A może średnio?
No to szykujemy je na wszystkie opcje pogodowe. prognozy meteorologiczne na różnych kanałach bardzo różnią się od siebie a niektóre są wręcz sprzeczne.
Jedną ze stacji zaczynam wręcz podejrzewać o to,że zamiast stawiać na mityczny parametr „sprawdzalności” zaczynają po prostu obiecywać taką pogodę jakiej życzyłaby sobie większość społeczeństwa.
-Kurczę żeby tylko nie padało!-jęczy koleżanka małżonka
-Moja droga- tłumaczę jej pełen zapału- Zapewniam cię ,że już przy trzecim utworze pogoda przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie! Zabrzmi „Back in Black” i wszyscy odlecimy w kosmos!!!
Kiwa głową, ale nie wygląda na specjalnie przekonaną.
Nie ma czasu na dłuższe dyskusje bo czas ucieka.
Zaczynam nosić do samochodu sprzęt jakiego moi rodzice będą potrzebowali do serwisowania dziewczynek.
Najpierw wózek, potem wanienka, potem leżaczki...i w tym momencie okazuje się ,że na resztę zabrakło już miejsca. A więc wyciągam wszystkie graty z bagażnika i zaczynam od nowa starając się jak najlepiej wykorzystać przestrzeń bagażową.
O dziwo jakoś się udaje.

Jednak kiedy wracam do domu dowiaduję się, że muszę jeszcze upchnąć w samochodzie dwie torby z ekwipunkiem dla dzieciaków. No i oczywiście nasze bambetle.
I znowu , ku mojemu zaskoczeniu, jakoś się udaje. Co prawda samochód wygląda tak jakby znalazły się w nim bagaże 12 osobowej ekipy wybierającej się na wielomiesięczny rajd dookoła globu, ale trudno się temu dziwić.
My też musimy być przygotowani na różne warunki pogodowe.
To już nie te czasy kiedy człowiekowi wystarczało to co ma na grzbiecie i kilka groszy w kieszeni.
Chociaż nie ukrywam,że trochę mi tęskno za tamtym okresem.
Nie mam jednak czasu na smętne rozważania.
Upychamy wszystko w samochodzie, pakujemy dzieciaki do fotelików i grzejemy do dziadków.
Po drodze koleżanka małżonka desantuje się pod sklepem.
Zadanie- „znaleźć i zakupić”.
Cel- „mokre i z procentami”.
Środki- „wszystkie niezbędne- łącznie z eliminacją przeciwnika”.
Podczas gdy żona buszuje w spożywczaku ja zajeżdżam pod dom rodziców.
Oczywiście zamiast skoncentrować się na wyładunku dziecięcego ekwipunku muszę odpowiadać na pytania o to „dlaczego przyjechałem bez żony”.
Na szczęście obiekt pytań już po chwili nadciąga dźwigając podzwaniającą torbę.
Teraz ona przejmuje obowiązki rzecznika prasowego a ja mogę skoncentrować się na swojej nowej ścieżce kariery.
Czyli pracy wysoko wykwalifikowanego tragarza.
Kilkanaście minut później pędzimy już na miejsce zbiórki.
-Wiesz myślałam ,że będę się cieszyć. Że wolność i swoboda i w ogóle. A tak mi jakoś bez nich smętnie.
-Tak, ja też już tęsknię. Właściwie to od wczoraj- kiwam głową i wkładam do odtwarzacza „Black Ice”.
Dźwięk gitary Angusa Younga tnie powietrze a ja mimowolnie mocniej naciskam pedał gazu.
„Ale byłaby wtopa jakbyśmy teraz zaliczyli stłuczkę i przez to spóźnili się na koncert”-przelatuje mi przez głowę i zwalniam.
A więc tak wygląda nadciągająca starość? Rozsądek, przewidywalność, ostrożność?
„E tam zaraz starość, wiek dojrzały po prostu. No... dojrzewający” -staram się pocieszyć w duchu.
Na parkingu czeka już kilka osób. Raczej trudno się pomylić chociaż znam tylko kilka twarzy.
Czarne koszulki, z charakterystycznym logo, opinające wypięte brzuchy, długie włosy przerzedzające się niebezpiecznie na czubkach głów.
Tak wyglądają ludzie zakonserwowani ostrym graniem.
Witamy się mimowolnie zauważając upływ lat u niektórych znajomych. Większość z nich spotykam co kilka lat przy okazji wyjazdu na jakiś koncert. Dla niektórych czas jest łaskawy.
Przez moment zastanawiam się jak ja wyglądam w ich oczach. Szybko jednak daję spokój- przecież do cholery mam w domu lustro.
Po chwili zajeżdża nasz bus i ładujemy się do środka.
Jeszcze nie zdążyłem upchnąć plecaka pod fotelem gdy usłyszałem znajomy syk otwieranych puszek i bulgotanie płynu przelewanego z butelki do gardła. Bez pośrednictwa niepotrzebnych akcesoriów.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów jest już naprawdę wesoło.
Jestem tylko niemiło zaskoczony muzyką dobiegającą z odtwarzacza kierowcy.
Dobra tradycja nakazuje grać twórczość zespołu na koncert którego się udajemy.
Tymczasem w głośnikach rozbrzmiewa Chris Rea.
Pociągam solidny łyk z puszki i wzdycham teatralnie:
-Niech ktoś wreszcie panu kierowcy wytłumaczy,że „Road to Hell” i „Highway to Hell” to wbrew pozorom dwa różne kawałki.
Odpowiadają mi ironiczne rechoty.
Kilkanaście puszek dalej radzimy sobie już sami.
„For those about to rock. We salute you”-ryczy kilkanaście gardeł.
Specjalista od przelewania przeźroczystego, wysokoprocentowego płynu z pustego w swe próżne ciało leży już nieprzytomny na podłodze.
Jego koledzy przez chwilę oddają się rozważaniom pod tytułem -”będzie rzygał czy nie?”.
Ponieważ jednak obiekt ich zainteresowania jest nieprzytomny rozpoczynają dyskusję o muzyce.
-Ja proszę ciebie to nie uznaję żadnego wydziwiania! Rock to są dwie gitary, bas i perka. Nic więcej nie potrzeba!-peroruje ktoś z tyłu autobusu bełkotliwym głosem.
-Stary! Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin- to było granie!!
Teraz wybucha spór o to który z gigantów rocka był największy.
-Żądnych klawiszy. Po co to!? Dwie gitary, perkusja, bas...-tłumaczy swoje stanowisko bełkotliwy głos.
-Ech pijmy za wokalistę DIO- świętej pamięci!-ktoś wznosi uroczysty toast.
-Noo, to był głos! Deep Purple i Dio- moje ulubione kapele- kontynuuje „bełkotliwy”.
Zaraz jednak przypomina:
-Wokal, dwie gitary, perkusja i bas. Nic więcej nie uznaję!!!
Swym ortodoksyjnym oświadczeniem wywołuje prawdziwy aplauz podpitego towarzystwa.
Jednak kiedy wrzask przycicha ktoś z tyłu stwierdza cicho.
-Deep Purple przecież używali klawiszy.
Zapada bardzo niezręczna cisza.
Na szczęście chwilę później zatrzymujemy się na rozprostowanie kości.

Przeciwnik syntezatorów znika w krzakach aby rozprostować a raczej opróżnić swój podtruty układ trawienny.
Po chwili dołącza do niego kolega, który spał na podłodze.
Po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę.
Teraz postoje robią się coraz częstsze. Moczopędny napój gazowany zrobił swoje.
Zaczynam się martwić o to czy w ogóle zdążymy na koncert.
Na szczęście podczas jednego z przystanków wyżebraliśmy od ekipy jadącej drugim busem kilka płyt. Zgrzytnięcie pierwszych dźwięków gitar powoduje, że towarzystwo trzeźwieje i przypomina sobie po co w ogóle została zorganizowana ta wyprawa.
Niestety przed wjazdem do stolicy kierowca ścisza odtwarzacz bo „teraz to on się musi skoncentrować”.
Jego niestosowne zachowanie wywołuje kilka niechętnych,ale niezbyt głośnych komentarzy.

CDN...jutro finał

AC/DC-część 1

Zanim napiszę o samym koncercie, pozwólcie,że trochę cofnę się w czasie :-)...


Cały czas szukam w internecie jakiś fajnych koszulek. Dlaczego większość metalowych t-shirtów to taka tandeta? No przecież takiego paskudztwa nawet na siebie nie włożę. Na koncert owszem, ale potem? Macham ręką.
Kiedy tylko mam wolną chwilę czasu odpalam z youtube'a fragmenty koncertów AC/DC.
Kiedy opowiedziałem żonie o tym, jak to się popłakałem oglądając „Thunderstruck” z Donnington spojrzała na mnie lekko zszokowana.
-Wiesz co? Dopiero teraz dociera do mnie, jak bardzo ten koncert to dla mnie perły przed wieprze.
-Zwariowałaś! Tam nie można nie być! Przecież jak byliśmy narzeczeństwem słuchałaś „Razors Edge”!
-No tak, ale...
-Jakie ale!? „Highway to Hell” znasz?
-Pewnie- burczy lekko obruszona
-”Thunderstruck”, „Back in Black”, „Hells Bells”, „The Jack”?
-No jasne.
-Te numery zagrają na pewno!
-Wiesz co? A może udzielisz mi korepetycji? Zrób taką składankę.
Pomysł mi się podoba. Ściągam z internetu setlistę i obłożony stertą płyt siadam przy kompie.
Wieczorem kładę przed żoną swoje dzieło. A obok spięte w kolejności wydruki tekstów utworów.
-Oto twoja praca domowa kochanie.
-Super. Dzięki.
Zadowolony idę kąpać dzieciaki. Z łazienki słyszę, że płyta już trafiła do odtwarzacza.
Mam wrażenie,że naszym bliźniaczkom najbardziej do gustu przypadło „Back in Black”.
Puchnę z dumy. Moja krew! Oj nie będą one miłośniczkami disco polo.
Godzinę później córki są wykąpane, nakarmione i położone do łóżeczek. Nadszedł czas sprawdzenia efektów pierwszych korepetycji.
-Jak to nie znasz „TNT”!? Przecież ja to ciągle nucę!
-Nie nie znam.
-Znasz!
-Przecież ci mówię,że nie kojarzę.
Ja wiem,że ze słuchem u mnie średnio a z głosem jeszcze gorzej, ale wydawało mi się ,że charczący głos Briana Johnsona umiem naśladować całkiem przyzwoicie. No nic, niech słucha oryginału.
-Jak jutro pojadę do pracy to płyta ma grać non stop- mówię z żartobliwą groźbą w głosie.
Udaje przestraszoną a potem wybucha śmiechem.
-Proszę pana, proszę pana? A możemy już na dzisiaj skończyć? Bo zaraz zacznie się „You can dance”.
-No dobra- zezwalam łaskawie a potem otwieram nam po piwie.
Oglądam program,ale w głowie ciągle tłuką się słowa:

„Shoot to thrill, play to kill
Too many women with too many pills
Shoot to thrill, play to kill
I got my gun at the ready, gonna fire at will
Shoot to thrill, ready to kill
I can't get enough, I can't get the thrill
I shoot to thrill, play to kill
Pull the trigger”

* * *

No wreszcie- w internecie pojawiły się nowe wzory koszulek! Wybieram czarną z monochromatyczną grafiką „Hells Bells” a koleżanka małżonka damską z okładką najnowszej płyty i logo w babskim, lekko złamanym odcieniu czerwieni.
Do koncertu już tylko kilka dni więc wybieram przesyłkę kurierem za pobraniem.
Koncertowa składanka gra non stop, w domu, samochodzie i odtwarzaczu empetrójek.
Cały czas zastanawiamy się jak dojechać na koncert. Wczesniej umówiliśmy się z dwójką znajomych,że jedziemy naszym samochodem,ale ja w piątek muszę być w pracy.
A ponieważ czeka mnie bardzo ciężki dzień dobrze byłoby jednak pojechać busem. Przynajmniej w drodze powrotnej złapałby człowiek kilka godzin snu.
Tyle,że teraz miejsca w busach już są rozparcelowane.
Klnę pod nosem i obdzwaniam znajomych. Staram się być lojalny i szukam miejsc dla całej naszej czwórki.
Ciągle tylko słyszę „jeszcze nic nie wiadomo”, „muszę zadzwonić do kumpla”, „może jutro coś się wyjaśni”.
Desperacko próbuję zamienić się na dyżur,ale kto da się wrobić w piątkowy- który zazwyczaj jest najcięższy? Nie ma frajerów. Tym bardziej,że nie ja jeden wybieram się na koncert.
W końcu się udaje! Bez specjalnych nadziei pytam kumpla, który też jedzie na koncert.
-Ty, a nie znalazłyby się u was w busie jakieś miejsca?
-A ile chcesz? Dwa, trzy...
-Cztery!
-Poczekaj chwilę, już dzwonię.
Przez kilka minut słucham jak konferuje z kimś przez telefon. Trudno cokolwiek z tej rozmowy wywnioskować. W końcu jest wyrok:
-Załatwione, zbiórka o pierwszej .
Uniewinniony! Kamień spada mi z serca i szybko dzwonię do znajomych i wysyłam sms do żony.
Wyszczerzony jak głupek nucę pod nosem:

„I'm on the highway to hell
On the highway to hell
Highway to hell
I'm on the highway to hell”

* * *

Jutro koncert! W pracy nie mogę usiedzieć w miejscu. Strasznie mnie korci, żeby odpalić youtube,ale boję się,że ktoś się w końcu przypieprzy.
Wgazecie piszą,że Angus już nie ma tyle siły biegać po scenie jak dawniej i musieli mu zbudować specjalny podnośnik hydrauliczny. A znajomy, który jedzie z nami twierdzi,że Brian Johnson ma dublera, który zamiast niego huśta się na dzwonie podczas „Hells Bells”.
Macham na te rewelacje ręką.
Obaj panowie mają przecież już swoje lata- pierwszy 55 a drugi jest mocno po sześćdziesiątce.
Ja pierniczę! Ta kapela jest tylko o rok młodsza ode mnie. Od 1973 roku kiedy zespół powstał przeminęły już całe epoki muzyczne!
Jestem tak najarany, że mało brakuje a zapomniałbym złożyć mamie życzenia z okazji Dnia Matki.
Na szczęście jest wyrozumiała i zwraca mi uwagę,że moja żona też w tym roku obchodzi to święto.
A ponieważ nasze córki mają niecałe pół roku to chyba ja będę musiał w ich imieniu zrobić laurki.
Ustalamy z mamą szczegóły jutrzejszego podrzucenia dzieciaków i jadę do domu.
Trochę się martwię bo po raz pierwszy zostawimy je na tak długo.
Na szczęście dziadkowie są tak stęsknieni wnuczek, że traktują to jak atrakcję.
Mam nadzieję ,że mówią szczerze. W każdym razie nie mogę pozbyć się lekkich wyrzutów sumienia.
Z kolei ostatnio mój dziadek poprosił bym mu wytłumaczył co to za zespół, dla którego postanowiliśmy porzucić swoje dzieci.
No to tłumaczę, że z Australii, chociaż połowa składu pochodzi z Anglii, że legenda rocka, że ostatni i jedyny raz grali kiedy byłem praktycznie dzieciakiem,że międzypokoleniowa integracja muzyczna...
-Ja tego nie rozumiem- mruczy. Jak ktoś kto nie jest miłośnikiem muzyki i się na niej nie zna, może chcieć w czymś takim uczestniczyć i jeszcze tyle za to płacić?
Macham na to ręką Nie mam nawet siły obrazić się za to „nieznanie się na muzyce”.
To w naszych kontaktach zawsze był śliski temat- odkąd, kiedy byłem w podstawówce, poprosił mnie żebym mu puścił jakiej to muzyki słucham.
Dumny jak paw wsunąłem do zdezelowanego Grundiga, kasetę- chyba Lady Pank.
A on wydął pogardliwie wargi i mruknął,że „to tylko rytm i nic więcej”.
Kilkanaście lat później widząc mój stojak z płytami spytał powątpiewającym tonem, „czy ja naprawdę tego wszystkiego słucham”.
A kiedy potwierdziłem usłyszałem w odpowiedzi:
-Nie wierzę!
Wyjaśniłem mu więc,z sadystyczną satysfakcją,że to tylko fragment moich zbiorów bo reszta leży w kartonach w drugim pokoju.
W jego oczach widziałem zawód. Jego wnuk okazał się wierutnym kłamcą i pozerem.
Ja też nie mogę uwierzyć,że do spełnienia mojego marzenia została doba.

CDN

Zdradliwa "nazasiość"

Starość w tym roku przyszła jakoś tak wyjątkowo szybko.
W niedzielę mnie lekko połamało.
W poniedziałek było gorzej, ale i tak uparłem się,że sam wykąpię księżniczki.
W efekcie tego wtorkowe wstawanie z łóżka było procesem równie czasochłonnym co bolesnym.
I kiedy wreszcie stanąłem na nogach, zaspana koleżanka małżonka zaproponowała.
-Ojej kochanie jaki ty biedny jesteś! Może się połóż a ja nakarmię dzieciaki.
-Chyba zwariowałaś! Nie po to włożyłem w tę czynność tyle wysiłku żeby teraz wracać do łóżka!-mruknąłem wkurzony buntem własnego ciała.
Potem jednak było jeszcze gorzej i w efekcie wylądowałem na zwolnieniu lekarskim.
Co trochę skomplikowało mi sprawy zawodowe,ale w sumie niespecjalnie zmartwiło.
Bo czeka mnie kilka dni w domu i to z doskonałym pretekstem do unikania wszelkich prac i zajęć.
No i wreszcie za blog się wezmę.
Bo ostatnio... sami widzicie.
Z jednej strony ni miałem głowy do pisania a z drugiej najzwyczajniejsze lenistwo mnie dopadło.
I zamiast na pisanie wzięło mnie na czytanie. Pochłonąłem między innymi najnowszy kryminał ekologiczno- ezoteryczny Olgi Tokarczuk.
A potem mieliśmy gości, a potem...
Uznajmy więc ,że byłem na wakacjach.
Pisanie tego blogu przebiega dwutorowo. Większość wpisów powstaje spontanicznie, ale są i takie, które piszę z pewnym wyprzedzeniem. I niektóre teksty zostawiam sobie w zanadrzu na te okresy kiedy brakuje weny albo czasu. Albo po prostu na specjalną okazję. Najczęściej takie pisanie z wyprzedzeniem powoduje jednak kłopoty. Bo sypie się chronologia zdarzeń, albo po prostu nowe zdarzenia powodują,że teksty się dezaktualizują.
A najgorzej jest z tymi okolicznościowymi. Ponieważ najczęściej przegapiam okazje, na które powstały.
Niewątpliwa w tym zasługa księżniczek.
Ale też i bez przesady.
Ostatnio właśnie wpadłem w pułapkę „nazasiową”.
Bardzo mi zależało żeby wysmażyć coś specjalnego na rocznicę powstania blogu, która przypadła w ubiegłą niedzielę. Tyle,że długie dochodzenie do siebie po koncercie spowodowało,że zostałem z kilkoma rozgrzebanymi tekstami.
Z kolei moja pisanina o AC/DC tak się rozwinęła, że doszedłem do wniosku iż wrzucenie jej w kilkunastu odcinkach czytelników niespecjalnie usatysfakcjonuje.
Jakby tego było mało- ostatnio, do szuflady, spisałem nasze doświadczenia i swoje refleksje z czasu, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy czy kiedykolwiek będziemy mieli potomstwo.
I muszę przyznać, że było to zajęcie bardzo wyczerpujące emocjonalnie.
Dochodziłem po tym do siebie przez kilka dni.
A wracając do obiecanego tekstu o koncercie AC/DC to nauczył mnie on pokory.
Kiedy zaprezentowałem koleżance małżonce pierwotną wersję usłyszałem:
-W ogóle mi się nie podoba. Dawno nie napisałeś nic tak słabego!
Ups!
Rzeczywiście musiało być słabo skoro zdecydowała się na tak miażdżącą recenzję.
Bo doskonale wie,że pochwały mnie uskrzydlają a krytyka raczej zniechęca.
W każdym razie wziąłem się do roboty.
Za chwilę część pierwsza.