środa, 9 czerwca 2010

AC/DC-część 2

Jak zwykle wydawało nam się ,że mamy masę czasu dopóki nie zaczęliśmy się zbierać. Wtedy zaczęło robić się nerwowo.
Jakie ciuchy dla dziewczynek zostawić dziadkom? Czy będzie ciepło, czy zimno? A może średnio?
No to szykujemy je na wszystkie opcje pogodowe. prognozy meteorologiczne na różnych kanałach bardzo różnią się od siebie a niektóre są wręcz sprzeczne.
Jedną ze stacji zaczynam wręcz podejrzewać o to,że zamiast stawiać na mityczny parametr „sprawdzalności” zaczynają po prostu obiecywać taką pogodę jakiej życzyłaby sobie większość społeczeństwa.
-Kurczę żeby tylko nie padało!-jęczy koleżanka małżonka
-Moja droga- tłumaczę jej pełen zapału- Zapewniam cię ,że już przy trzecim utworze pogoda przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie! Zabrzmi „Back in Black” i wszyscy odlecimy w kosmos!!!
Kiwa głową, ale nie wygląda na specjalnie przekonaną.
Nie ma czasu na dłuższe dyskusje bo czas ucieka.
Zaczynam nosić do samochodu sprzęt jakiego moi rodzice będą potrzebowali do serwisowania dziewczynek.
Najpierw wózek, potem wanienka, potem leżaczki...i w tym momencie okazuje się ,że na resztę zabrakło już miejsca. A więc wyciągam wszystkie graty z bagażnika i zaczynam od nowa starając się jak najlepiej wykorzystać przestrzeń bagażową.
O dziwo jakoś się udaje.

Jednak kiedy wracam do domu dowiaduję się, że muszę jeszcze upchnąć w samochodzie dwie torby z ekwipunkiem dla dzieciaków. No i oczywiście nasze bambetle.
I znowu , ku mojemu zaskoczeniu, jakoś się udaje. Co prawda samochód wygląda tak jakby znalazły się w nim bagaże 12 osobowej ekipy wybierającej się na wielomiesięczny rajd dookoła globu, ale trudno się temu dziwić.
My też musimy być przygotowani na różne warunki pogodowe.
To już nie te czasy kiedy człowiekowi wystarczało to co ma na grzbiecie i kilka groszy w kieszeni.
Chociaż nie ukrywam,że trochę mi tęskno za tamtym okresem.
Nie mam jednak czasu na smętne rozważania.
Upychamy wszystko w samochodzie, pakujemy dzieciaki do fotelików i grzejemy do dziadków.
Po drodze koleżanka małżonka desantuje się pod sklepem.
Zadanie- „znaleźć i zakupić”.
Cel- „mokre i z procentami”.
Środki- „wszystkie niezbędne- łącznie z eliminacją przeciwnika”.
Podczas gdy żona buszuje w spożywczaku ja zajeżdżam pod dom rodziców.
Oczywiście zamiast skoncentrować się na wyładunku dziecięcego ekwipunku muszę odpowiadać na pytania o to „dlaczego przyjechałem bez żony”.
Na szczęście obiekt pytań już po chwili nadciąga dźwigając podzwaniającą torbę.
Teraz ona przejmuje obowiązki rzecznika prasowego a ja mogę skoncentrować się na swojej nowej ścieżce kariery.
Czyli pracy wysoko wykwalifikowanego tragarza.
Kilkanaście minut później pędzimy już na miejsce zbiórki.
-Wiesz myślałam ,że będę się cieszyć. Że wolność i swoboda i w ogóle. A tak mi jakoś bez nich smętnie.
-Tak, ja też już tęsknię. Właściwie to od wczoraj- kiwam głową i wkładam do odtwarzacza „Black Ice”.
Dźwięk gitary Angusa Younga tnie powietrze a ja mimowolnie mocniej naciskam pedał gazu.
„Ale byłaby wtopa jakbyśmy teraz zaliczyli stłuczkę i przez to spóźnili się na koncert”-przelatuje mi przez głowę i zwalniam.
A więc tak wygląda nadciągająca starość? Rozsądek, przewidywalność, ostrożność?
„E tam zaraz starość, wiek dojrzały po prostu. No... dojrzewający” -staram się pocieszyć w duchu.
Na parkingu czeka już kilka osób. Raczej trudno się pomylić chociaż znam tylko kilka twarzy.
Czarne koszulki, z charakterystycznym logo, opinające wypięte brzuchy, długie włosy przerzedzające się niebezpiecznie na czubkach głów.
Tak wyglądają ludzie zakonserwowani ostrym graniem.
Witamy się mimowolnie zauważając upływ lat u niektórych znajomych. Większość z nich spotykam co kilka lat przy okazji wyjazdu na jakiś koncert. Dla niektórych czas jest łaskawy.
Przez moment zastanawiam się jak ja wyglądam w ich oczach. Szybko jednak daję spokój- przecież do cholery mam w domu lustro.
Po chwili zajeżdża nasz bus i ładujemy się do środka.
Jeszcze nie zdążyłem upchnąć plecaka pod fotelem gdy usłyszałem znajomy syk otwieranych puszek i bulgotanie płynu przelewanego z butelki do gardła. Bez pośrednictwa niepotrzebnych akcesoriów.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów jest już naprawdę wesoło.
Jestem tylko niemiło zaskoczony muzyką dobiegającą z odtwarzacza kierowcy.
Dobra tradycja nakazuje grać twórczość zespołu na koncert którego się udajemy.
Tymczasem w głośnikach rozbrzmiewa Chris Rea.
Pociągam solidny łyk z puszki i wzdycham teatralnie:
-Niech ktoś wreszcie panu kierowcy wytłumaczy,że „Road to Hell” i „Highway to Hell” to wbrew pozorom dwa różne kawałki.
Odpowiadają mi ironiczne rechoty.
Kilkanaście puszek dalej radzimy sobie już sami.
„For those about to rock. We salute you”-ryczy kilkanaście gardeł.
Specjalista od przelewania przeźroczystego, wysokoprocentowego płynu z pustego w swe próżne ciało leży już nieprzytomny na podłodze.
Jego koledzy przez chwilę oddają się rozważaniom pod tytułem -”będzie rzygał czy nie?”.
Ponieważ jednak obiekt ich zainteresowania jest nieprzytomny rozpoczynają dyskusję o muzyce.
-Ja proszę ciebie to nie uznaję żadnego wydziwiania! Rock to są dwie gitary, bas i perka. Nic więcej nie potrzeba!-peroruje ktoś z tyłu autobusu bełkotliwym głosem.
-Stary! Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin- to było granie!!
Teraz wybucha spór o to który z gigantów rocka był największy.
-Żądnych klawiszy. Po co to!? Dwie gitary, perkusja, bas...-tłumaczy swoje stanowisko bełkotliwy głos.
-Ech pijmy za wokalistę DIO- świętej pamięci!-ktoś wznosi uroczysty toast.
-Noo, to był głos! Deep Purple i Dio- moje ulubione kapele- kontynuuje „bełkotliwy”.
Zaraz jednak przypomina:
-Wokal, dwie gitary, perkusja i bas. Nic więcej nie uznaję!!!
Swym ortodoksyjnym oświadczeniem wywołuje prawdziwy aplauz podpitego towarzystwa.
Jednak kiedy wrzask przycicha ktoś z tyłu stwierdza cicho.
-Deep Purple przecież używali klawiszy.
Zapada bardzo niezręczna cisza.
Na szczęście chwilę później zatrzymujemy się na rozprostowanie kości.

Przeciwnik syntezatorów znika w krzakach aby rozprostować a raczej opróżnić swój podtruty układ trawienny.
Po chwili dołącza do niego kolega, który spał na podłodze.
Po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę.
Teraz postoje robią się coraz częstsze. Moczopędny napój gazowany zrobił swoje.
Zaczynam się martwić o to czy w ogóle zdążymy na koncert.
Na szczęście podczas jednego z przystanków wyżebraliśmy od ekipy jadącej drugim busem kilka płyt. Zgrzytnięcie pierwszych dźwięków gitar powoduje, że towarzystwo trzeźwieje i przypomina sobie po co w ogóle została zorganizowana ta wyprawa.
Niestety przed wjazdem do stolicy kierowca ścisza odtwarzacz bo „teraz to on się musi skoncentrować”.
Jego niestosowne zachowanie wywołuje kilka niechętnych,ale niezbyt głośnych komentarzy.

CDN...jutro finał

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz