czwartek, 11 sierpnia 2011

Skończyłem książkę!

Garbaty powstał z kolan i... zaraz upadł. Urlop, praca i ... inne zajęcia. Nie napiszę jakie bo właśnie na ich podstawie robię sobie spis postów, które muszę napisać.
W każdym razie ostry reset blogowo-pisarsko-mózgowy przyniósł efekt.
Wczoraj usiadłem nad powstającą książką z myślą:
-Zdechnę a ją skończę bo inaczej zwariuję!
I co?
Kawa.
Druga kawa.
Tabletka od bólu głowy.
Trzecia kawa.
Szklanka wody.
I doszedłem prawie do końca.
Pozostało tylko poprawić wstęp i zastanowić się, w którym miejscu zakończyć pierwszy tom :-)
Potem jeszcze telefon do koleżanki, która ma tekst zredagować.
Oświeciła mnie ,że nawet jeżeli wszystko będzie super to pewne wymogi drukarskie mogą spowodować,że potem trzeba będzie skracać ,albo coś dodać.
Cholera!
W każdym razie dzisiaj rano kawa i do roboty.
Nawet nie wyobrażacie sobie z jakim poczuciem ulgi napisałem wreszcie słowo "KONIEC".
pod nim dopisałem jeszcze kilka zdań,ale tego nie zdradzę :-))))
O rany! Jak sobie przypomnę,że chciałem blog przerobić na książkę w tydzień to mnie śmiech ogarnia. Obróbka tego co napisałem w ciągu 9 miesięcy zajęła mi ponad półtora roku. Zbyt długo.
A jednak sporo się nauczyłem i myślę ,że z częścią druga pójdzie mi już o wiele łatwiej.
W każdym razie chwilę temu zapakowałem owe ponad 68 tysięcy słów (czyli około 450 tysięcy znaków)w WORD'owski format i wysłałem do koleżanki-redaktorki.
Pełen niepokoju.

sobota, 9 lipca 2011

Garbaty powstaje z kolan

No tak, pogłoski o moim rzekomym powrocie do zdrowia okazały się lekko przesadzone.Okrutny atak Dzieci Frankensteina, które potraktowały tatula bronią biologiczną to temat na kolejny solidny post z cyklu "walka ze smokami". Ale, ale, chyba się nie chwaliłem ,że już jakiś czas temu pokonaliśmy ostatnią bestię?
No tak kolejny zaległy temat. Mam już całą listę.
Naprawdę jednak nie było szans na pisanie.Nawet się nie tłumaczę bo lista zaległych postów znowu się wydłuży :-) I niestety dzisiaj też się nie poprawię bo "sobota pracująca".
Niedziela też.
A w poniedziałek to już w ogóle masakra bo skończę po 23.00.
Ale pooooteeeemmmmm....
Urlop.
W krainie Morii he, he.
W towarzystwie czterech krasnoludów.
Ma się te znajomości.
Tymczasem jednak w ramach rekompensaty za "małopisanie" link do kolejnego "garbatego"do wywiadu.
Czasem mam deja vu odpowiadając na te wszystkie pytania. Z reguły powtarzające się.
Ale skoro się powtarzają to pewnie odpowiadanie ma sens?
Sami oceńcie.
W każdym razie w najbliższym czasie zamierzam sporo nadgonić. i o dzieciach i o... muzyce-bo po pierwsze dawno nie było a po drugie będzie dosyć sczególna okazja.
Przynajmniej dla mnie.
Zaintrygowani?
I bardzo dobrze.
O to chodziło (zaśmiał się diabolicznie garbus i "nadusił"-jak mawiają Poznaniacy-enter).

czwartek, 16 czerwca 2011

Tatulo i futbol

Wczoraj rano odczytałem maila od dziennikarki z pewnego portalu prozdrowotnego, która chce przeprowadzić wywiad z garbatym tatulem.
Z okazji zbliżającego się dnia ojca.
Czemu nie?
Tylko jakoś nie mogę się odnaleźć jako obchodzący ten dzień. Przecież to zawsze ja goniłem,z jakimś kwiatkiem i dobrym słowem, do taty, który zresztą zawsze był zaskoczony bo nie pamiętał o swoim święcie.
Pewnie ze mną będzie tak samo.
Swoją drogą ostatnio, bawiąc się z księżniczkami nową piłką, zastanawiałem się nad tym jak to jest być ojcem chłopaka.
Dziwne. Zdałem sobie sprawę z tego,że myśląc „dzieci” tak naprawdę myślę „córki”.
A gdybyśmy mieli parkę?
Jak by to było?
Przecież „to” się zupełnie inaczej myje.
Czy to nie byłoby krępujące?
A jak by podrósł czy nie zaczęłaby się walka o zdetronizowanie samca alfa?
Ot takie śmieszne myśli przeleciały mi przez głowę.
Oczywiście za nic bym się teraz nie zamienił.
Księżniczki to księżniczki. I kropka.
Refleksje te naszły mnie ponieważ zacząłem się zastanawiać nad tym czy nie zaczynam wychowywać dziewczyn po „chłopacku”.
Bo te zabawy z piłką...
One już zaczęły ją kopać a czasem wychodzi im coś na kształt dryblingu. Dało im to wiele radości.
A mnie jeszcze więcej.
Dumny tatulo.
Ale dziewczyna grająca w nogę?
Chociaż „Podkręć piłkę jak Beckham” mi się nawet podobał. Takie to lekkie i sympatyczne było.
Ale ,ale! Siatkarkami miały być!
Długonogimi.
A ten futbol nieszczęsny...
Ten „Fryzjer” cholerny...
Ten PZPN pieprzony...
Te schody na narodowym...
„Pijarowsko” piłka nożna to chyba nie najlepsza inwestycja.
To już lepiej niech tenisistkami będą.
No tak, takie tam gadanie-gdybanie. Zobaczymy jak to będzie.
Tym bardziej ,że ostatnio inklinacje muzyczne coraz mocniej wychodzą. Najlepsza zabawka to harmonijka ustna dziadka albo bongosy taty.
Tyle,że bębnienie zawsze kończy się zadymą.
Bo bębenki trudniej chwycić w garść i uciec z nimi przed siostrą.
Jezu! A jak będą chciały założyć kapelę?!
Rzucać piórami, rzeźbić solówki, skakać ze sceny, łoić browary i palić trawkę!!!?
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!
Osiwieję!
Szachy!!!
Tak! Szachy!
Mój wujek je nauczy. On jest w tym dobry.
Czy szachiści mają jakąś „ciemną stronę mocy”?
Chyba nie.
Czy na pewno?
Bo przy brydżu to piją, palą papierosy....
Nie brydż odpada.
To może jednak ten futbol? Przynajmniej na świeżym powietrzu?
Tylko,że to statystycznie najbardziej niebezpieczny sport.
Te wszystkie pozrywane ścięgna, więzadła, naderwane mięśnie....
W takich małych, tłuściutkich nóżkach?
Zresztą ja nigdy nie lubiłem grać w piłkę z dziewczynami.
Strasznie faulowały.

środa, 15 czerwca 2011

Małe domowe zoo C.D.

Nie udało się.
Są takie dni.
Na śniadanie zrobiliśmy sobie naleśniki z dżemem malinowym i humor zaczął mi się powoli poprawiać. Dalej jednak czułem się kiepsko.
-Mierzyłeś dzieciakom temperaturę?
-Tak mają po 37 i dwie kreski. Nie jest tak źle. A siebie potraktowałem jako grupę kontrolna bo nie pamiętam czy ten termometr dobrze pokazuje.
-I?
-Ja mam 35 i osiem. Nic dziwnego,że taki kołowaty jestem.
Jakoś nie przejęła się specjalnie moim stanem krytycznym. I jak pokazała przyszłość chyba miała rację.
-Wiesz co, a może ty też zmierzysz temperaturę? Przynajmniej będziemy mieć pewność
-Dobra.- mruknęła przeżuwając naleśnika.
Też miała 35 i osiem.
Westchnąłem. A więc jestem zdrowy. Trochę szkoda. Mógłbym się poużalać nad sobą a tak wypada się wziąć za jakąś robotę.
Trochę za to skoczyło nam ciśnienie kiedy dotarło do nas, że w takim razie dziewczynki mają temperaturę wyższą o prawie cały stopień niż sądziliśmy.
A w nocy były naprawdę rozpalone.
Teraz na szczęście ich stan poprawiał się z godziny na godzinę.
-To co, może zadzwonisz do pilarza i może wreszcie zrobicie porządek z płotem?
-No jasne-udałem entuzjazm.
A potem wybrałem numer w nadziei,że usłyszę jaki to gość jest strasznie zajęty i ,że „pierwszy wolny termin to on będzie miał pod koniec września”.
-Dobra. Zaraz przyjadę- rozwiał moje nadzieje głos w słuchawce.
Ostatecznie zgnębiony poszedłem przebrać się w robocze ciuchy.
Oboje z koleżanką małżonką jesteśmy bardzo mocno proekologiczni, ale tym razem musieliśmy wyciąć kilka klonów, które powrastały w ogrodzenie. Inaczej nie można było ani usunąć starej siatki ani założyć nowej.
Pilarz zabrał się za robotę z wielkim zapałem i trochę mniejsza wprawą.
Ja naprawdę nie jestem specjalistą, ale kiedy sam ścinam jakieś drzewo to zazwyczaj pada ono tam gdzie planowałem.
Fachowiec pracuje wiele razy szybciej,ale jego celność pozostawia wiele do życzenia.
Machnąłem jednak ręką na dokonaną przez niego demolkę.
Nie każdy jest „Paganinim piły i siekiery”.
Nie to żebym ja się za takiego uważał, ale on nim nie był na pewno.
Za to był bardzo sympatyczny.
Praca zajęła nam kilka ładnych godzin. On demolował resztki naszego ogrodzenia, skalniak, kwietnik i krzewy porzeczek a ja robiłem za fizycznego targając pocięte pnie itd.
Kiedy skończyliśmy byłem skonany i bolały mnie wszystkie mięśnie.
A jednak czułem się znacznie lepiej niż rano.
A po wzięciu prysznica i zjedzonym obiedzie poczułem się naprawdę dobrze.
A jednak niedzielny poranek to była powtórka z masakrycznej rozrywki.
I wtedy właśnie zrozumiałem, że potrzebuje nieustannego zajęcia. Bo wolny czas powoduje,że dopada mnie niemoc i zmęczenie.
Pytanie tylko ile można uciekać w ten sposób od złego samopoczucia.
Zresztą ja lubię do cholery leniuchować!
To nie jest fair.

wtorek, 14 czerwca 2011

Małe domowe zoo

Przestaję lubić wolne weekendy. W sobotę dotarło do mnie, że w wolne dni czuję się ostatnio najgorzej. To stała tendencja.
Wolna sobota i niedziela-w jednym- to ostatnio dla mnie luksus. A kiedy przychodzi to... jakaś masakra.
Już od piątkowego ranka cieszyłem się,że będzie można się wyluzować, rano spokojnie posnuć po mieszkaniu, podrzemać na podłodze w ramach opiekowania się córkami...
Ranek zaczął się o piątej psiakrew.
Po nocnej walce z gorączką dzieciaków wstałem z zawrotami głowy i nieprzytomny.
Za to pociechy w pełni swoich sił.
Nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do ich niepozornych ciałek.
Ten ich poranny entuzjazm wymiótł nas do drugiego pokoju.
W locie chwyciłem jeszcze kołdrę i poduszkę w desperackiej nadziei na przymknięcie oczu chociaż na kwadrans.
Nawet próbowałem być chytry.
-To co, bambaryły, pooglądacie sobie bajkę?
-Baja, baja,baja!-odzew bym entuzjastyczny.
Pojawiła się więc szansa na kilka minut spokoju.
Dzieci, zachwycone, zasiadły przed telewizorem a ja zwinąłem się na podłodze, przykryłem kołdrą i wtuliłem łeb w poduchę.
Starając się nie słyszeć po raz n-ty opowieści o bobrzej egoistce i pieprzonym wombacie sprowadzającym deszcz.
Naprawdę zaczynam nienawidzić „Małego Zoo Lucy”.
Powoli zacząłem odpływać... „gdy wtem”!
Otrzeźwił mnie nowy zestaw dźwięków, które NA PEWNO nie pochodziły ze ścieżki dźwiękowej kreskówki.
Zwierzęta raczej nieczęsto toczą po panelach podłogowych puste puszki po piwie.
Zerwałem się i burcząc odgoniłem księżniczki od szafki pod zlewem. Odebrałem im puszki, wysłuchałem ich rozpaczliwych protestów, zignorowałem gorzkie łzy i pełne wyrzutu spojrzenia i związałem sznurkiem drzwiczki.
Musimy używać sznurka ponieważ cholernie drogie i cholernie dobre blokady za cholerę nie pasują do naszych uchwytów.Cholera.
Zmierzyłem dzieciakom temperaturę a ponieważ była tylko lekko podwyższona powlokłem się na swój barłóg na podłodze.
Chwilę poleżałem i wstałem żeby sobie zmierzyć temperaturę.
No tak- 35,8- nic dziwnego,że kręci mi się w głowie.
Padłem na legowisko.
Dziewczyny rozłożyły się po obu bokach i chichocząc zaczęły naciągać na siebie kołdrę.
No i dobrze, może zasną.
Oj głupi.
Chyba nawet się zdrzemnąłem. Z odrętwienia wyrwał mnie niepokojący grzechot i jakieś gniewne piski.
To jedna z księżniczek próbowała trafić siostrę w głowę drewnianą zabawką.
Robiła to z wielkim zapałem i radosną energią.
Zablokowałem uderzenie celujące w twarz dziecka. A potem udzieliłem reprymendy małej zadymiarze.
To była ostra reprymenda.
Kiepsko się czującego, niewyspanego i wku.....wionego rodzica.
Takiego , który ostatkiem sił powstrzymuje się przed rękoczynami.
Dziecko schowało się za kanapą.
I dobrze tak cholerze.
Zajrzałem za kanapę pewny ,ze zobaczę tam skruszone i speszone dziecię.
Moje spojrzenie napotkało wzrok pełen złośliwej radości i szeroki uśmiech szczęścia na twarzy.
Zero skruchy.
Ręce mi opadły. Mimo tego starałem się przez chwilę gromić dziecko wzrokiem. Oko w oko z małym potworem.
Nos w nos.
Podobno w ten sposób człowiek potrafi zdominować lwa.
Zgadnijcie kto został lwem?
Pomrukując gniewnie, stary garbaty lew poczłapał do kuchni po syrop z witaminą C.
Po chwili wrócił z buteleczką i poczuciem klęski.
Ale i z pewną dumą ponieważ na pytanie koleżanki małżonki o to czy „w ogóle dał tym biednym dzieciom jakieś lekarstwa” będzie mógł się obrazić i prychnąć „Oczywiście! Nie od dzisiaj jestem ojcem”.
A potem jeszcze raz spróbować tej sztuczki z patrzeniem prosto w oczy.
Może wreszcie się uda.

C.D.N.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Z cyklu: "Znalezione w sieci"


Oto fragment zestawu klocków, który chyba powinienem nabyć żeby mieć pomoc dydaktyczną podczas odpowiadania na kłopotliwe pytania w stylu:
"Tatoooo a skąd się biorą dzieci?"

:-)))

niedziela, 12 czerwca 2011

Prasówka

Okazuje się,że przy staraniach o dzieciaki trzeba być ostrożnym, a raczej ostrożną z kawą. I nie tylko, ponieważ kofeina jest też w herbacie napojach gazowanych itd.
Niby nie jest to jakieś strasznie odkrywcze bo generalnie wiadomo jak to jest z wszelkimi używkami.
W każdym razie naukowcy z uniwersytetu w Newadzie wzięli trochę myszy, kilka dzbanków kawy i wzięli się do roboty.
Przypomina mi się od razu seria kawałów o tym jak to „amerykańscy naukowcy odkryli...”.
No,ale tym razem na poważnie.
Kiedy badacze skończyli sączyć kawę i poić nią biedne gryzonie okazało się,że kofeina powoduje spowolnienie pracy mięśni ścian jajowodów, które transportują komórkę jajową z jajników kobiety do jej macicy.
Zdaniem naukowców tłumaczy to trudności w zajściu w ciążę.
Sącząc kawę badacze doszli do wniosku, że i kobiety mogłyby się jej napić.
Cytując:
„Związek pomiędzy spożyciem kofeiny a problemami z zajściem w ciążę potwierdzają także badania przeprowadzone na kobietach starających się o dziecko metodą in vitro. Kobiety, które stosowały się do zaleceń lekarzy i ograniczyły spożycie kofeiny do 50 miligramów dziennie szybciej zachodziły w ciążę”.
To jest jakiś konkret.
Nic mi nie wiadomo natomiast na temat wyników najnowszych badań mówiących o konsumpcji 50 miligramów czegoś innego przez ich partnerów w tych staraniach.
Tu znowu trzeba się odwołać do zdrowego rozsądku.
W każdym razie ja nie piłem i się udało.
Chociaż przeglądając artykuły człowiek ma się czasem ochotę napić.
W Lublinie ruszyła prywatna przychodniaspecjalizująca się w naprotechnologii.
Projekt kosztował 507 tysięcy z czego 355 tys. to unijne dofinansowanie przyznane przez marszałka.
Wnioskujący o kasę przedstawiciele spółki napisali we wniosku,że:
"Należy zwrócić uwagę, że Polska jest krajem katolickim, stąd sposoby stosowane w technikach wspomaganego rozrodu budzą wiele zastrzeżeń zarówno natury etycznej - godzą w przekonania katolików - jak i prawnej" .
Przychodnię poświęcił abp. Józef Życiński i rozpoczęło się leczenie zgodne z nauczaniem Kościoła katolickiego.
Który jak wiadomo specjalizuje się w diagnostyce i leczeniu „rozrodu”.
Moją opinię na temat „naprokitu” znacie.
Opinie profesora Mariana Szamatowicza pewnie też bo kilka razy już go cytowałem.
Pozwolę sobie jednak jeszcze raz:

„Jestem absolutnie zdumiony. Można tylko płakać albo się wściekać, że na prawdziwe leczenie nieustannie brakuje pieniędzy, a na coś, co zakrawa na magię, są. Rynek na tego typu usługi? Dla mnie to rynek na ciemnotę”.

Profesor od dawna twierdzi,że metoda formułowana przez dr. Thomasa Hilgersa w Instytucie Papieskim Pawła VI w Omaha „ to jedno wielkie oszustwo wobec kobiet, bo daje im nadzieję na macierzyństwo”.
Co więcej Prof. Waldemar Kuczyński z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, prezes Sekcji Płodności i Niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego w rozmowie z "Wysokimi Obcasami" tłumaczy ,że to co jakoby jest tak odkrywcze w naprotechnologii czyli znajomość naturalnego cyklu płodności i wiedza o tym jak w naturalny sposób starać się o dziecko to elementarz dla każdego lekarza.
I większości świadomych, inteligentnych potencjalnych rodziców.
W rezultacie specjaliści od naprokitu za dodatkową kasę oferują to co można dostać w przychodni.
No tak, ale ideologia jest bezcenna.
Ideologia, która oferuje takie rewolucyjne metody jak USG, leczenie hormonalne...
rewolucyjne chyba jest tylko nazewnictwo,ale o genezie określenia „naprotechnologia” i kontrowersjach jakie wywołuje już pisałem więc nie ma się co powtarzać.
W każdym razie urzędnicy przyznający dofinansowanie skupili się na tym czy „czy projekt pod kątem biznesowym jest ekonomicznie uzasadniony. Uznaliśmy, że ten jak najbardziej jest, ponieważ na Lubelszczyźnie istnieje rynek na tego typu usługi.”.
No dobra,ale dalej czytamy:
„ Nie wchodzimy w to, czy metoda leczenia jest skuteczna w sensie urodzin dziecka. Proszę wziąć pod uwagę, że w tym przypadku mamy do czynienia z gabinetem ginekologicznym, w którym pracują wykształceni lekarze. A naprotechnologia jest dodatkową usługą, która się tu pojawia.”
No to na deser jeszcze jeden cytat. Tym razem Maciej Barczentewicz, kierownik owej przychodni stosującej ultrakosmiczne technologie i metody.

„Wielu pacjentów gabinetów ginekologicznych z powodu wartości, które wyznają, faktycznie jest wykluczonych z leczenia, z możliwości posiadania dzieci. Przykładowo - rezygnują, gdy dowiadują się, że aby zbadać spermę, konieczne jest pozyskanie jej poprzez masturbację, którą uznają za grzech ciężki. Tymczasem my, by uzyskać nasienie - znamy i stosujemy inne metody, niekolidujące z etyką katolicką. Pacjenci nie chcą też korzystać z inseminacji, która kojarzy im się z hodowlą zwierząt, również proponujemy dla tego alternatywę”. .

Boję się pytać o te” inne metody”. Mógłbym się zarumienić.
O zgrozo.

sobota, 11 czerwca 2011

Oto moje najnowsze odkrycie literackie :-)

in vitro

kiedy chemia mózgu szronieje

przez
przeszklone stringi aseptycznej prokreacji

łapiduch zakorzenia nowy kosmos bez zeza
azjatyckiej przestrzeni

z lateksu

beethoven na rancie pipety to tylko kwestia wprawy

dlatego
rudy jest nieco blady łysawy czerwienieje
ale garbaty już siedzi na szpilce

przedprenatalnej potliwości neuronów



Hmmm...

A oto źródło.

Oj chyba parę sformułowań będzie na blogu i w dyskusjach powracało.
"Pomyślał Garbaty przysiadając na rancie pipety i krzywiąc się z bólu spowodowanego przez szpilkę tkwiącą w pośladku."

Ukradzione minuty

Deficyt snu to jedno a potrzeba by czasem pobyć samemu ze sobą to drugie. Należę do ludzi, którzy czasem potrzebują trochę samotności.
Ponieważ zawsze wstawałem wcześniej niż koleżanka małżonka to nie było z tym problemów.
Niestety teraz rano wstaję razem z tłumem rozgadanych i szalenie absorbujących dziewcząt.
To nawet miłe,ale jednak brakuje chwili dla siebie.
Ostatni, któregoś ranka otworzyłem oczy i poczułem się dziwnie.
Jeszcze nie rozbudzony do końca zastanawiałem się o co chodzi.
Leżałem wsłuchiwałem się w ciche oddechy żony i córek i wpatrywałem się w zegarek, który wskazywał za kwadrans siódmą.
Momentalnie otrzeźwiałem i bezszelestnie zsunąłem się z łóżka na podłogę. Przy takiej technice sprężyny materaca prawie nie skrzypią.
Wstałem i stąpając na palcach przekradłem się do kuchni.
Nastawiłem czajnik i już po chwili z kubkiem kawy rozpuszczalnej rozkoszowałem się na balkonie chwilą spokoju.
Spokoju to nie znaczy ciszy.
Ranek był chłodny,ale w przyrodzie trwała gorączkowa krzątanina. W powietrzu było aż gęsto od kwiczołów, szpaków, rudzików i innej skrzydlatej hołoty, która była zajęta polowaniem na rozmaite owady i dostarczaniem ich zwłok prosto do dziobów swoich pociech.
Prawdziwa kotłowanina.
Ranek był naprawdę chłodny i szybko zacząłem marznąć ,ale mimo zziębniętych bosych stóp nie zamierzałem wracać do domu żeby nie tracić ani jednej z tych bezcennych sekund kiedy nikt niczego ode mnie nie chce.
Bo rano gorączkowa krzątanina przed wyjazdem do pracy, potem praca, potem powrót i zajmowanie się dzieciakami, potem jakaś robota domowa, sprzątnie, ogarnianie , niespokojny przerywany sen i tak w kółko.
Doszło do tego,że niedawno wracając do domu pojechałem kawałek dalej, stanąłem na parkingu, odchyliłem oparcie fotela i zasnąłem.
I nie przeszkadzały mi ani przejeżdżające obok samochody, ani przechodzący obok ludzie ani słońce świecące prosto w oczy.
To była raczej krótka drzemka, ale poczułem,że została przekroczona jakaś granica.
A jednak tego ranka zamiast kwadransa snu wybrałem dygotanie na balkonie.
Patrzyłem na szpaki, które na zmianę dostarczały do swoich budek złowione owady.
I widziałem jak sprawnie im to idzie. Gdybym ja z takim zapałem biegł rano po butelki z mlekiem to skończyłoby się to tym,że dzieciaki obudziłby huk jaki towarzyszy przekraczaniu bariery dźwięku.
A jednak dla piskląt ciągle było za wolno, za mało, za ślamazarnie.
Stojąc na balkonie słyszałem harmider dobiegający z budek mimo,że najbliższa z nich wisiała w odległości co najmniej trzydziestu metrów.
Siorbiąc gorąca kawę myślałem o tym jak to miło czasem w spokoju popatrzeć sobie jak inni zmagają się rozpaczliwie ze swoim rodzicielstwem.

piątek, 10 czerwca 2011

Bajka bez morału

No proszę-sejmowa podkomisja rozpoczęła przedwczoraj prace nad projektem ustawy ws. in vitro. Ciekawe jest to,że członkowie podkomisji uznali , że projekt zgłoszony przez Marka Balickiego z SLD „ jest bardziej kompletny od propozycji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (PO), dlatego jest projektem wiodącym”. Trzeba przyznać,że projekt ustawy transplantacyjnej, który dopuszcza m.in. tworzenie i zamrażanie wielu zarodków oraz licencjonowanie lecznic, trochę w sejmie przeleżał ponieważ Balicki złożył go w 2009 roku.
Na stronie „Wyborczej” można przeczytać ,że:
"Projekt Balickiego to projekt stricte tkankowy - techniczny, medyczny, pomija zupełnie kwestie bioetyczne".
Oraz:
"Mimo że jesteśmy - członkowie PO - współautorami projektu Kidawy-Błońskiej, to przyjęliśmy, że projekt posła Balickiego jest doskonalszy" - podkreślił Katulski, który przewodniczy pracom podkomisji. Dodał, że projekt Balickiego "wydaje się bardziej kompletny".
Projekt zakłada m.in., że z in vitro, które będzie „świadczeniem licencjonowanym” będą mogły korzystać nie tylko pary,ale i jednostki.
Projekt nie zajmuje się kwestiami etycznymi- i słusznie- ponieważ to reguluje Konwencja Bioetyczna Rady Europy.
Czyżby miało to oznaczać,że opadną emocje i zacznie się rzeczowa dyskusja? Oby, chociaż kiedy przyjdzie do sejmowych dyskusji i głosowań to pewnie tradycyjnie znajdzie się kilku niedouczonych ignorantów, którzy uznają za stosowne zabrać głos w tej sprawie.
W każdym razie nurtuje mnie kwestia „licencjonowania świadczenia”. Rzeczywiście wydaje się to rozwiązaniem wartym przedyskutowania ponieważ w niektórych klinikach dzieją się dziwne rzeczy. Może jest to jednak opinia laika? No i czy licencjonowanie będzie również oznaczać refundację?
A propos kontekstu ekonomicznego debaty na temat ewentualnej refundacji in vitro pozwolę sobie przytoczyć kilka cytatów:

„In vitro nie może być ekskluzywnym przywilejem ludzi zamożnych”-premier Donald Tusk w listopadzie 2008.

„In vitro w Polsce jest dostępne tylko dla bogatych. Chcę, żeby to się zmieniło”- Ewa Kopacz w październiku ubiegłego roku.

„Rząd znajdzie pieniądze na finansowanie in vitro. To nie są duże kwoty” - minister finansów Jacek Rostowski, 6 lipca 2010 roku.

A pamiętacie wyliczenia wykazujące,że każdy człowiek urodzony dzięki in vitro „zwróci się państwu” po kilkunastu latach pracy i płacenia podatków?
Pytanie tylko na cholerę w ogóle nam państwo skoro mimo opłacania składek na ubezpieczenie zdrowotne musimy korzystać z prywatnej opieki medycznej.
Chorowanie w ogóle jest dla bogatych. I wyrozumiałych.
Inni albo zdechną pod płotem albo ich krew zaleje.
A wracając do powyższych cytatów to zbliżają się wybory.
Ciekawe jakie bajki tym razem usłyszymy. Bo w tym kraju rzeczywiście żyje się jak w bajce.
Tyle,że to nie Brzechwa.
To coś pomiędzy braćmi Grimm i Monty Pythonem.
Ze szczyptą Tarantino.
Niby fajnie, tylko dlaczego tak się to kiepsko czyta?

czwartek, 9 czerwca 2011

Sinusoida

Koleżanka małżonka wyczytała ostatnio, że mężczyźni, którym brakuje snu mają mniej testosteronu. Dodała do tego jeszcze komentarz, którego tutaj nie przytoczę.
Bo nie.
W każdym razie może to dlatego moje pióro, czy klawiatura raczej, zrobiło się trochę obłe.
Znaczy przytępiło się co nieco.
O tylu rzeczach kiedyś pisałem. Poruszałem tyle spraw.
A teraz za każdym razem gdy do pisania siadam to o spaniu chcę napisać. Tyle,że jestem zbyt nieprzytomny by myśli zebrać i albo tekstu nie jestem w stanie dokończyć,albo uznaję ,że jest słaby albo zapomnę go na blog wrzucić a po6tem nie pamiętam gdzie go zapisałem.
Kurcze normalnie chyba mi się jakaś renta należy.
O kciuku już nie wspomnę.
Nauczyłem się już dawni,że jak trafi się kilka dobrze przespanych nocy to lepiej się nie cieszyć. A już po żadnym warunkiem nie wolno o tym głośno mówić.
A już publiczne chwalenie się to doprawdy proszenie się o kłopoty.
Wspominałem już,że jestem głupi?
No właśnie.
Zawsze miałem kłopoty z matematyką,ale co to jest sinusoida akurat doskonale rozumiem.
A jednak zawsze dam się nabrać.
Jak frajer.
-Kurczę, całkiem nieźle ostatnio nocki wyglądają nie?-zagadnąłem koleżankę małżonkę podczas porannego golenia.
To znaczy żeby nie było niedomówień to ja się goliłem podczas gdy ładniejsza połowa naszego małżeństwa odprawiała te wszystkie swoje poranne rytuały mające pogłębić przepaść pomiędzy jej wyglądem a moim.
-Nooo- odpowiedziała ostrożnie.
Bo chociaż z matematyki jest jeszcze gorsza niż ja to pamięć ma chyba lepszą i o sinusoidzie pamięta.
-No bo patrz, właściwie wystarczy tylko jednej dać koło piątej butle mleka a drugą przed siódma przytulić i to właściwie wszystko.
-Nooo...-rozgadała się żona.
-Fajnie nie?-zapytałem retorycznie-Chociaż pewnie za wcześnie by się cieszyć?
-Nooo...
Czy ona próbuje mi coś dać do zrozumienia?
-Ale co, nie jest źle, nie?
-Misiek!-jej ostry ton przywołał mnie do porządku i poprawił pamięć.
-Tak, tak sinusoida- mruknąłem potulnie i poszedłem otworzyć drzwi niani.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze jak ciężka będzie następna noc.
Bo była. Nie opiszę tego dokładniej bo minęło kilka dni i najwyraźniej zadziałał mechanizm wyparcia.
Nie pamiętam już szczegółów po prostu.
Kilka następnych nocy też było dosyć meczących.
W końcu w swojej desperacji postanowiliśmy „zamęczyć małe gadziny”.
Mimo,że cały dzień były na dworze z nianią zaraz po powrocie z pracy zabraliśmy je nad jezioro na naprawdę długi spacer.
W drodze powrotnej były nieprzytomne i zaczęły nam zasypiać w wózku.
-Psiakrew nie możemy na to pozwolić!-jęknęła koleżanka małżonka i zaczęła je zabawiać podszczypywać ,łaskotać, zagadywać i tarmosić.
Oraz dopytywać się czy naprawdę nie da się szybciej pchać tego cholernego wózka.
Nie dało się bo strasznie dokuczała mi stopa, którą za przyczyną naszego majstra prawie dwa lata temu konałem w krzesło.
Opisywałem to zdarzenie obszernie, a jednak gdy dotarło do mnie,że to „już prawie dwa lata” to lekko osłupiałem. Kiedy to minęło? Jeżeli czas w takim tempie będzie mi umykał to zanim się zorientuję sam będę na wózku wożony. A browara trzeba będzie mi będzie podawać dożylnie chyba.
Tak mnie to ruszyło,że zdjąłem japonki i nie zważając na ból stopy pogalopowałem z wózkiem do domu.
„Muszę zdążyć się wyspać zanim mnie starość dopadnie” myślałem plaskając bosymi stopami po rozgrzanym asfalcie.
Szybko plaskałem. Naprawdę szybko.
Koleżanka małżonka już po chwili została z tyłu.
Poczułem lekką satysfakcję, która jednak zniknęła gdy zauważyłem kiwające się na boki główki pociech.
„Nic to zaraz dobiegnę do furtki i szczekanie naszych psów je obudzi”-pomyślałem i zwiększyłem częstotliwość plaskania.
Au.
Au.Au.Au.
Nasza droga to nie jest bynajmniej równy, gładki „dywanik asfaltowy”.
Dobiegłem pod dom i z fasonem, w lekkim poślizgu, zatrzymałem wózek kilka centymetrów przed nosem naszej ,wielkiej i zazwyczaj hałaśliwej, suki.
Zmarszczyła go lekko i leniwie machnęła ogonem.
Raz.
Spojrzałem wyczekująco na naszego mistrza jojczenia, króla szczeku i cesarza wycia rasy husky.
Dyszał patrząc na mnie swoim obojętnym wzrokiem.
No tak te „głupie ludzkie sprawy”. On jest ponadto.
Po chwili nabiegła koleżanka małżonka i wtargaliśmy przelewające się przez ręce dzieci do domu.
-No laski a teraz do wanienki, do waszych gumowych kaczuszek, potem mleczko i do łóżek-przedstawiłem im swoją propozycję harmonogramu tego uroczego wieczoru.
Przytaknęły ochoczo główkami i podreptały do łazienki.
A potem zrealizowaliśmy plan pracy.
Problemy zaczęły się przy realizacji ostatniego punktu.
Tego o spaniu w łóżeczkach.
Najwyraźniej do pełnej regeneracji wystarczyło i m te kilka minut snu wózku.
Walczyliśmy z nimi do 22.00.
W końcu padły.
Zmordowany zrobiłem kanapki, otworzyłem nam po piwie i usiedliśmy na balkonie.
Był cudownie ciepły wieczór.
-No po czymś takim to chyba będą spały do rana-spróbowałem zaklinania rzeczywistości.
Zmęczenie i piwo szybko zagoniły nas do łóżka. Padliśmy przed 23.00.
Bajkowy „sen o śnie” skończył się o 4.26.
Obudziło mnie wycie starszej córki. Utuliłem, pogłaskałem i zaniosłem do naszego łóżka.
Wtuliła się w poduszkę i zamknęła oczy.
Wtedy „odpaliła” druga. Jej natarczywe zawodzenie można było przetłumaczyć mniej więcej tak:
„Kelner! Mleko !!! BIEGIEM!!!”.
No to pobiegłem.
Wróciłem wcisnąłem w łapy mleko i powlokłem się do łóżka.
Położyłem głowę na poduszkę i próbowałem zasnąć.
Coś było nie tak.
Ostrożnie otworzyłem oczy.
Tak żeby broń boże nie zrobić hałasu.
I napotkałem świdrujące spojrzenie drugiej pociechy.
Chociaż określenie „pociechy” w tym kontekście trąci lekką ironią.
Spojrzenie owo mówiło wyraźnie co dziecko sądzi o ojcu, który jedną córkę poi mlekiem a drugiej pozwala konać z głodu.
W jej gardle narastało oskarżające wycie.
Zerwałem się i „poplaskałem” świńskim truchtem po drugą butlę.
Kiedy wróciłem okazało się,że druga córa już skończyła konsumpcję i też przyszła do naszego łóżka.
Wtedy już wiedziałem,że nie pośpię.
Zatkałem butelką dziób jednej a drugą przytuliłem do boku i desperacko próbowałem błyskawicznie zasnąć.
Sen jakoś nie przychodził.
Ciekawe czemu?
Czyżby przyczyną mogło być to,że jedna z córek walnęła mnie czołem w łuk brwiowy, druga kopała obunóż w splot słoneczny, mleko z butelki rozlało się po pościeli a dzieci śmiały się radośnie?
Niemożliwe.
Przecież była PIĄTA RANO!!!

środa, 8 czerwca 2011

Na własne życzenie

Do niedawna miałem nadzieję,że jak dziewczynki trochę podrosną i zaczną lepiej spać to będę miał więcej czasu na pisanie. A jednak miał rację kolega bloger twierdząc,że to nie takie proste i,że kryzys jest nieunikniony a drugi oddech złapię jak dzieciaki pójdą do przedszkola.
Codziennie siadam na chwilę przy kompie i myślę o tym, że wypada coś napisać.
I nagle mam zupełną pustkę w głowie. Identyczną jak wtedy gdy koleżanka małżonka żartobliwie prosi „opowiedz mi coś ciekawego”.
Normalnie mogę tokować i tokować a po takiej prośbie następuje absolutna blokada.
Strasznie odmóżdżająca jest ta codzienna rutyna opiekowania się maluchami.
A rutynę zawsze źle znosiłem.
Z drugiej strony kuzynka , która czyta blog i akurat wysłuchiwała mojej kolejnej opowieści mruknęła ironicznie,że ja to ciągle mam „pod górkę i pod wiatr”.
Coś w tym jest.
Mistrz narzekania i skarżenia się na los.
Muszę pomyśleć na swoim wizerunkiem bo wygląda,że może ze mnie wyrosnąć wyjątkowo upierdliwy dziadunio.
Im gorzej tym dla blogu lepiej-to stara prawda.
A ostatnio Księżniczki ze szkiełka zrobiły się już naprawdę komunikatywne i spędzanie z nimi czasu jest coraz fajniejsze. I kiedy tak sobie razem siedzimy to wiele innych rzeczy staje się mniej ważnych.
Na przykład to,że pewien znany poseł lewicy poszedł w ministry do partii centroprawicowej pozostawia mnie doskonale obojętnym. Chociaż trochę jestem ciekaw rozwoju sytuacji ponieważ jako lewicowiec był m.in. za refundacją in vitro. To jest jeszcze jako tako zgodne z linią partii , do której przeszedł,ale już kwestia uregulowań prawnych dotyczących związków homoseksualnych to będzie niezły orzech do zgryzienia bo jego dotychczasowe poglądy raczej nie są po linii nowej partii.
Za to „podgotowała” mnie ostatnio pani minister Kopacz, która kilka miesięcy temu, nieco zaskakująco w kontekście kryzysu, oświadczyła,że pieniądze na refundację zapłodnienia pozaustrojowego są.
A teraz w równie zaskakujący sposób postawiła nas przed kwestią „albo in vitro, albo chemioterapia”.
Przepraszam za wyrażenie, ale droga pani minister trzeba być doprawdy demagogiczną (...)* by tak stawiać sprawę.
W ostatnim wywiadzie szef MSZ stwierdził,że podobnie jak większość osób w partii rządzącej jest za in vitro,ale bez refundacji -„Bo na zdrowie zawsze jest ograniczona ilość pieniędzy. Tak długo, jak brakuje nam na ratowanie życia, to ci, którym naprawdę zależy na dziecku, uciułają na zabieg.”
Mógłbym się poznęcać nad takim sformułowaniem,ale jakoś nie mam siły.
Jakby człowiek walił łbem w mur.
Już wydawało się,że umysły niektórych zaczęły się otwierać a tu znowu krótkowzroczne prymitywne i demagogiczne gadanie.
I jakoś nawet trudno teraz mi się zdobyć na wielkie krytykanctwo. BO trochę na własne życzenie teraz się wkurzam.
Dawno dawno temu w całkiem nieodległej galaktyce, w której premier i prezydent byli blisko spokrewnieni a Platforma kreowała swój wizerunek jako partii fachowców wkurzałem się,że na własne życzenie przegrywają wybory bo są zbyt szczerzy nie uciekają się do populizmu. A nasz wyborca szczerości jeszcze nie nauczył się doceniać.
No to teraz mam.
I pozwólcie,że tu postawię kropkę bo się zaraz zacietrzewię i znowu będę musiał się autocenzurować i po gwiazdki sięgać.
W każdym razie premier obiecał dzisiaj w wywiadzie dla Interii ,że będzie pilnował:
„ Aby nie wprowadzić żadnych przepisów, które utrudniłyby ludziom dostęp do in vitro albo zakazały tej procedury. Zaznaczył też, że przygotowując regulacje prawne dotyczące in vitro należy mieć na uwadze, aby nie spowodowały one tylko "kłopotów i nieszczęść", np. nie spowodowały wydłużenia czasu oczekiwania na taki zabieg.”



*ten fragment usunięto na wniosek autocenzury-w ramach akcji pod hasłem „Jako ojciec musisz dawać dobry przykład.
Pierwotnie było tam słowo „mendą”.

piątek, 27 maja 2011

Post scriptum

Kilka dni po napisaniu poprzedniego postu zadzwonił telefon.
Zerknąłem na wyświetlacz-”numer prywatny”.
To rzadko oznacza coś miłego. W najlepszym razie upierdliwą rozmowę z kimś kto chce mi cos wmusić. Na przykład sto osiemnastą polisę. Jakby było mało ,że mama ubezpieczony dom samochód i nawet wykupione OC na te nasze cholerne psy.
W gorszym przypadku taki „numer prywatny” może oznaczać kogoś kto uważa,że wisimy mu jakieś pieniądze.
Ale nie, to było to pierwsze.
-Dzień dobry dzwonię z firmy Polkomtel...
Och cóż za radość.
-... dotarła do nas informacja o pana rezygnacji z iPlusa i chciałam spytać o przyczynę.
-Jakość usługi.-no tak nie ułatwiałem jej tej rozmowy.
-Pod jakim względem jakość tej usługi panu nie odpowiada.
-A pod takim, że płacę za dostęp do internetu a wasza firma przestawiła nadajnik i pozbawiła mnie zasięgu a tym samym możliwości korzystania z waszych usług. I w tej sprawie zamierzam...
-Oczywiście może pan złożyć reklamację, ale to nie u mnie bo ja dzwonie w sprawie rezygnacji i chciałabym się dowiedzieć w jaki sposób mogłabym zachęcić pana do pozostania w naszej sieci.
Prawie się wzruszyłem.
-To będzie trudne ponieważ już korzystam z oferty konkurencji i jestem zachwycony jakością ich usługi.
-Ale może jednak, może jakaś atrakcyjna oferta na preferencyjnych warunkach...?
-Wie pani nawet chętnie gdybym miał zasięg.
-Rozumiem a może jakiś atrakcyjny telefon?
-Tylko co ja z nim zrobię skoro pozbawiliście mnie możliwości korzystania z waszych usług.
-No to w każdym razie gdyby się pan namyślił...
Ja pierniczę. Ja naprawdę rozumiem,że dziewczyna ma narzucone standardy takiej rozmowy, musi odfajkować kolejne punkty i za taką upierdliwość jej płacą. Taka praca.
Ale są chyba jakieś granice tego absurdu.
Byłem jednak uprzejmy bo przecież to nie jej wina.
A jednak kiedy oglądam najnowszą kampanię reklamową Plusa i kilka razy dziennie głos z telewizora stwierdza radośnie,że „teraz internet w iPlusie jest jeszcze szybszy to się nieco wkurwiam.

wtorek, 17 maja 2011

Polkomtel ty świnio!

Ladies and gentelman przedstaaaaawiam, głównego spoooooonsora mojej przerwy w bloooooogowaniuuuu otooooo
POLKOMTEEEEEEEL!!!
Firma, której działania są tak żenująco kompromitujące iż po kilkunastu latach postanowiłem zrezygnować z jej usług. Niestety z telefonem muszę się jeszcze pomęczyć, ale modem poszedł już do śmieci.
I mogę wreszcie zapomnieć o tym gównie jakim w moim przypadku okazał się iPLus.
Ja naprawdę wiem,że w dużych miastach jest 3G i wszystko hula. Ja naprawdę rozumiem, że na zadupiu nie ma co oczekiwać cudów.
Wiem również,że Polkomtel celowo przestawił nadajnik by poprawić zasięg w sąsiedniej miejscowości. Tym samym pozbawiając mnie możliwości korzystania z jego usług.
Ale faktury gnoje przysyłają.
I w mediach chwalą się tym jak to inwestują w infrastrukturę.
Oto historia dziwna. Bardzo dziwna. Tym bardziej ,że przyjdzie mi w niej pochwalić firmę związaną z Tepsą (za przeproszeniem). Koniec świata.
No dobra. Zaczynajmy.
Za górami za lasami mieszkał frajer, który uważał, że jak za coś płaci to to dostanie. Był wierny. Bo przecież tyle lat współpracy, bo znajomi w biurze obsługi klienta, w dziale technicznym (sorry kochani do was nic nie ma :-)) itd.
Od pewnego czasu działanie naszego iPlusowego łącza irytująco się pogarszało.
Jednak znajomy z Polkomtela pocieszał,że wkrótce będą przestawiać nadajnik i sytuacja powinna ulec zmianie.
No dobra. Uzbroiliśmy się w cierpliwość i czekaliśmy.
Koleżanka małżonka rozbroiła się znacznie wcześniej niż ja.
-.......urrrrrrrwaaaaaanyyyyy KUUUUUBEK- warczała waląc wściekle w klawiaturę komputera.
-.......eeeeeerrrrrrdoooooolllony internet-doprecyzowywała co chwilę źródło swego wzburzenia.
- Jak mam powysyłać oferty do klientów skoro to gówno w ogóle nie działa!!!!
Waliła coraz mocniej.
-Uspokój się bo dzieci obudzisz-spróbowałem być odważny.
I głupi.
-MISIEK CZEMU NIC NIE ZROBISZ!!!-jej wściekłe spojrzenie miało taka temperaturę,że zacząłem obawiać się czy nie wyląduję na oddziale w Siemianowicach Śląskich.
-A co mam do cholery zrobić- burknąłem urażony-Jak nie chcesz Gównostrady od Tepsy to tylko to badziewie z iPlusa nam zostało.
-MISIEK ZRÓB COŚ ZANIM WYLEWU DOSTANĘ!!!
Tak oczywiście to moja wina. Mocno mnie to uraziło.
Tak mocno,że ośmieliłem się zwerbalizować.
Ech, odważny ,ale głupi.
Resztę wieczoru spędziliśmy w milczeniu.
Co nie oznacza,że w ciszy.
Walenie w klawiaturę było coraz głośniejsze.
Wkurzało mnie to niepomiernie,ale czułem,że jeżeli się odezwę to koleżanka małżonka przestanie walić w klawiaturę.
Będzie zbyt zajęta okładaniem mnie.
Ot wieczór jakich ostatnio wiele.
Dziewczynki po dwudziestej zasypiają, ja zabieram się za ogarnięcie chałupy a żona siada do pracy. I przez następne kilka godzin próbuje wysłać kilka służbowych maili. Najczęściej bezskutecznie.
W końcu , po północy, wkurzona odpuszcza i kładzie się spać.
Następnego dnia sytuacja się powtarza. I następnego. I kolejnego.
Rzeczywiście szlag może człowieka trafić.
Do tej pory, w nerwach,ale jakoś korzystać z internetu się dało.
Jednak od jakiegoś czasu praktycznie płacimy za usługę, której usługodawca nie świadczy.
No, ale czekamy na to mityczne przestawienie nadajnika. Niech stanie się cud.
W końcu któregoś wieczora nie wytrzymałem i zadzwoniłem na infolinię. Oczywiście nie udało mi się połączyć z konsultantem ponieważ okazało się ,że pracują do 22.00 a była 21.59.
Usłyszałem jednak informację,że Polkomtel oferuje teraz również iPlusa w nowszej technologii CDMA.
Ot taka mała radość frajera, który nie chce zmieniać firmy i cieszy się,że może wymienić gówniany produkt na trochę lepszy.
Frajer szybko sprawdził mapę zasięgu i następnego dnia podpisał umowę na nową usługę.
Na szczęście na próbę.
Spisanie dokumentów trwało półtorej godziny. Zirytowany pracownik tłumaczył,że do obsługi tej usługi mają nowy program, z którym wszyscy mają problemy.
Frajer wiedział o tym wcześniej bo na forach internetowych sporo o tym czytał. Więc był wyrozumiały.
W końcu się udało i mógł wrócić do domu. Uśmiechnięty i pełen nadziei.
Podpięcie nowego modemu i instalacja sterowników zajęła chwilę. Następne kilka godzin frajer ów spędził na konferowaniu ze wsparciem technicznym, które nie potrafiło mu wyjaśnić czemu modem nie chce się połączyć z siecią.
Żmudne grzebanie w panelu sterowania itd. nic nie dało.
Drugiego dnia walka wciąż trwała.
Aż nagle kolejnego konsultanta olśniło.
-A jakiego koloru świeci się dioda na modemie? -zapytał
-Czerwona.
-A ,to wszystko jasne, nie ma pan zasięgu.
-Jak to? Wskaźnik pokazuje trzy kreski?
-Ja wiem,ale one tylko tak pokazują.
-To znaczy?
-To znaczy, że czerwona lampka świadczy o tym,że modem w ogóle nie łapie sygnału. Powinna się świecić niebieska.
Frajer chwycił laptop i wyszedł z nim na balkon. Jego przekrwione od wpatrywania się w ekran oczy poraziło niebieskie światełko modemu, który momentalnie połączył się z internetem.
Frajer zaklął.
Zapakował modem powstrzymując się przed roztrzaskaniem go o ścianę.
Następnego dnia rozwiązał umowę na iPlusa oraz na iPlusa CDMA.
-Wie pan, to dziwne,że wszyscy to zwracają-zadumał się pan przyjmujący rezygnację.
-I ten zwykły iPlus też u pana nie działa?-kontynuował niepomiernie zdziwiony-To dziwne bo odkąd przestawiliśmy nadajnik w tej okolicy jest super.
-Odkąd przestawiliście nadajnik u mnie jest wprost przeciwnie-zaburczał frajer.
A potem poszedł do salonu Orange.
Spisanie umowy i aktywacja trwało piętnaście minut.
Było miło i nawet, przez moment, śmiesznie:
-A nie chce pan Neostrady?
-Nie.
-A można wiedzieć dlaczego?
-Bo to Tepsa.
-No tak rozumiem. W przeszłości różnie się zdarzało, ale teraz firma dużo robi by przekonać do siebie klientów, którzy się do nie zrazili.
-Świetnie. Tylko jak kilka lat temu wymieniali u są kable to zamiast obiecanego światłowodu pociągnęli zwykły kabel i teraz oferują zawrotną prędkość dwóch mega za cenę prawdziwej Neostrady. Nie wydaje się pani,że w tym wypadku technologia mobilna ma ciut więcej zalet?
Frajer nie był zadowolony, że musiał podpisać umowę z firmą powiązaną z „Telekomuną”.
I nawet wkurzało go to,że oferowany przez nią internet zapieprzał u niego w domu jak dziki.
A już kompletnie dobiło go to,że modem u nowego dostawcy był tańszy o połowę niż u dotychczasowego.
A ręce opadły mu ostatecznie gdy okazało się, że ma wbudowany router, za który w iPlusie musiałby zapłacić prawie 150 złotych.
Był wściekły bo firma, której był tyle lat wierny potraktowała go nieuczciwie i bezczelnie.
A piany dostawał bo na blogu musiał napisać, że coś czego dotknęła Tepsa jest dobre.
Bo jest. Psiakrew.

A teraz kochani zwróćcie uwagę na to,że w tym tekście praktycznie nie ma wulgaryzmów.
Ostatnio trochę mi się za nie oberwało.
A jednak uważam,że w tym tekście powinny się znaleźć.
Ci którzy ich nie lubią mogą teraz przerwać lekturę.

A dla tych, którym nie przeszkadzają ,mam pakiet autoryzowanych licencjonowanych przekleństw:
„Pie.....dolony”- sztuk 10- do wstawienia w tekście przed słowami „Polkomtel”, „iPlus” oraz „iPlus CDMA”.
„K........rwa”- sztuk 15 do wstawienia w dowolnych miejscach celem zwiększenia ekspresji wypowiedzi.
Udzielam też licencji na wstawienie sobie do tekstu około piętnastu innych, dowolnych wulgaryzmów.
Wtedy ten tekst będzie mniej więcej wyglądał tak jak powinien :-))))
A kto nie chce ten nie musi.

poniedziałek, 16 maja 2011

Powrót z czarnej dziury

Ale ten czas ucieka!
Mam taką teorię, że dzieci zakrzywiają czasoprzestrzeń.
No bo jak inaczej wytłumaczyć to,że zrobiłem sobie króciuteńką przerwę w pisaniu i nagle okazało się,że to już prawie miesiąc bez postu?
Tak na serio to myślę,że ta przerwa dobrze blogowi zrobi. W piątek minęły dwa lata od pierwszego wpisu i rozpoczęcia tego całego szaleństwa.
Szczerze mówiąc zastanawiałem się nawet czy nie jest to dobra data na zakończenie tego blogu.
Bo posty coraz częściej robią się wtórne, bo poseł Gowin popadł w partyjna niełaskę, prawdopodobnie nie będzie ustawy bioetycznej tylko po prostu Konwencja bioetyczna Rady Europy, którą Polska zamierza wreszcie ratyfikować .
Jednym słowem wygląda na to,że w tym chorym kraju robi się normalnie.
Za wcześnie by mówić o uzdrowieniu, ba o rehabilitacji nawet, ale postępy choroby zostały zatrzymane.
I trochę brakuje mi paliwa do pisania, które zaczęło się od ogromnej frustracji i niezgody na te naszą rzeczywistość.
Coraz częściej zapominam, że nasze córki to „Twory Frankesteina”.
Po prostu mamy fajne dzieciaki.
I oczywiście różne perypetie. Tyle,że gatunkowo odbiegające od tego o czym miałem tu pisać.
Dlatego mocno zastanawiałem się nad zakończeniem pisania Dzieci Frankensteina....
i rozpoczęcia kontynuacji pt. „Księżniczki ze szkiełka”.
Na razie zdecydowałem się tego nie robić bo szkoda mi trochę pracy włożonej w DF.
Tak więc nie obawiajcie się „plotki o rzekomej śmierci tego blogu są zdecydowanie przesadzone” :-)))
Mało ostatnio mam czasu na pisanie. Mało na cokolwiek. Więc o wyrozumiałość proszę.
Przy okazji jeszcze jedno wyjaśnienie.
Moje tak długie milczenie ma jeszcze jedną przyczynę. Jego głównym sponsorem jest mój nieuczciwy dostawca internetu.
I wkrótce zamierzam mu za to podziękować w osobnym poście, który mam nadzieję przeczyta sporo osób, które polecą go znajomym i wkrótce w wynikach wyszukiwarki Googla wystukanie nazwy tej firmy będzie skutkowało tzw. „Efektem Kominka”.
To moja autorska nazwa tego co przydarzyło się jednemu z najbardziej popularnych polskich blogerów.
A stał się popularny głównie dzięki temu, że internauci zaczęli kojarzyć nazwę pewnego wielkiego koncernu spożywczego z nazwą.... żeńskiego organu płciowego. Taką mniej medyczną.
A bardziej wulgarną.
A zaczęło się od tego,że blogerowi nie posmakował budyń.
Mnie też nie smakuje,że ktoś robi mnie w przysłowiowe zwierzę kopytne.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wesołych Świąt !

Wszystkiego "naj" i w najlepszym gatunku życzę :-)
Powoli kończąc mój blogowy urlop.
Co prawda dzisiaj siedzę w pracy co w najlepszy nastrój nie wprawia, ale jutro zaczynam długi weekend.W planach wyprawa na drugi koniec Polski do mojego rodzinnego miasta, w którym nie byłem już bardzo dawno.
Ostatnie dni były bardzo pracowite i takie oderwanie od codzienności powinno dobrze zrobić całej naszej ekipie.
Przyszły pokój dziewczynek jest już prawie wyremontowany. Gładzie schną i czekają na gruntowanie i malowanie.
Remont, gruntowne porządki w piwnicy, kołowrót w pracy, "boćkowy" zlot, dubeltowa jelitówka i jeszcze pradziadek DF w szpitalu-lista atrakcji ostatnich tygodni jest długa.
Ale zbliża się druga rocznica powstania blogu więc czas się znowu uaktywnić.
Tym bardziej,że los sam daje mi znaki, że czas zabrać się do roboty.
Los ubrany w kombinezon z logo znanego japońskiego koncernu motoryzacyjnego.
Zaintrygowani?
Mam nadzieję :-)

środa, 23 marca 2011

Wieści, zapowiedzi, informacje, tłumaczenia.

Kochani dzisiaj tak na szybko i w skrócie bo nie chcę tak bez słowa waszej cierpliwości nadwyrężać.
Więc lojalnie uprzedzam, że przez kilka dni raczej nie ma co oczekiwać na blogu gejzerów mojej aktywności.
Od poniedziałku codziennie po pracy jeżdżę z połową Dzieci Frankensteina na hydroterapię. Codziennie po około pięć godzin ślęczę nad książką i sam nie wiem skąd mam na to siłę bo generalnie kryzys formy fizycznej mnie dopadł.
Zasypiam w wannie, przed telewizorem, na kanapie, na podłodze. Przypomina mi się rysunek z Garfieldem, który paradował z przywiązaną do głowy poduszką i twierdził ,że "cały świat to jego łóżko" ;-)
W każdym razie postanowiłem,że choćbym padł to do końca tygodnia książka ma być ukończona i wysłana do koleżanki, która zajmie się jej profesjonalną korektą.
A potem nadejdzie czas prawdy.
Oby nie była zbyt brutalna.
Jeżeli chodzi o wersję audio to na pewno wkrótce powstaną kolejne odcinki, ale jest tu pewna delikatna kwestia.
We wstępie wykorzystuję fragment utworu pt. "Hope" zespołu Orange The Juice i cały czas czekam na odpowiedź od ich menago czy nie mają nic przeciw temu.
Jedna demówka z paroma sekundami muzyki to moim zdaniem nic takiego,ale regularne wykorzystywanie tego i innych utworów (bo fajne są :-) to już inna sprawa.
Tak więc o odrobinę wyrozumiałości i cierpliwości proszę.
I przyznam szczerze ,że nie mogę się doczekać kiedy wreszcie pozbędę się "z głowy" książki i znowu zabiorę za swobodne blogowanie :-)))

ps.
Wracając do wersji audio to kolega trochę mi docina,że następnym razem to on zrobi wersję "efekciarską" i ciekawe jak wtedy podzielą się głosy. I ma rację :-))

piątek, 18 marca 2011

Premiera audio!

Tak, tak- wiem, że znowu wystawiłem na próbę cierpliwość czytelników.
Mam nadzieję jednak ,że uznacie iż warto było trochę poczekać.
Nadeszła wiekopomna chwila i Dzieci Frankensteina zyskały własny głos.
A nawet dwa głosy.
Jeden ludzki a drugi autora ;-)
Jak już wspominałem prace nad dwiema wersjami audio trwały równocześnie.
W końcu obaj z kumplem uznaliśmy,że czas poddać efekty naszej pracy krytyce.
Oby konstruktywnej.
Bo my mamy już dosyć krytykowania się nawzajem :-)))))
Kumpel, który ostatnio telefoniczne rozmowy ze mną zaczyna od:„Cześć! Tylko tym razem nie chcę o sobie czytać na twoim blogu!”- swoją wersję podcastową udostępnił już kilka dni temu.
Mnie praca zajęła trochę więcej czasu ponieważ zrealizowałem ją „barokowo”.
W końcu jednak skończyłem, nagrałem na płytkę i dałem do posłuchania koleżance małżonce.
Wzięła ją do samochodu i słuchała po drodze.
A ja czekałem niecierpliwie na werdykt.
Nie zdradzę jaki, ponieważ nie chcę Wam niczego sugerować.
W każdym razie nadszedł czas prezentacji.
Aby zachować chronologię na początek proponuję produkcję konkurencji.
Jest to wstęp i pierwszy rozdział powstającej ( no cóż, w bólach) książki:



Uważni czytelniko- słuchacze pewnie zwrócili uwagę na to,że powyższy fragment to kompilacja kilku postów i odrobiny nowej pisaniny.
Teraz więc absolutna premiera. Rozdział, który na blogu nigdy nie był prezentowany. To fragment całego nowego „papierowego” wątku, którego gwiazdą jest przyszywany szwagier :-)
Tu pojawia się tylko na moment, ale wierzcie mi wprowadzi do całości nową jakość.
A więc odcinek pt. „Nowa bryka” tadaaaaaam:



No i co?
Kto nie wpisze komentarza ten...

ps.
Jeżeli ktoś z jakiś przyczyn ma problemy z odsłuchaniem, albo wolałby posłuchać w samochodzie itd. to proszę o sygnał na „garbatego maila” i mogę podesłać.
Tyle,że obie empetrójki są dziesięciominutowe i mają po 10 mega.

czwartek, 10 marca 2011

Medialne ikony

Tydzień temu miałem okazję obejrzeć wystawę Ewy Harabasz pt. "Prasoreligia". Bardzo ciekawa artystka czerpiąca inspirację z malarstwa Caravaggia i sztuki bizantyjskiej a jednak...
Cholernie aktualna jest wymowa tych jej współczesnych ikon nieprawdaż?



Miałem okazję odbyć dłuższą rozmowę z artystką, która tłumaczyła mi, że stara się pokazać dwuznaczną rolę mediów we współczesnym świecie.To w jak efektowny, estetyczny i wykoncypowany sposób pokazują ludzkie cierpienie.
Dlatego tworząc swoje "współczesne ikony" wykorzystuje fotografie prasowe.



A jednak mam wrażenie,że tworząc te prace sama stawia się w trochę dwuznacznej sytuacji.
Wspominam o tej wystawie na swoim blogu m.in dlatego,że sporo miejsca poświęcam tutaj kwestiom tolerancji i jej braku. Oraz pewnym tarciom na styku naszej codzienności i religii.
Co ciekawe prace Ewy Harabasz żyją swoim życiem. Jak mówi, tę pracę powyżej często znajduje na różnych portalach katolickich gdzie jest reprodukowana jako "Współczesna Madonna".
Za to ta druga praca została "zawłaszczona" przez środowiska gejowskie, które z kolei wrzucają ją na swoje strony jako "gejowską pietę".
Chichot losu.

środa, 9 marca 2011

Dobry człowiek po ciemnej stronie mocy c.d.

Okazało się,że owszem- lodówka w pionie teoretycznie się mieści. Tyle,że po skosie jest kilka centymetrów wyższa.
A tego nie wziąłem pod uwagę.
Ponieważ podłoga w piwnicy jest lekko skośna próbowaliśmy znaleźć miejsce , w którym uda się ją postawić pionowo.
Próbowaliśmy sposobem.
Próbowaliśmy na siłę.
Wszystko na darmo.
Pełen wyrzutów sumienia spojrzałem na kumpla.
Starał się nie okazywać emocji,ale zdawałem sobie sprawę z tego co czuje.
To co miało być szybką akcją zamieniało się w jakiś pieprzony koszmar geometry.
-Jaaaaa pierdzielę! Jak to możliwe-jęczałem płaczliwie.
A kolega, któremu najwyraźniej przyszło do głowy, że zaraz usłyszy „no trudno to musimy zanieść ja z powrotem na górę” napiął wszystkie mięśnie w daremnej, próbie wciśnięcia lodówki na miejsce.
Nie było na to szans.
-Dobra. Nie ma sensu się męczyć skoro i tak się spieszysz. Odpuśćmy. Oprzyjmy ją o ścianę i potem pomyślę jak sobie z tym poradzić.- westchnąłem rozczarowany.
Poszliśmy na górę.
-To co, napijesz się kawy? Świeżutko zrobiona!-zaproponowałem wiedząc ,że ją uwielbia.
Znowu zerknął na zegarek.
-Nieee, wiesz odpuszczę. Naprawdę muszę lecieć.-odpowiedział.
A mnie zrobiło się strasznie głupio.
Jeszcze gorzej poczułem się widząc jak pędzi do samochodu.
Zakląłem pod nosem i poszedłem szukać przecinaka. Łomu. I dużego młotka. Oraz wiertarki.
Jeszcze raz zmierzyłem lodówkę i pomieszczenie.
Narysowałem na podłodze kilka kresek i zabrałem się za wiercenie w betonie. Po dwudziestu minutach dziury wywiercone w podłodze wyznaczyły wąski prostokąt.
Teraz nadszedł czas na młotek.
Mam taki dziesięciokilogramowy.
Wystarczy go podnieść.
Sam spada.
Ot taka automatyzacja.
A jak spada to wszystko drży.
Lodówka. Ta stara.
Ta nowa.
I prawdopodobnie również ta u sąsiada.
Chwilę to trwało,ale w końcu w grubym betonie pojawiły się rysy pęknięć.
Sięgnąłem po przecinak oraz mniejszy młotek i zacząłem wykuwać głęboką bruzdę.
Trochę to trwało.
Po godzinie dziura w podłodze była gotowa.
Stękając zacząłem przemieszczać lodówkę w taki sposób by jedna z jej krawędzi wsunęła się w otwór.
Wyglądało na to,że może się udać.
I wtedy usłyszałem niepokojący zgrzyt.
Okazało się, że tym razem przeszkadza lampa umieszczona na ścianie.
Wygłosiłem siarczysty monolog godny weterana walk ze smokami.
I zdecydowałem się na desperacki krok.
Sięgnąłem po śrubokręt i zdemontowałem lampę.
Jedyną w tym pomieszczeniu.
W całkowitej ciemności ponownie wlazłem pod opartą o ścianę lodówkę i naparłem.
Zgrzytając i trzeszcząc zaczęła zbliżać się do pionu.
Aż wreszcie poczułem,że już nie muszę jej podtrzymywać.
W świetle latarki mogłem przyjrzeć się dowodowi mego geometrycznego geniuszu.
Sam nie wierzyłem,że się udało.
Przesunąłem lodówkę pod samą ścianę i z powrotem zamontowałem lampę.
O dziwo nawet nie przeszkadzała w otwieraniu drzwiczek.
Popatrzyłem na spora dziurę w podłodze.
Wypadałoby ją zamurować.
Tyle,że pewnie przyjdzie kiedyś taki dzień, że trzeba będzie ją wynieść.
Przy moim szczęściu zaraz po tym jak załatam dziurę.
Postanowiłem więc z tym poczekać.
Zamiast tego zadzwoniłem do kumpla żeby poinformować go iż dokonałem niemożliwego.
To był krótki i zwięzły komunikat.
Po żołniersku.
Nie cytuję bo i tak autocenzura pozbawiłaby go większości tekstu.

wtorek, 8 marca 2011

Dobry człowiek po ciemnej stronie mocy

Pod koniec ubiegłego tygodnia, w ramach odpoczynku od pracy nad audiobookiem, znowu zabrałem się za wielkie porządki w domu.
Okazja ku temu była dobra ponieważ koleżanka-małżonka znowu wyjechała na dwudniowe szkolenie a dzieci frankensteina były z wizytą u dziadków.
Przyszły pokój dzieciaków w trakcie naszego Wielkiego Remontu zamienił się w monstrualną i przerażającą graciarnię.
No, różne tam są rzeczy. O pewnych wolę nie mówić bo trochę wstyd.
Całkiem sporo miejsca zajmują puszki po mleku.
Dużo puszek, z którymi naprawdę nie wiem co robić. Nie mam gdzie tego wyrzucać bo kosz na śmieci i tak jest przepełniony. Do tego stopnia,że co kilka dni worki z pieluchami pakuję do bagażnika i wyrzucam do śmietnika pod firmą.
To naprawdę jest problem.
Na początku jeszcze jakoś sobie radziłem.
-O super! Wreszcie posegreguję wszystkie gwoździe,śruby, nakrętki, zszywki, nity i całe to barachło w garażu!-cieszyłem się.
Przez dwa tygodnie.
-O! Wreszcie mamy pojemniki na różne rodzaje mąki, cukier puder, tartą mąkę, płatki owsiane, siemię lniane...-cieszyła się koleżanka małżonka.
Przez następne dwa tygodnie.
A potem góra tego cholerstwa zaczęła rosnąć.
I rosnąć.
Powoli przykrywając pozostałe graty w pokoju.
Przyznaję ze wstydem,że ostatnio już nawet przestałem się bawić w jakieś ich ustawiania, pakowanie do worków i tak dalej.
Po prostu uchylam drzwi, wrzucam puszkę i szybko zamykam pokój starając się nie widzieć tego co tam się dzieje.
Teraz przyszło zapłacić za to lenistwo.
Robię też porządki w pomieszczeniu, które swego czasu zostało zaadaptowane na tymczasową kuchnię.
Ot taka prowizorka.
Gdybym wtedy wiedział,że potrwa prawie dziesięć lat...
W pomieszczeniu owym w dalszym ciągu stała nasza stara lodówka.
Ma dziesięć lat i planowaliśmy oddać ją do komisu, ale były problemy z transportem i zniesieniem po schodach ponieważ jest naprawdę duża.
A ponieważ zamrażarka w nowej jest znacznie mniejsza w końcu przekonałem żonę ,że zamiast sprzedawać lepiej po prostu wstawić ją do piwnicy. Zawsze może się przydać na czarną godzinę.
Zresztą mam do niej ogromny sentyment.
Kupiliśmy ją dwa dni po ślubie.
W poniedziałek przed południem zameldowaliśmy się w sklepie z gospodarstwem domowym ściskając w łapach kopertę z pieniędzmi. Koleżanka małżonka jeszcze w „ślubnym koku”.
Nieco zdemolowanym, ale fryzjerka zrobiła go naprawdę „na sztywno”.
Likwidacja tej fryzury miała potem skończyć się działaniami, do których o mało nie trzeba było używać dynamitu.
Jednym słowem lodówka pełna miłych wspomnień została z nami.
Tyle,że w dalszym ciągu do rozwiązania pozostała kwestia zniesienia jej do piwnicy.
Tym trudniejsza, że teraz schody otacza barierka.
Stałem właśnie i patrzyłem na tę naszą pamiątkową landarę gdy znowu zdzwonił telefon.
Tym razem nie był to głos Mego Słomianego Zapału vel Sumienia.
Dzwonił inny kumpel, który trzyma u nas drewno do kominka i co jakiś czas wpada by wypakować nim bagażnik służbowego samochodu.
-Jesteś w domu?-spytał.
-Jasne. A co chcesz wpaść po opał?
-No właśnie. Właśnie ruszam w trasę i byłbym za jakieś dwie godzinki jeżeli ci pasuje.
Zerknąłem na zegarek. Miałem co prawdą do załatwienia parę spraw w mieście,ale mogły poczekać.
-Spoko. Czekam na ciebie-odpowiedziałem a w mojej głowie zaczął kiełkować chytry plan.
We dwóch powinniśmy dać radę-pomyślałem patrząc na lodówkę.
I zabrałem się gorączkowo za robienie miejsca w piwnicy, usuwanie ze schodów różnych szpargałów oraz przygotowywanie lodówki do zniesienia.
Na szczęście temperatura na dworze była ujemna i mogłem bez większego ryzyka opróżnić zamrażarkę.
Zdążyłem w sama porę. Właśnie miałem zdzwonić do kumpla żeby zapytać, na którą nastawić ekspres do kawy kiedy usłyszałem szczekanie naszych psów.
Przyjechał.
Wypakowaliśmy drewnem jego limuzynę po sam dach.
-To co teraz kawka?-zaproponowałem.
Zerknął na zegarek i chwilę się zastanowił.
-Nooo, dobra. Chyba zdążę.
-A co? Bardzo się spieszysz?
-No wiesz oficjalnie jestem w pracy-wytłumaczył.
Trudno się było nie domyślić skoro podczas ładowania drewna co chwilę odbierał służbowe telefony.
-To pewnie nie masz czasu żeby pomóc mi znieść lodówkę?-zapytałem bezczelnie.
-A niee, spoko. Żaden problem.
Pomyślałem sobie jednak,że odpowiedział tak ponieważ czuje się zobowiązany do rewanżu.
-Ty słuchaj. Jak nie masz czasu to może odpuśćmy? Tyle czasu na górze stała to jeszcze postoi. Nie pali się...
-Żaden problem!-uciął dyskusję zdecydowanym tonem.
Sumienie miałem więc czyste.
Poszliśmy do domu.
Jeszcze raz zmierzyłem lodówkę i wysokość pomieszczenia, do którego chciałem ja wstawić.
Było kilka centymetrów zapasu.
Zmierzyłem jeszcze raz. Dla pewności.
I zabraliśmy się do roboty.
Do pokonania mieliśmy dwie kondygnacje i kilka wyjątkowo upierdliwych zakrętów na schodach.
Manewrowanie lodówką o wysokości dwóch metrów nie było łatwym zadaniem.
W końcu jednak wtaszczyliśmy sprzęt do miejsca przeznaczenia.
-Ale byłyby jaja gdyby jednak się nie zmieściła!-zażartowałem.
A potem zaczęliśmy z trudem manewrować w ciasnym i niskim pomieszczeniu. W końcu jakoś się udało. Teraz pozostało tylko ustawić lodówkę w pionie.
Stęknęliśmy obaj. Mięśnie zagrały nam pod skórą.
Musieliśmy w tym momencie wyglądać szalenie męsko i seksownie.
Chwilę później usłyszeliśmy odgłos blachy trącej o sufit.
Czy naprawdę muszę cytować jak męsko i seksownie zaczęliśmy się obaj wyrażać?
Naprawdę seksownie.
O ile kogoś kręcą mundury i twarde żołnierskie słowa.

CDN

poniedziałek, 7 marca 2011

Głos sumienia

No cóż, znowu kazałem Wam trochę czekać.
Tym razem jednak mam dobre wytłumaczenie.
I winnego.
Winnego, którym wreszcie nie jestem ja.
Od zawsze mam ze sobą taki problem,że wszystko chcę robić sam. W związku z czym to za co się zabieram trwa. Trwaaaaaa. Trwaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.
I czasem się nie kończy.
Odkąd jednak regularnie odbieram maile, telefony i esemesy od swojego sumienia sytuacja uległa pewnej zmianie.
Chociaż sumienie moje woli by je tytułować w następujący sposób:
-Cześć! Dzwoni Twój Słomiany Zapał!
Co zresztą też jest dosyć trafnym określeniem. Więc nie pozostaje mi nic innego jak grzecznie się przywitać i posłuchać co Słomiany Zapał vel. Sumienie ma mi do powiedzenia.
A ma zazwyczaj sporo.
I nie są to słowa, które łatwo mogę zignorować.
Zaczęło się to jakiś tydzień temu.
Zadzwonił telefon. Zerknąłem na wyświetlacz i lekko się zdziwiłem.
-Proszę, proszę.-mruknąłem zaintrygowany-Halo? Witam dawno nie słyszanego kolegę.
Odpowiedział mi śmiech w słuchawce.
-No cześć! Słuchaj dzwonię do ciebie jako do autora „słynnego” blogu.
Udając,że nie słyszę lekkiej ironii w jego głosie cały zamieniłem się w słuch.
Niestety nie dzwonił żeby mi powiedzieć,że jego wujek jest obrzydliwie bogatym producentem filmowym, który na podstawie mojej pisaniny chce nakręcić pretensjonalny i cukierkowy serial, który będzie skazany na sukces komercyjny.
Oczywiście po zmienieniu trzech czwartych tekstu, wyrzuceniu wszystkich fragmentów o in vitro, wulgaryzmów i tak dalej.
Na co zresztą pewnie chętnie bym przystał. Byle tylko spłacić monstrualny kredyt zaciągnięty na remont.
Ech...
Ale jak wspomniałem kolega zadzwonił w innej sprawie.
-Słuchaj, nagrywam ostatnio różne teksty, jako demo na swoją stronę internetową i chciałbym nagrać któryś z twoich postów. Jeżeli nie masz nic przeciw temu.
Nie miałem. Bo niby czemu.
-A wiesz,że trafiłeś całkiem nieźle ze swoją propozycją?-ucieszyłem się-Od pewnego czasu pracuję nad demówką blogu w wersji audio. Tyle,że to co nagrałem „własnym odgłosem paszczowym” jakoś mnie nie zadowala i robota stanęła.
-No widzisz! To może teraz ruszy.
I rzeczywiście.
Nie oczekiwałem jednak ,że tak szybko.
-No to prześlij mi od razu fragmenty, które chcesz żebym ci naczytał i porównamy obie wersje.
-Dobra.-zgodziłem się myśląc już o czymś innym.
-No to czekam na mailu.
Zaraz, zaraz. Tak od razu? Już? Teraz?
-Bo wiesz, chcę to jeszcze dzisiaj nagrać, zmontować i wysłać ci do odsłuchania.
I tak minął mi cały tydzień:
„Ej ty. Nagrywam to co mi wysłałeś, ale znalazłem kilka błędów, których sam nie chciałem poprawiać. Szczegóły masz na mejlu. No to czekam na szybką odpowiedź. Pa!”
„Masz na mailu link do pierwszej wersji. Odsłuchaj i daj mi znać co zmienić albo poprawić”
„Wiesz co? Czytam ten tekst i mam kilka uwag...”
„Ej! Cały czas czekam na te twoje poprawki!”
„Wiesz co, obawiam się ,że jak będziesz pracował w takim tempie to możemy tego nigdy nie skończyć”.
„Dzień dobry dzwoni Pański Słomiany Zapał. Czekam na nową wersję tego fragmentu, o który cię prosiłem”.
I tak dalej.
W międzyczasie okazało się, że obaj mamy trochę inną wizję tego jak owa wersja audiobookowa powinna wyglądać. Ja postawiłem raczej na ilustrację muzyczną- lekko okraszoną efektami dźwiękowymi a mój współpracownik wprost przeciwnie.
Sam jestem ciekaw dokąd nas to zaprowadzi.
Jednym z efektów tej gorączkowej pracy jest to ,że znowu zabrałem się za intensywną pracę nad książką.
Nie mam wyjścia.
Sumienie ciągle mnie męczy.
I ciągle dzwoni.

poniedziałek, 28 lutego 2011

...aerobiku.

Zawsze szczyciłem się mocnymi mięśniami brzucha. Nie jakiś tam spektakularny kaloryfer, o nie.
Nawet zdecydowanie nie.
Nawet wręcz przeciwnie.
Jednak pod niepozorną, nieco otłuszczoną powłoką kryje się stal.
Nooo.... może sznurki.
Na pewno jednak nie konopne.
Powiedzmy,że sizalowe.
W każdym razie instytucja zakwasów mięśni brzucha jest mi właściwie nieznana. Niezależnie od ćwiczeń, obciążeń, ilości powtórzeń.
No tak po prostu mam.
Miałem.
To właśnie tu był haczyk.
Hak chyba.
Haczysko!
A raczej pieprzona kotwica, która wbiła mi się w trzewia i zaczęła powoli wyrywać mi wnętrzności.
Co? Zbyt barwnie i obrazowo?
Nic nie poradzę. Tak właśnie się czułem.
A instruktorka dopiero zaczynała się rozpędzać.
Kolejna seria, kolejna, kolejna...
Ciężki jest los ludzi z przerostem ambicji. To właśnie ta cecha kazała mi nie odpuszczać.
Jednak po kolejnych kilku minutach bezlitosnych katuszy w rytm wesołej muzyczki zacząłem na serio obawiać się o to czy zmaltretowane włókna moich mięśni brzucha nie strzelą zaraz z głośnym „brzdęęęęęęk!” a ja nie padnę rozłożony jak rozdeptana rozgwiazda.
Ambicja widząc co się dzieje mruknęła „to ja może wyskoczę na chwilę.... do toalety” i bezwstydnie zostawiła mnie na lodzie.
Zacząłem odpuszczać część powtórzeń bo miałem wrażenie, że to jedyna szansa na przetrwanie.
Przetrwanie we wrogim środowisku bezczelnie sprawnych pań we wszelkim wieku.
Potem na szczęście zmienił się rodzaj ćwiczeń więc do końca zajęć łzy na mych policzkach zdążyły wyschnąć a wymuszony uśmiech „samca lubiącego czasem dać sobie w kość” mógł nawet wyglądać na szczery.
Po zajęciach instruktorka podeszła do mnie i stwierdziła, że całkiem nieźle sobie poradziłem.
-Masz zaskakująco dobrą koordynację. Na ogół faceci mają z tymi ćwiczeniami większe problemy.
Uśmiechnąłem się dzielnie.
Z pełną świadomością tego,że była to pochwała na otarcie łez i podtrzymanie na duchu potencjalnego klienta fitness klubu.
Chyba domyśliła się moich myśli.
-Poważnie mówię! Było naprawdę dobrze. Jak na pierwszy raz. Naprawdę dobra koordynacja!
Nie dałem się nabrać.
Dlaczego pochwaliła tylko koordynację?
Nie wspomniała o kondycji, gracji, wdzięku, sile, kocich ruchach, bezpretensjonalnym samczym wdzięku...
Wiedziałem co to oznacza.
Jako nastolatek uczęszczałem na zajęcia plastyczne do domu kultury.
Pani , która wprowadzała nas w tajniki malarstwa miała taki zwyczaj,że nigdy nie krytykowała. Nie wytykała błędów. W każdej pracy potrafiła znaleźć coś wartego pochwalenia.
Taką „pochwałą ostatniej szansy” było w jej ustach stwierdzenie:
-O! Naprawdę ciekawa kompozycja. Oryginalna.
Wszyscy wiedzieliśmy, że znaczyło to mniej więcej tyle:
„Drogi młodzieńcze, tym razem twoja praca jest naprawdę do dupy”.
Takie oto refleksje snułem pod prysznicem.
Potem szybko się przebrałem i próbowałem podbiec do wozu transmisyjnego.
Ostatnie metry pokonałem prawie na czworakach.
Ostatkiem sił wyciągnąłem rękę do klamki.... gdy technik otworzył drzwi od środka.
Rżał nabijając się ze mnie bezwstydnie:
-Gdybyś tylko słyszał te swoje wejścia na żywo! Jęki konającego guźca! No wchodź, wchodź he,he,he! Nie zapomniałeś spakować swoich błyszczących leginsów!?
-Spierdalaj. W szortach ćwiczyłem.
-I jak twoi nowi koledzy?-zaczął gestami naśladować karykaturalnie miękkie gesty.
Odburknąłem mu, że jest myślącym stereotypowo matołem i że inaczej by śpiewał gdyby sam spróbował takich ćwiczeń.
Oczywiście użyłem zupełnie innych słów. Na pewno nie było tam epitetu „matoł”.
Macho tak nie mówią.
Zwłaszcza ci z aerobiku.
Wyszczerzył zęby zupełnie tym nie przejęty i usiadł za kierownicą.
Naburmuszony i wykończony zająłem miejsce z tyłu.
Widząc jak zerka na mnie korzystając ze wstecznego lusterka zrozumiałem jedno.
W jego oczach przestałem być mężczyzną.

piątek, 25 lutego 2011

Macho na ...

Ledwo żyję. Naprawdę.
Dobrze,że chociaż dzieciaki dały w nocy pospać.
Że też mnie podkusiło...
Zawsze lubiłem wyzwania,ale to mi zaczyna trącić kryzysem wieku średniego.
Hmmm... coś w tym jest.
Bo i rzeczywiście kiedy mój „cholesterolowy przyjaciel” zajechał do nas w ubiegłym roku na swoim nowym motorze to coś mi drgnęło w duszy.
Ech poczuć tę wolność, ten wiatr, te wszystkie konie mechaniczne między nogami... no właściwie to pod tyłkiem... ech.
Ponieważ kolega po pierwszych doświadczeniach doszedł do wniosku, że kryzys wieku średniego na siodełku motocykla to jednak strasznie męcząca sprawa podszedłem do sprawy nieco inaczej.]
Jak to ja.
Ekstremalnie inaczej.
I wybrałem się na ...aerobic.
No co?
NO CO?!
Nie wolno?
Wolno!
Chociaż potem strasznie dupa boli. Tak jak po jeździe na motorze.
Prawdopodobnie, bo nie próbowałem-żona i resztki zdrowego rozsądku nie pozwalają.
Chociaż chyba bardziej żona.
Ze zdrowym rozsądkiem jakoś zawsze łatwiej mi się negocjowało.
W każdym razie kilka dni temu kolega z pracy wyznał mi ,że chodzi na aerobic.
Odważny jest, nie?
Ponieważ nie zacząłem chichotać ani wspominać o zniewieścieniu czy co gorsza zastanawiać się nad jego orientacja seksualną rozwinął temat.
Wciągnął go w to... kumpel.
Którego z kolei namówił … inny kumpel.
I tak powstała nieformalna grupa nazywana przez kolegów z siłowni „tymi gejami z aerobiku”.
Przyznam się szczerze, że sam kiedyś myślałem o tym, że takie ćwiczenia to fajne urozmaicenie treningu. Muzyczka gra, człowiek sobie poskacze, porozciąga się, wyluzuje i niespecjalnie zmęczy.
W którym miejscu tkwił błąd w rozumowaniu?
Zaraz do tego dojdę.
W każdym razie nie w tym,że facet na aerobiku to obciach.
Bo dla wielu jednak tak.
Jednak temat „niemęskich sportów” wydał mi się ciekawy.
No i skończyło się na tym,że wczoraj zostałem służbowo wysłany do fitness clubu.
Razem z technikiem i wozem transmisyjnym.
Mieliśmy przez całe przedpołudnie robić wejścia na żywo i rozmawiać z gośćmi, którzy fikają na aerobiku, uczą się tańca bollywood i tym podobnych rzeczy.
W dalszym ciągu jestem podziębiony i biorę antybiotyki więc nie nastawiałem się na aktywne uczestnictwo w zajęciach.
Kolesie byli jednak nieugięci:
-Stary chcesz żebyśmy z tobą gadali, to musisz sam wiedzieć o czym rozmawiasz!
Na szczęście w samochodzie zawsze wożę torbę z jakimiś sportowymi ciuchami i butami.
-Tylko wiesz, nie nastawiaj się,że będzie lekko, łatwo i przyjemnie-od razu mnie uprzedzili.
-I nie myśl,że będziesz miał czas i ochotę zerkać na ćwiczące laski!-wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
-Przepraszam bardzo, czy mogę na salę wejść w obuwiu z czarną podeszwą?Bo tylko takie mam-zapytałem jeszcze instruktorkę przepraszającym tonem.
Nie ukrywam,że z lekką nadzieją,że moje pytanie ją oburzy i będę miał wygodne wytłumaczenie.
Towarzyszący mi technik, nie ukrywając rozbawienia, wyposażył mnie w bezprzewodowy mikrofon i poszedł rozwalić się wygodnie w wozie transmisyjnym.
Chichocząc.
Baaardzo śmieszne.
A ja nieśmiałym krokiem wszedłem do sali ćwiczeń.
„Stranger in A Strange Land”-jak śpiewał Bruce Dickinson z Iron Maiden. Chociaż raczej nie taką sytuację miał na myśli.
W swoich ciuchach -pasujących raczej do biegów przełajowych niż do eleganckiego fitness clubu- czułem się z lekka palantowato.
Instruktorka uśmiechnęła się jednak do mnie zachęcająco i wskazała gdzie mam stanąć.
Było nas czterech.
Czterech macho z aerobiku.
Elita.
Zaczęło się spokojnie. Jakieś wymachy, kroczki, step i takie rzeczy. Trochę plątały mi się nogi i miałem problemy z koordynacją, ale kondycyjnie kaszka z mleczkiem.
Muzyczka grała a ja starałem się możliwie dokładnie naśladować ruchy instruktorki.
I tak w miłej, lekko zadyszanej , atmosferze upłynęło nam ponad dwadzieścia minut.
Gdzie jest haczyk?-zacząłem się zastanawiać.
Na odpowiedź nie musiałem długo czekać.
Koszmar już nadciągał.

CDN

środa, 23 lutego 2011

Dobry człowiek

Życie dobrego człowieka naprawdę nie jest lekkie.
Mróz zaczął robić się coraz większy,ale poranki rozświetlone lutowym słońcem nabrały wyjątkowego uroku.
W związku z tym coraz trudniej jest mi co rano zdążyć do pracy.
Po drodze mijam zawsze rozlewisko rzeki i często staję by rano zrobić kilka fotek. A to mgieł snujących się nad lodem, a to szadzi na gałązkach, a to dziwnych lodowych formacji na brzegu, gałęzi zatopionych w lodzie jak w bursztynie i tak dalej.
Nie są to długie postoje bo ręce szybko marzną a bateria w aparacie na mrozie też szybko wysiada.
A jeżeli jeszcze najdzie mnie fanaberia by ostre słoneczne światło kompensować błyskiem flesza to sesje są zaiście ekspresowo krótkie.
Niemniej jednak rano każda minuta jest na wagę złota. A odrobienie straconego czasu na naszej, oblodzonej i wyślizganej, drodze tysiąc osiemset sześćdziesiątej piątej kategorii odśnieżania, raczej nie wchodzi w rachubę.
Muszę się więc ostro gimnastykować.
Bo przecież rozwiązanie typu „wystarczy wyjechać z domu kilka minut wcześniej” jest równie banalnie proste co i trudne do zrealizowania.
Tak było i w ubiegły czwartek.
W sporym niedoczasie zbliżałem się do skrzyżowania z drogą, która zazwyczaj jest sucha, czysta i stwarzająca generalnie warunki ku temu by odrobinkę „popojedynkować” się z czasem.
Już witałem się z gąską. Już tylko kilkaset metrów. Kilkadziesiąt. Ostatni zakręt i...
Na środku ostatniej prostej zobaczyłem nieszczęśnika, który próbował pchać starego poloneza i jednocześnie go uruchomić.
Miejsce na te ewolucje trafiło mu się fatalne.
Mijając go uchyliłem szybę i zagadnąłem:
-Pomóc panu?
-No-wydyszał.-Jakby mógł pan mnie kawałek podholować żeby zapalił...
Cholera, zapowiadała się dłuższa interwencja. Tymczasem moje pytanie o pomoc należało tłumaczyć:
„Strasznie się spieszę,ale widzę,że ma pan problem więc ,mogę pana szybko popchnąć i popędzić dalej w swoich sprawach”.
-Ma pan linkę?-zapytałem z lekka nadzieją ,że zaprzeczy.
-Tak, tak oczywiście.
Co było robić. Zawróciłem. Ustawiłem samochód tak żeby można było podczepić hol i ruszyliśmy.
Podczas jazdy poczułem kilkakrotnie szarpnięcia świadczące o podejmowanych próbach odpalenia gruchota.
Zatrzymałem się i wysiadłem. Niestety. Pod maską poloneza panowała złowróżbna cisza.
-Niech pan chwilkę poczeka, coś sprawdzę-wydyszał kierowca i podniósł maskę.
Przez kilka minut gmerał we wnętrznościach, najwyraźniej konającego, pojazdu.
A ja przestępowałem z nogi na nogę.
Zerkając nerwowo na zegarek.
W końcu huknął klapą i westchnął.
-Nie wiem co jest. Może mnie pan jeszcze poholuje kawałek to akumulator się podładuje i może się uda?
Nie znam się specjalnie na mechanice,ale pomysł wydał mi się mocno naciągany. Ale „się jest dobrym i uczynnym człowiekiem” nie ?
-Dobra, niech pan wsiada i popróbujemy.
Uruchomiłem samochód modląc się by silnik zaskoczył. Co prawda dzień wcześniej zatankowałem pełen zbiornik gazu,ale benzyny potrzebnej na rozruch miałem tylko trochę-na dnie baku.
A bałem się z kolei zostawiać samochód „na chodzie” z kluczykami w stacyjce bo ostatnio mój centralny zamek robi psikusy i potrafi się znienacka zamknąć.
Pociągnąłem „poldka” spory kawał drogi, ale oczywiście nic to nie dało.
-To co. Podwiózł by mnie pan do miasta.
-Jasne-odparłem-a dokąd pan jedzie?
Wymienił miejsce, które było mi cholernie nie po drodze. No nic zobaczymy. Najwyżej wysadzę go koło jakiegoś przystanku i niech sobie radzi.
-Tylko wie pan tutaj go nie bardzo jest gdzie go zostawić. Podholowałby go pan na ten parking pod sklepem?
Zakląłem w duchu, ale oczywiście kiwnąłem głową.
Żeby zaciągnąć zwłoki poloneza we wskazane miejsce musieliśmy najpierw , z drogi podporządkowanej, wbić się na główną co było trudne, frustrujące, irytujące i czasochłonne a potem pokonać duże, strome i trochę oblodzone wzniesienie.
Co było równie pasjonujące.
W końcu jakoś się udało. Zebrałem szpargały z siedzenia i upierdliwy pechowiec wpakował się mi do wozu.
Ruszyliśmy i w tym samym momencie jego telefon zaczął wściekle dzwonić.
-Tak, tak, pani Aniu wiem, ale samochód mi się rozkraczył i tu pan kolega mnie podwozi.
-....
-Tak, wiem wyniki badań trzeba zawieźć. No robię co robię. Będę niedługo...
-...
-No wiem co poradzę. No zepsuł się grat. No...
-...
-Acha i pacjenta trzeba zawieźć? Na którą? O cholera.
-...
-Tak, tak. Pędzimy...-odsunął słuchawkę od ucha-To co podwiózł by mnie pan do pracy?
Ręce mi opadły.
-A konkretnie?
-Do szpitala bo wie pan ja kierowcą karetki jestem i godzinę temu powinienem być w robocie.
-Dobra!-westchnąłem z rezygnacją
Znowu przycisnął telefon do ucha:
-Pani Aniu! Pan kolega mówi,że mnie do samego szpitala podwiezie. No będziemy najszybciej jak się da.
Rozłączył się i zaczął mi dziękować.
-Nie ma sprawy trzeba sobie jakoś pomagać- uśmiechałem się dzielnie.
W duchu jednak jęczałem z rozpaczy.
Jednak telefon mojego pasażera ciągle dzwonił i wibrował. Co chwilę musiał się tłumaczyć i słuchać o tym,że bez niego cały system opieki zdrowotnej w województwie legnie w w gruzach.
Zrozumiałem więc, że nie tyle jest upierdliwy co rzeczywiście postawiony pod ścianą.
-Dobra, jak pan jesteś kierowca karetki to nawiguj, którędy będzie najszybciej przez te pieprzone korki.
-Ojej co ja bym bez pana zrobił...
-Dobra, nie ,ma sprawy widzę co się dzieje,niech pan mówi którędy!
-Na tym skrzyżowaniu w lewo!
-Na pewno? Przecież to dookoła...
-W lewo!
-Dobra!
I pomknęliśmy.
O ile można tak nazwać mozolne przebijanie się przez korki, zmienianie co chwilę pasa by zyskać pół metra odległości i inne podobne atrakcje.
Facet jednak wiedział co mówi i jazda zajęła nam zaskakująco mało czasu.
Pod koniec gość zaczął grzebać w kieszeniach.
-Wie pan co? Mam tylko całą stówę. Proszę.
-Niech pan nie żartuje- obruszyłem się.
-Ale naprawdę. Proszę.
-Daj pan spokój. Raz ja panu pomogę a kiedy indziej ktoś mi pomoże i tyle.
Myślałem,że go przekonałem ,ale po kilku sekundach znowu zaczął.
-A nie ma pan wydać reszty z tej stówy?
-Nie nie mam.
-Ojej!
Niech pan już da spokój. I niech się pan nie denerwuje. Zaraz będzie pan w pracy. Niech się pan już nie martwi.
Umilkł. Jednak tylko na chwilę.
-To może niech się pan koło tego kiosku przy szpitalu zatrzyma! To chociaż panu piwo kupię.
„Pierdolę twoje piwo! Nie ty jeden spóźnisz się do pracy!! Nie mam na to CZASUUUU!!!”-pomyślałem, ale na głos powiedziałem tylko żeby już odpuścił i się uspokoił.
Ostatnie metry pokonaliśmy w milczeniu.
Na jego szczęście.
Gdyby jeszcze raz zaproponował mi kasę zamiast na fotelu kierowcy karetki wylądowałby za chwilę na dentystycznym.
Bez jedynek.
Dwójek.
Trójek.
A prawdopodobnie również czwórek.
BO JA TO KURWA ROBIĘ Z DOBROCI SERCA!!!
TAK?!
ZROZUMIANO!?!
Straciłem masę czasu, spóźnię się do pracy ,ale...
POCZUJĘ SIĘ DOBRZE, BO JESTEM DOBRYM CZŁOWIEKIEM!
BARDZO K...A DOBRYM!!!!
I nie wezmę od ciebie kasy chociaż w portfelu mam tylko trochę bilonu, który mam mi starczyć do końca miesiąca.
Oczywiście nie powiedziałem tego głośno.
Bo przecież jestem DOBRYM CZŁOWIEKIEM.
Na szczęście nim pozostałem ponieważ facet schował portfel i tematu już nie poruszył.
Za to kiedy wysiadał sięgnął do schowka po moją wizytówkę:
-Tak na wszelki wypadek. Może jeszcze coś wymyślę.
I zanim zdążyłem go zrugać dodał:
-A jakby Pan czegoś potrzebował, jakieś badanie, na przykład rezonans-bo na to się strasznie długo czeka-to niech pan pyta o Tadeusza kierowcę. Na pewno pomogę!
To była uczciwa propozycja i humor znowu mi się poprawił.
Nie miałem już czasu by zajeżdżać na stację benzynową i pognałem prosto do firmy.
I humoru nie zepsuło mi nawet to,że kiedy po pracy próbowałem uruchomić samochód to okazało się, że nie ma paliwa na rozruch.
Rozrusznik zamielił tylko bezradnie i tyle.
Uśmiechnąłem się pod nosem i pomaszerowałem raźno, przez park, w stronę najbliższej stacji benzynowej.
Zaglądając po drodze do koszy na śmieci w poszukiwaniu butelki, do której będę mógł nalać benzynę.

wtorek, 22 lutego 2011

Nocne wstawanie

Z tym nocnym wstawaniem to też jest dziwna sprawa.
Często jest tak,że jestem święcie przekonany iż wstaję na najcichsze miauknięcie dobiegające z łóżeczka.
Wstaję raz za razem, na paluszkach, błyskawicznie. Wyczerpany,ale pełen dobrej woli i miłego uczucia,że poświęcam się dla ukochanej osoby.
Rano wygrzebuję się z pościeli nieprzytomny i skonany,ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i wlokę się nastawić kawę z ekspresu.
Potem biegnę truchtem z powrotem- by zapobiec utopieniu w toalecie mojego telefonu.
Krasnoludy chyba wiedzą,że w dzisiejszych konfliktach zbrojnych najważniejsza jest informacja i łączność. Dlatego robią wszystko by mnie jej pozbawić.
Jednak kiedy trzeba potrafię być naprawdę szybki.
W końcu w licealnych czasach byłem członkiem szkolnej sztafety 4x100 metrów.
Zziajany (bo czasy sztafety są jednak dosyć odległe) siadam na klapie, którą oczywiście wieczorem zapomniałem zamknąć i powoli dochodzę do siebie.
-Sam jesteś sobie winien-mruczy koleżanka małżonka- robiąc przed lustrem to wszystko co zazwyczaj kobiety robią tam rano i co zajmuje im zdecydowanie zbyt wiele czasu.
Kiwam głową przyznając jej rację.
Bo w końcu ją ma.
A dla zasady kłócić się nie będę bo przecież jestem takim dobrym opiekuńczym człowiekiem, który całą noc się dla niej poświęcał.
-Co za noc-jęczy włączając suszarkę.
-Noooo...-potakuję płaczliwym głosem.-Prawdziwa masakra.
-A ty co tak jęczysz? Przecież tylko raz wstałeś jak jej smoczek wypadł!
Aż mnie zatyka.
-Jak to?-dukam zbity z tropu.
-No, całą noc biegałam! A kiedy tylko się uciszały to ty zaczynałeś chrapać. Musiałam cię co chwilę kopać żebyś przestał.
-Nic mi o tym nie wiadomo!-nawet nie próbowałem ukryć urazy w swoim głosie.
-A ty co żeś się tak nadął?
-Bo to ja WSTAWAŁEM PRZEZ CAŁĄ NOC!
-Chyba ci się przyśniło.
-A wcale,że nie.
-To może to było wczoraj?
-NIE!
-Acha...-ton jej głosu wyraźnie wskazywał na to,że ma mnie za krętacza.
-Ej coś mi się tu nie zgadza. Chyba mówisz o sobocie...
-NIE, DZISIAJ! - dobry, uczynny i pełen poświęcenia człowiek gdzieś się ulotnił.
-Oj coś zmyślasz chyba!-zmieniła ton na lekko żartobliwy.
Warcząc pod nosem to, co trochę bałem się powiedzieć głośno, poszedłem przygotować śniadanie.
I bądź tu dobrym człowiekiem, psiakrew.

CDN

poniedziałek, 21 lutego 2011

Biohazard

Wróciła zima. I to pełną gębą. Niestety wraz z nią nadszedł czas Zimnej Wojny.
Siły małoludzkie najwyraźniej uznały,że czas skończyć, z umiarkowanie efektywnym, wykorzystywaniem ofensywnym smoków.
Owszem, robią wrażenie. Świetnie wyglądałyby też na paradach wojskowych, których głównym celem byłoby sianie propagandy i wzmacnianie morale.
Jednak ich efektywność w warunkach współczesnego pola walki pozostawia wiele do życzenia.
I tak krasnoludy wkroczyły militarnie w XXI wiek.
Każdy kto ogląda Discovery albo wybitne amerykańskie produkcje filmowe pokazujące jak to USA ratują świat wie, że czas wielkich ofensyw pancernych dawno minął.
A smoki było nie było chyba do broni pancernej należy zaliczyć.
Teraz wystarczy niewielki oddział specjalny by powstrzymać całą dywizję. Mudżahedin z ręczną wyrzutnią rakiet, za kilka dolarów, bez problemów radzi sobie z wartymi miliony śmigłowcami i czołgami.
A jednak nawet wyszkoleni spece od „eliminacji siły żywej przeciwnika” są często bezradni wobec terrorystycznych ataków zdeterminowanych partyzantów.
Zwłaszcza tych dysponujących nowoczesnymi technologiami.
Kryjących się w mroku, bezwzględnych i wyrachowanych.
Małoludzie też oglądają Discovery.
I od pewnego czasu stosują wobec nas broń biologiczną.
Cynicznie wykorzystując naszą łatwowierność i dobre serce. Zazwyczaj wygląda to tak:
-Ojej biedactwo, znowu coś ci leci z noska!-koleżanka małżonka pochyla się nad lekko zasmarkanym stworzeniem o zwodniczo wielkich oczętach.
Stworzenie owo cynicznie robi smutna minę zachęcając do bliższych kontaktów.
I te oczywiście następują-głaskanie, całowanie w główkę, wycieranie noska, podawanie lekarstw.
Potem nadchodzi noc.
Noc krzyku i wycia upiorów.
-Ojej biedactwo. Ona płacze bo ma zatkany nosek i nie może oddychać-Lituje się moja równie kochana co łatwowierna żona.
Inna sprawa,że ona się lituje,ale to ja muszę się zwlec z łóżka i próbować uciszyć „wrzaskuna”.
Tak się umówiliśmy, bo to ona w dużej części pracuje za kółkiem i wolę być niewyspany niż martwić się cały dzień o to czy zmęczona nie wpadnie w jakieś drogowe tarapaty.
Zadziwiające jest to, że ostrzał akustyczny milknie zaraz po tym jak, obijając się po ciemku o różne sprzęty, dotrę do krasnoludzkich leży.
Skoro jest cicho to co, mam tak stać jak palant?
Kładę się więc do łóżka.
Wystarczy jednak ,że skrzypną sprężyny w materacu by rozległy się syreny alarmowe.
No to wstaję... i tak dalej.
W końcu nauczyłem się wpełzać do łóżka jak wąż.
Praktyka czyni mistrza.
I kiedy już wydaje mi się ,że znowu zaczynam zdobywać przewagę następuje dramat.
-Wiesz co kiepsko się czuję- oświadcza koleżanka małżonka po powrocie z pracy.
Dzień później jest już przeziębieniowo pozamiatana.
W związku z tym nasze siły na froncie stają się znacznie mniej efektywne.
Po kolejnych dwóch dniach ja zaczynam czuć się nieszczególnie.
A kiedy oboje leżymy pojękując, pokasłując, kichając i stękając nasze córki radośnie biegają dookoła zdrowe jak pangi w delcie Mekongu.
W końcu jednak jakoś wszyscy wyciągamy się z choroby. To znaczy my.
Bo one były chore tylko przez jeden wieczór.
No ,ale w końcu jesteśmy zdrowi. Wraca nadzieja. Mija kilka dni i słyszę:
-Ojej biedactwo, znowu coś ci leci z noska!

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!

C.D. już jutro

wtorek, 15 lutego 2011

Organizacyjnie

No i oberwało mi się za bełkotliwość poprzedniego postu. Chyba słusznie.Poprawię się.
A ponieważ akurat mam wolną chwilę to zabrałem się za wstawianie etykiet postów.
Na pierwszy ogień poszły teksty pod wspólnym, szeroko pojętym,ale wymownym tytułem "WALKA ZE SMOKAMI". Jeżeli klikniecie na etykietę pod postem to wyświetlą się wszystkie teksty z tej kategorii.
Myślę,że to może ułatwić lekturę nowym czytelnikom a i starym się przyda.
Jeżeli zauważycie ,że jakiś post ze wspomnianej "wojennej" kategorii uszedł mojej uwadze to będę zobowiązany za sygnały i sugestie.
W najbliższym czasie chcę ogarnąć też tematy: remontowy, psi i muzyczny.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Czy gatunek dostał kota?

Dzisiaj Walentynki. Jak właśnie wyczytałem, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży poinformowało,że z tej okazji w diecezjach zostaną zorganizowane Debaty Walentynkowe poświęcone miłości, czystości przedmałżeńskiej i życiu poczętemu:
„Zaplanowane dyskusje są odpowiedzią młodych ludzi na promowany we współczesnym świecie konsumpcyjny styl życia, często pozbawiony jakichkolwiek zasad i wartości. Młodzież Stowarzyszenia pragnie, by ta rozmowa stała się także okazją do głębszej refleksji nad tematami dotyczącymi miłości, narzeczeństwa i małżeństwa.”
No i fajnie.
A oto hasło dzisiejszej dyskusji, która odbędzie się na Uniwersytecie Zielonogórskim-„IN VITRO – miłość, czy egoizm?” .
Jest nawet podany numer telefonu do organizatora. Chyba zadam sobie trochę trudu i spytam go później do jakich wniosków doszli.
A na poprawę humoru pozostałe tematy:
-„Dam ci wszystko to co lubię, ale siebie dam po ślubie. Czyli bez seksu przed ślubem?” - o tym podyskutują w szkole podstawowej w Kolnie.
-"Zakochani na zawsze - czy to możliwe?" - nad tym zagadnieniem będą łamać sobie głowy studenci teologii toruńskiego UMK.
-„Małżeństwo to nie prawko, wspólne mieszkanie to nie kurs jazdy” -a ta głęboka myśl będzie inspiracja do dyskusji, w której wezmą udział studenci poznańskiej polibudy.
Czytam sobie ostatnio to co media piszą o sprawach związanych z in vitro i dochodzę do wniosku,że nie jest źle.
Po tej żenującej nawałnicy pseudodyskusji, ziania jadem, wojny o dusze i sumienia teraz mogę sobie poczytać o tym,że we Wrocławiu naukowcom udało się dokonać zapłodnienia pozaustrojowego... kota domowego.
Jest to podobno ważny krok w dziedzinie reintrodukcji ginących gatunków. Szczególnie rysia i żbika. W następnej kolejności naukowcy zajmą się jeleniami, żubrami, końmi i ...psami.
Hmm, te za ginące gatunki trudno uznać.
W przypadku psów jest to podobno odpowiedź na zapotrzebowanie hodowców.
Akurat wczoraj rozmawiałem z sąsiadem-zapalonym psiarzem.
Rozmowa zaczęła się od tego,że przyszedł poskarżyć się na nasze zwierzaki, które porozciągały mu podobno, z takim trudem posegregowane, śmieci.
A skończyła na tym, że znalazł odpowiedniego partnera dla swojej suczki.
We Francji.
Ups.
Ciekawe,że przy doborze partnerów dla siebie ludzie tacy wybredni nie są ;-)
Sąsiad wytłumaczył mi,że chodzi o to by psiaki „ nie miały tych samych wad, które mogłyby się powielić bo przecież chodzi o „poprawianie rasy a nie pogarszanie”.
Trudno się nie zgodzić.
Tylko jak w tym kontekście potraktować taki komentarz do sukcesu wrocławskich naukowców:
„Techniki wspomaganego rozrodu, w tym także zapłodnienie pozaustrojowe, stosowane są u zwierząt domowych, by przyspieszyć rozród u cennych pod względem genetycznym gatunków. To na razie jedyna dostępna technika podtrzymania lub zwiększania populacji zwierząt, których istnienie jest zagrożone. „
Cytuję za portalem Gazety.
I nie chodzi mi o to czy jesteśmy gatunkiem „cennym pod względem genetycznym gatunkiem” ponieważ na ten temat matka natura mogłaby mieć zdanie odmienne od naszego.
I nie chcę was prowokować stwierdzeniami o „rozrodzie zwierząt domowych” chociaż generalnie homo sapiens należy uznać za udomowiony ponieważ bardzo rzadko występuje w stanie dzikim.
Pochylam się raczej nad problemem „zagrożenia gatunku”.
Sąsiad mówi ,że wyczytał w internecie,że ktoś bierze ogromne łapówki za to by sprzedawać nam jedzenie, które nas sterylizuje.
Chciałbym móc w tym momencie dodać, że mówiąc to spojrzał podejrzliwie w niebo i mruknął coś o smugach rozpylonych psychotropów ciągnących się za pasażerskimi odrzutowcami.
Tyle,że to nieprawda.

wtorek, 8 lutego 2011

Artykuł

Dzisiaj rano jakoś trudniej przyszło pożegnać mi się z pociechami. Zakłuło w garbatym serduchu.
Ale poranna gorączkowa bieganina nie sprzyja refleksji. Szybkie "wysiąrbnięcie" kawy i do roboty.
Kiedy stałem w drzwiach zgasło światło. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem drzewa szarpane gwałtownymi podmuchami wiatru. No jasne-stały punkt programu.To tak jak z koleją. Wystarczy ,że spadnie centymetr śniegu i pociągi zaraz mają opóźnienie.
Tak i u nas wystarczy kilka mocniejszych podmuchów i zaraz żarówki zaczynają mrugać.
By po chwili ostatecznie zgasnąć.
Brak światła to niewielki problem, ale ułatwienia cywilizacyjne powodują,że bez energii chałupa zamienia się w pustą skorupę. Bez prądu milkną po kolei hydrofor, piec CO, pompy wymuszające obieg ma wody i tak dalej.
Czarna dupa.
Na szczęście tym razem trwało to tylko kilka minut i uspokojony ruszyłem w bój.
To znaczy do roboty.
Chociaż rzeczywiście trochę przypominało to ćwiczenia na poligonie.
Najpierw stękając wytarabaniłem na ganek wóz bojowy małoludzkiej piechoty żeby niania nie musiała się z nim szarpać.
A potem z łbem wciśniętym w ramiona, co miało uchronić go przed urwaniem przez wiatr, zacząłem brnąć do samochodu.
W gumiakach.
Których zresztą o mało nie zgubiłem w bagnie w jakie zmienił się nasz podjazd.
Teraz i tak jest nieźle odkąd, kilka lat temu,wysypałem na niego kilka ton gruzu i dwie wywrotki piachu.
dzięki temu teraz człowiek dociera do samochodu uświniony i zmachany. Ale dociera.
No i samochód bez problemów pokonuje błoto.
Kiedyś musiałem najpierw cofać na małą górkę, brać rozpęd i forsować bagno, które najgłębsze i najbardziej zdradliwe było tuż przed bramą.
Trzeba było naprawdę mocno się rozpędzić a kiedy w błotnej kipieli samochód zaczynał "tańczyć", modlić się żeby udało się trafić między słupki bramy.
A nie w któryś z nich.
teraz jednak bez przygód wyprowadziłem wóz za bramę i pognałem do pracy.
Przy dźwiękach "Are you ready!?" AC/DC!
Nic dziwnego, że po kilku kilometrach dogoniłem koleżankę małżonkę, która wyjechała trochę wcześniej.
Nie odważyłem się jej wyprzedzić.
Po co potem wysłuchiwać:
"Ty to jak wariat jeździsz"
"Czy nie mógłbyś wziąć pod uwagę,że bycie ojcem zobowiązuje do pewnej odpowiedzialności".
"No wiesz, ja to w takich miejscach nawet nie próbuję wyprzedzać".
Bo takie uwagi są tyleż irytujące co krzywdząco niesprawiedliwe.
Po kilkunastu minutach zajechałem pod firmę.
Zaparkowałem "na pięć".
Klnąc pod nosem bo jedną z ulubionych rozrywek moich współpracowników jest analizowanie i bezlitosne krytykowanie manewrów wykonywanych przez innych na firmowym parkingu.
Tym razem chyba jednak mi się upiekło.
Za to od kiedy wróciłem do pracy coraz częściej słyszę:
"Podobno książkę piszesz?".
"Jak tam blog?".
"A wiesz,że mój mąż/chłopak czyta twojego bloga".
Z jednej strony to miłe,ale z drugiej trochę krepujące. Zależy z kim akurat się rozmawia.
Za to najczęściej słyszę-"Hej czytałem o was w NAJ!".
I wtedy spłoszony spuszczam wzrok i coś tam dukam.
Sam nie wiem dlaczego.
Nawet na blogu do tej pory nie wspominałem o tym reportażu.
Zresztą naprawdę dobrze napisanym i opatrzonym fajnymi fotkami.
Chyba po prostu nie chciałem wyjść na chwalipiętę i tak dalej.
A przecież na spotkanie z dziennikarką zdecydowaliśmy się dlatego żeby wesprzeć działania "Boćka" w uświadamianiu ludzi,że dzieciom z in-vitro nie wyrastają na głowie czułki a na dupie rogi.
Zresztą jak ktoś chce poczytać to ostatni numer "NAJ Magazynu" jest jeszcze w kioskach.
A sam artykuł, bez fotek, można znaleźć tutaj:

link do artykułu