poniedziałek, 28 lutego 2011

...aerobiku.

Zawsze szczyciłem się mocnymi mięśniami brzucha. Nie jakiś tam spektakularny kaloryfer, o nie.
Nawet zdecydowanie nie.
Nawet wręcz przeciwnie.
Jednak pod niepozorną, nieco otłuszczoną powłoką kryje się stal.
Nooo.... może sznurki.
Na pewno jednak nie konopne.
Powiedzmy,że sizalowe.
W każdym razie instytucja zakwasów mięśni brzucha jest mi właściwie nieznana. Niezależnie od ćwiczeń, obciążeń, ilości powtórzeń.
No tak po prostu mam.
Miałem.
To właśnie tu był haczyk.
Hak chyba.
Haczysko!
A raczej pieprzona kotwica, która wbiła mi się w trzewia i zaczęła powoli wyrywać mi wnętrzności.
Co? Zbyt barwnie i obrazowo?
Nic nie poradzę. Tak właśnie się czułem.
A instruktorka dopiero zaczynała się rozpędzać.
Kolejna seria, kolejna, kolejna...
Ciężki jest los ludzi z przerostem ambicji. To właśnie ta cecha kazała mi nie odpuszczać.
Jednak po kolejnych kilku minutach bezlitosnych katuszy w rytm wesołej muzyczki zacząłem na serio obawiać się o to czy zmaltretowane włókna moich mięśni brzucha nie strzelą zaraz z głośnym „brzdęęęęęęk!” a ja nie padnę rozłożony jak rozdeptana rozgwiazda.
Ambicja widząc co się dzieje mruknęła „to ja może wyskoczę na chwilę.... do toalety” i bezwstydnie zostawiła mnie na lodzie.
Zacząłem odpuszczać część powtórzeń bo miałem wrażenie, że to jedyna szansa na przetrwanie.
Przetrwanie we wrogim środowisku bezczelnie sprawnych pań we wszelkim wieku.
Potem na szczęście zmienił się rodzaj ćwiczeń więc do końca zajęć łzy na mych policzkach zdążyły wyschnąć a wymuszony uśmiech „samca lubiącego czasem dać sobie w kość” mógł nawet wyglądać na szczery.
Po zajęciach instruktorka podeszła do mnie i stwierdziła, że całkiem nieźle sobie poradziłem.
-Masz zaskakująco dobrą koordynację. Na ogół faceci mają z tymi ćwiczeniami większe problemy.
Uśmiechnąłem się dzielnie.
Z pełną świadomością tego,że była to pochwała na otarcie łez i podtrzymanie na duchu potencjalnego klienta fitness klubu.
Chyba domyśliła się moich myśli.
-Poważnie mówię! Było naprawdę dobrze. Jak na pierwszy raz. Naprawdę dobra koordynacja!
Nie dałem się nabrać.
Dlaczego pochwaliła tylko koordynację?
Nie wspomniała o kondycji, gracji, wdzięku, sile, kocich ruchach, bezpretensjonalnym samczym wdzięku...
Wiedziałem co to oznacza.
Jako nastolatek uczęszczałem na zajęcia plastyczne do domu kultury.
Pani , która wprowadzała nas w tajniki malarstwa miała taki zwyczaj,że nigdy nie krytykowała. Nie wytykała błędów. W każdej pracy potrafiła znaleźć coś wartego pochwalenia.
Taką „pochwałą ostatniej szansy” było w jej ustach stwierdzenie:
-O! Naprawdę ciekawa kompozycja. Oryginalna.
Wszyscy wiedzieliśmy, że znaczyło to mniej więcej tyle:
„Drogi młodzieńcze, tym razem twoja praca jest naprawdę do dupy”.
Takie oto refleksje snułem pod prysznicem.
Potem szybko się przebrałem i próbowałem podbiec do wozu transmisyjnego.
Ostatnie metry pokonałem prawie na czworakach.
Ostatkiem sił wyciągnąłem rękę do klamki.... gdy technik otworzył drzwi od środka.
Rżał nabijając się ze mnie bezwstydnie:
-Gdybyś tylko słyszał te swoje wejścia na żywo! Jęki konającego guźca! No wchodź, wchodź he,he,he! Nie zapomniałeś spakować swoich błyszczących leginsów!?
-Spierdalaj. W szortach ćwiczyłem.
-I jak twoi nowi koledzy?-zaczął gestami naśladować karykaturalnie miękkie gesty.
Odburknąłem mu, że jest myślącym stereotypowo matołem i że inaczej by śpiewał gdyby sam spróbował takich ćwiczeń.
Oczywiście użyłem zupełnie innych słów. Na pewno nie było tam epitetu „matoł”.
Macho tak nie mówią.
Zwłaszcza ci z aerobiku.
Wyszczerzył zęby zupełnie tym nie przejęty i usiadł za kierownicą.
Naburmuszony i wykończony zająłem miejsce z tyłu.
Widząc jak zerka na mnie korzystając ze wstecznego lusterka zrozumiałem jedno.
W jego oczach przestałem być mężczyzną.

piątek, 25 lutego 2011

Macho na ...

Ledwo żyję. Naprawdę.
Dobrze,że chociaż dzieciaki dały w nocy pospać.
Że też mnie podkusiło...
Zawsze lubiłem wyzwania,ale to mi zaczyna trącić kryzysem wieku średniego.
Hmmm... coś w tym jest.
Bo i rzeczywiście kiedy mój „cholesterolowy przyjaciel” zajechał do nas w ubiegłym roku na swoim nowym motorze to coś mi drgnęło w duszy.
Ech poczuć tę wolność, ten wiatr, te wszystkie konie mechaniczne między nogami... no właściwie to pod tyłkiem... ech.
Ponieważ kolega po pierwszych doświadczeniach doszedł do wniosku, że kryzys wieku średniego na siodełku motocykla to jednak strasznie męcząca sprawa podszedłem do sprawy nieco inaczej.]
Jak to ja.
Ekstremalnie inaczej.
I wybrałem się na ...aerobic.
No co?
NO CO?!
Nie wolno?
Wolno!
Chociaż potem strasznie dupa boli. Tak jak po jeździe na motorze.
Prawdopodobnie, bo nie próbowałem-żona i resztki zdrowego rozsądku nie pozwalają.
Chociaż chyba bardziej żona.
Ze zdrowym rozsądkiem jakoś zawsze łatwiej mi się negocjowało.
W każdym razie kilka dni temu kolega z pracy wyznał mi ,że chodzi na aerobic.
Odważny jest, nie?
Ponieważ nie zacząłem chichotać ani wspominać o zniewieścieniu czy co gorsza zastanawiać się nad jego orientacja seksualną rozwinął temat.
Wciągnął go w to... kumpel.
Którego z kolei namówił … inny kumpel.
I tak powstała nieformalna grupa nazywana przez kolegów z siłowni „tymi gejami z aerobiku”.
Przyznam się szczerze, że sam kiedyś myślałem o tym, że takie ćwiczenia to fajne urozmaicenie treningu. Muzyczka gra, człowiek sobie poskacze, porozciąga się, wyluzuje i niespecjalnie zmęczy.
W którym miejscu tkwił błąd w rozumowaniu?
Zaraz do tego dojdę.
W każdym razie nie w tym,że facet na aerobiku to obciach.
Bo dla wielu jednak tak.
Jednak temat „niemęskich sportów” wydał mi się ciekawy.
No i skończyło się na tym,że wczoraj zostałem służbowo wysłany do fitness clubu.
Razem z technikiem i wozem transmisyjnym.
Mieliśmy przez całe przedpołudnie robić wejścia na żywo i rozmawiać z gośćmi, którzy fikają na aerobiku, uczą się tańca bollywood i tym podobnych rzeczy.
W dalszym ciągu jestem podziębiony i biorę antybiotyki więc nie nastawiałem się na aktywne uczestnictwo w zajęciach.
Kolesie byli jednak nieugięci:
-Stary chcesz żebyśmy z tobą gadali, to musisz sam wiedzieć o czym rozmawiasz!
Na szczęście w samochodzie zawsze wożę torbę z jakimiś sportowymi ciuchami i butami.
-Tylko wiesz, nie nastawiaj się,że będzie lekko, łatwo i przyjemnie-od razu mnie uprzedzili.
-I nie myśl,że będziesz miał czas i ochotę zerkać na ćwiczące laski!-wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
-Przepraszam bardzo, czy mogę na salę wejść w obuwiu z czarną podeszwą?Bo tylko takie mam-zapytałem jeszcze instruktorkę przepraszającym tonem.
Nie ukrywam,że z lekką nadzieją,że moje pytanie ją oburzy i będę miał wygodne wytłumaczenie.
Towarzyszący mi technik, nie ukrywając rozbawienia, wyposażył mnie w bezprzewodowy mikrofon i poszedł rozwalić się wygodnie w wozie transmisyjnym.
Chichocząc.
Baaardzo śmieszne.
A ja nieśmiałym krokiem wszedłem do sali ćwiczeń.
„Stranger in A Strange Land”-jak śpiewał Bruce Dickinson z Iron Maiden. Chociaż raczej nie taką sytuację miał na myśli.
W swoich ciuchach -pasujących raczej do biegów przełajowych niż do eleganckiego fitness clubu- czułem się z lekka palantowato.
Instruktorka uśmiechnęła się jednak do mnie zachęcająco i wskazała gdzie mam stanąć.
Było nas czterech.
Czterech macho z aerobiku.
Elita.
Zaczęło się spokojnie. Jakieś wymachy, kroczki, step i takie rzeczy. Trochę plątały mi się nogi i miałem problemy z koordynacją, ale kondycyjnie kaszka z mleczkiem.
Muzyczka grała a ja starałem się możliwie dokładnie naśladować ruchy instruktorki.
I tak w miłej, lekko zadyszanej , atmosferze upłynęło nam ponad dwadzieścia minut.
Gdzie jest haczyk?-zacząłem się zastanawiać.
Na odpowiedź nie musiałem długo czekać.
Koszmar już nadciągał.

CDN

środa, 23 lutego 2011

Dobry człowiek

Życie dobrego człowieka naprawdę nie jest lekkie.
Mróz zaczął robić się coraz większy,ale poranki rozświetlone lutowym słońcem nabrały wyjątkowego uroku.
W związku z tym coraz trudniej jest mi co rano zdążyć do pracy.
Po drodze mijam zawsze rozlewisko rzeki i często staję by rano zrobić kilka fotek. A to mgieł snujących się nad lodem, a to szadzi na gałązkach, a to dziwnych lodowych formacji na brzegu, gałęzi zatopionych w lodzie jak w bursztynie i tak dalej.
Nie są to długie postoje bo ręce szybko marzną a bateria w aparacie na mrozie też szybko wysiada.
A jeżeli jeszcze najdzie mnie fanaberia by ostre słoneczne światło kompensować błyskiem flesza to sesje są zaiście ekspresowo krótkie.
Niemniej jednak rano każda minuta jest na wagę złota. A odrobienie straconego czasu na naszej, oblodzonej i wyślizganej, drodze tysiąc osiemset sześćdziesiątej piątej kategorii odśnieżania, raczej nie wchodzi w rachubę.
Muszę się więc ostro gimnastykować.
Bo przecież rozwiązanie typu „wystarczy wyjechać z domu kilka minut wcześniej” jest równie banalnie proste co i trudne do zrealizowania.
Tak było i w ubiegły czwartek.
W sporym niedoczasie zbliżałem się do skrzyżowania z drogą, która zazwyczaj jest sucha, czysta i stwarzająca generalnie warunki ku temu by odrobinkę „popojedynkować” się z czasem.
Już witałem się z gąską. Już tylko kilkaset metrów. Kilkadziesiąt. Ostatni zakręt i...
Na środku ostatniej prostej zobaczyłem nieszczęśnika, który próbował pchać starego poloneza i jednocześnie go uruchomić.
Miejsce na te ewolucje trafiło mu się fatalne.
Mijając go uchyliłem szybę i zagadnąłem:
-Pomóc panu?
-No-wydyszał.-Jakby mógł pan mnie kawałek podholować żeby zapalił...
Cholera, zapowiadała się dłuższa interwencja. Tymczasem moje pytanie o pomoc należało tłumaczyć:
„Strasznie się spieszę,ale widzę,że ma pan problem więc ,mogę pana szybko popchnąć i popędzić dalej w swoich sprawach”.
-Ma pan linkę?-zapytałem z lekka nadzieją ,że zaprzeczy.
-Tak, tak oczywiście.
Co było robić. Zawróciłem. Ustawiłem samochód tak żeby można było podczepić hol i ruszyliśmy.
Podczas jazdy poczułem kilkakrotnie szarpnięcia świadczące o podejmowanych próbach odpalenia gruchota.
Zatrzymałem się i wysiadłem. Niestety. Pod maską poloneza panowała złowróżbna cisza.
-Niech pan chwilkę poczeka, coś sprawdzę-wydyszał kierowca i podniósł maskę.
Przez kilka minut gmerał we wnętrznościach, najwyraźniej konającego, pojazdu.
A ja przestępowałem z nogi na nogę.
Zerkając nerwowo na zegarek.
W końcu huknął klapą i westchnął.
-Nie wiem co jest. Może mnie pan jeszcze poholuje kawałek to akumulator się podładuje i może się uda?
Nie znam się specjalnie na mechanice,ale pomysł wydał mi się mocno naciągany. Ale „się jest dobrym i uczynnym człowiekiem” nie ?
-Dobra, niech pan wsiada i popróbujemy.
Uruchomiłem samochód modląc się by silnik zaskoczył. Co prawda dzień wcześniej zatankowałem pełen zbiornik gazu,ale benzyny potrzebnej na rozruch miałem tylko trochę-na dnie baku.
A bałem się z kolei zostawiać samochód „na chodzie” z kluczykami w stacyjce bo ostatnio mój centralny zamek robi psikusy i potrafi się znienacka zamknąć.
Pociągnąłem „poldka” spory kawał drogi, ale oczywiście nic to nie dało.
-To co. Podwiózł by mnie pan do miasta.
-Jasne-odparłem-a dokąd pan jedzie?
Wymienił miejsce, które było mi cholernie nie po drodze. No nic zobaczymy. Najwyżej wysadzę go koło jakiegoś przystanku i niech sobie radzi.
-Tylko wie pan tutaj go nie bardzo jest gdzie go zostawić. Podholowałby go pan na ten parking pod sklepem?
Zakląłem w duchu, ale oczywiście kiwnąłem głową.
Żeby zaciągnąć zwłoki poloneza we wskazane miejsce musieliśmy najpierw , z drogi podporządkowanej, wbić się na główną co było trudne, frustrujące, irytujące i czasochłonne a potem pokonać duże, strome i trochę oblodzone wzniesienie.
Co było równie pasjonujące.
W końcu jakoś się udało. Zebrałem szpargały z siedzenia i upierdliwy pechowiec wpakował się mi do wozu.
Ruszyliśmy i w tym samym momencie jego telefon zaczął wściekle dzwonić.
-Tak, tak, pani Aniu wiem, ale samochód mi się rozkraczył i tu pan kolega mnie podwozi.
-....
-Tak, wiem wyniki badań trzeba zawieźć. No robię co robię. Będę niedługo...
-...
-No wiem co poradzę. No zepsuł się grat. No...
-...
-Acha i pacjenta trzeba zawieźć? Na którą? O cholera.
-...
-Tak, tak. Pędzimy...-odsunął słuchawkę od ucha-To co podwiózł by mnie pan do pracy?
Ręce mi opadły.
-A konkretnie?
-Do szpitala bo wie pan ja kierowcą karetki jestem i godzinę temu powinienem być w robocie.
-Dobra!-westchnąłem z rezygnacją
Znowu przycisnął telefon do ucha:
-Pani Aniu! Pan kolega mówi,że mnie do samego szpitala podwiezie. No będziemy najszybciej jak się da.
Rozłączył się i zaczął mi dziękować.
-Nie ma sprawy trzeba sobie jakoś pomagać- uśmiechałem się dzielnie.
W duchu jednak jęczałem z rozpaczy.
Jednak telefon mojego pasażera ciągle dzwonił i wibrował. Co chwilę musiał się tłumaczyć i słuchać o tym,że bez niego cały system opieki zdrowotnej w województwie legnie w w gruzach.
Zrozumiałem więc, że nie tyle jest upierdliwy co rzeczywiście postawiony pod ścianą.
-Dobra, jak pan jesteś kierowca karetki to nawiguj, którędy będzie najszybciej przez te pieprzone korki.
-Ojej co ja bym bez pana zrobił...
-Dobra, nie ,ma sprawy widzę co się dzieje,niech pan mówi którędy!
-Na tym skrzyżowaniu w lewo!
-Na pewno? Przecież to dookoła...
-W lewo!
-Dobra!
I pomknęliśmy.
O ile można tak nazwać mozolne przebijanie się przez korki, zmienianie co chwilę pasa by zyskać pół metra odległości i inne podobne atrakcje.
Facet jednak wiedział co mówi i jazda zajęła nam zaskakująco mało czasu.
Pod koniec gość zaczął grzebać w kieszeniach.
-Wie pan co? Mam tylko całą stówę. Proszę.
-Niech pan nie żartuje- obruszyłem się.
-Ale naprawdę. Proszę.
-Daj pan spokój. Raz ja panu pomogę a kiedy indziej ktoś mi pomoże i tyle.
Myślałem,że go przekonałem ,ale po kilku sekundach znowu zaczął.
-A nie ma pan wydać reszty z tej stówy?
-Nie nie mam.
-Ojej!
Niech pan już da spokój. I niech się pan nie denerwuje. Zaraz będzie pan w pracy. Niech się pan już nie martwi.
Umilkł. Jednak tylko na chwilę.
-To może niech się pan koło tego kiosku przy szpitalu zatrzyma! To chociaż panu piwo kupię.
„Pierdolę twoje piwo! Nie ty jeden spóźnisz się do pracy!! Nie mam na to CZASUUUU!!!”-pomyślałem, ale na głos powiedziałem tylko żeby już odpuścił i się uspokoił.
Ostatnie metry pokonaliśmy w milczeniu.
Na jego szczęście.
Gdyby jeszcze raz zaproponował mi kasę zamiast na fotelu kierowcy karetki wylądowałby za chwilę na dentystycznym.
Bez jedynek.
Dwójek.
Trójek.
A prawdopodobnie również czwórek.
BO JA TO KURWA ROBIĘ Z DOBROCI SERCA!!!
TAK?!
ZROZUMIANO!?!
Straciłem masę czasu, spóźnię się do pracy ,ale...
POCZUJĘ SIĘ DOBRZE, BO JESTEM DOBRYM CZŁOWIEKIEM!
BARDZO K...A DOBRYM!!!!
I nie wezmę od ciebie kasy chociaż w portfelu mam tylko trochę bilonu, który mam mi starczyć do końca miesiąca.
Oczywiście nie powiedziałem tego głośno.
Bo przecież jestem DOBRYM CZŁOWIEKIEM.
Na szczęście nim pozostałem ponieważ facet schował portfel i tematu już nie poruszył.
Za to kiedy wysiadał sięgnął do schowka po moją wizytówkę:
-Tak na wszelki wypadek. Może jeszcze coś wymyślę.
I zanim zdążyłem go zrugać dodał:
-A jakby Pan czegoś potrzebował, jakieś badanie, na przykład rezonans-bo na to się strasznie długo czeka-to niech pan pyta o Tadeusza kierowcę. Na pewno pomogę!
To była uczciwa propozycja i humor znowu mi się poprawił.
Nie miałem już czasu by zajeżdżać na stację benzynową i pognałem prosto do firmy.
I humoru nie zepsuło mi nawet to,że kiedy po pracy próbowałem uruchomić samochód to okazało się, że nie ma paliwa na rozruch.
Rozrusznik zamielił tylko bezradnie i tyle.
Uśmiechnąłem się pod nosem i pomaszerowałem raźno, przez park, w stronę najbliższej stacji benzynowej.
Zaglądając po drodze do koszy na śmieci w poszukiwaniu butelki, do której będę mógł nalać benzynę.

wtorek, 22 lutego 2011

Nocne wstawanie

Z tym nocnym wstawaniem to też jest dziwna sprawa.
Często jest tak,że jestem święcie przekonany iż wstaję na najcichsze miauknięcie dobiegające z łóżeczka.
Wstaję raz za razem, na paluszkach, błyskawicznie. Wyczerpany,ale pełen dobrej woli i miłego uczucia,że poświęcam się dla ukochanej osoby.
Rano wygrzebuję się z pościeli nieprzytomny i skonany,ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i wlokę się nastawić kawę z ekspresu.
Potem biegnę truchtem z powrotem- by zapobiec utopieniu w toalecie mojego telefonu.
Krasnoludy chyba wiedzą,że w dzisiejszych konfliktach zbrojnych najważniejsza jest informacja i łączność. Dlatego robią wszystko by mnie jej pozbawić.
Jednak kiedy trzeba potrafię być naprawdę szybki.
W końcu w licealnych czasach byłem członkiem szkolnej sztafety 4x100 metrów.
Zziajany (bo czasy sztafety są jednak dosyć odległe) siadam na klapie, którą oczywiście wieczorem zapomniałem zamknąć i powoli dochodzę do siebie.
-Sam jesteś sobie winien-mruczy koleżanka małżonka- robiąc przed lustrem to wszystko co zazwyczaj kobiety robią tam rano i co zajmuje im zdecydowanie zbyt wiele czasu.
Kiwam głową przyznając jej rację.
Bo w końcu ją ma.
A dla zasady kłócić się nie będę bo przecież jestem takim dobrym opiekuńczym człowiekiem, który całą noc się dla niej poświęcał.
-Co za noc-jęczy włączając suszarkę.
-Noooo...-potakuję płaczliwym głosem.-Prawdziwa masakra.
-A ty co tak jęczysz? Przecież tylko raz wstałeś jak jej smoczek wypadł!
Aż mnie zatyka.
-Jak to?-dukam zbity z tropu.
-No, całą noc biegałam! A kiedy tylko się uciszały to ty zaczynałeś chrapać. Musiałam cię co chwilę kopać żebyś przestał.
-Nic mi o tym nie wiadomo!-nawet nie próbowałem ukryć urazy w swoim głosie.
-A ty co żeś się tak nadął?
-Bo to ja WSTAWAŁEM PRZEZ CAŁĄ NOC!
-Chyba ci się przyśniło.
-A wcale,że nie.
-To może to było wczoraj?
-NIE!
-Acha...-ton jej głosu wyraźnie wskazywał na to,że ma mnie za krętacza.
-Ej coś mi się tu nie zgadza. Chyba mówisz o sobocie...
-NIE, DZISIAJ! - dobry, uczynny i pełen poświęcenia człowiek gdzieś się ulotnił.
-Oj coś zmyślasz chyba!-zmieniła ton na lekko żartobliwy.
Warcząc pod nosem to, co trochę bałem się powiedzieć głośno, poszedłem przygotować śniadanie.
I bądź tu dobrym człowiekiem, psiakrew.

CDN

poniedziałek, 21 lutego 2011

Biohazard

Wróciła zima. I to pełną gębą. Niestety wraz z nią nadszedł czas Zimnej Wojny.
Siły małoludzkie najwyraźniej uznały,że czas skończyć, z umiarkowanie efektywnym, wykorzystywaniem ofensywnym smoków.
Owszem, robią wrażenie. Świetnie wyglądałyby też na paradach wojskowych, których głównym celem byłoby sianie propagandy i wzmacnianie morale.
Jednak ich efektywność w warunkach współczesnego pola walki pozostawia wiele do życzenia.
I tak krasnoludy wkroczyły militarnie w XXI wiek.
Każdy kto ogląda Discovery albo wybitne amerykańskie produkcje filmowe pokazujące jak to USA ratują świat wie, że czas wielkich ofensyw pancernych dawno minął.
A smoki było nie było chyba do broni pancernej należy zaliczyć.
Teraz wystarczy niewielki oddział specjalny by powstrzymać całą dywizję. Mudżahedin z ręczną wyrzutnią rakiet, za kilka dolarów, bez problemów radzi sobie z wartymi miliony śmigłowcami i czołgami.
A jednak nawet wyszkoleni spece od „eliminacji siły żywej przeciwnika” są często bezradni wobec terrorystycznych ataków zdeterminowanych partyzantów.
Zwłaszcza tych dysponujących nowoczesnymi technologiami.
Kryjących się w mroku, bezwzględnych i wyrachowanych.
Małoludzie też oglądają Discovery.
I od pewnego czasu stosują wobec nas broń biologiczną.
Cynicznie wykorzystując naszą łatwowierność i dobre serce. Zazwyczaj wygląda to tak:
-Ojej biedactwo, znowu coś ci leci z noska!-koleżanka małżonka pochyla się nad lekko zasmarkanym stworzeniem o zwodniczo wielkich oczętach.
Stworzenie owo cynicznie robi smutna minę zachęcając do bliższych kontaktów.
I te oczywiście następują-głaskanie, całowanie w główkę, wycieranie noska, podawanie lekarstw.
Potem nadchodzi noc.
Noc krzyku i wycia upiorów.
-Ojej biedactwo. Ona płacze bo ma zatkany nosek i nie może oddychać-Lituje się moja równie kochana co łatwowierna żona.
Inna sprawa,że ona się lituje,ale to ja muszę się zwlec z łóżka i próbować uciszyć „wrzaskuna”.
Tak się umówiliśmy, bo to ona w dużej części pracuje za kółkiem i wolę być niewyspany niż martwić się cały dzień o to czy zmęczona nie wpadnie w jakieś drogowe tarapaty.
Zadziwiające jest to, że ostrzał akustyczny milknie zaraz po tym jak, obijając się po ciemku o różne sprzęty, dotrę do krasnoludzkich leży.
Skoro jest cicho to co, mam tak stać jak palant?
Kładę się więc do łóżka.
Wystarczy jednak ,że skrzypną sprężyny w materacu by rozległy się syreny alarmowe.
No to wstaję... i tak dalej.
W końcu nauczyłem się wpełzać do łóżka jak wąż.
Praktyka czyni mistrza.
I kiedy już wydaje mi się ,że znowu zaczynam zdobywać przewagę następuje dramat.
-Wiesz co kiepsko się czuję- oświadcza koleżanka małżonka po powrocie z pracy.
Dzień później jest już przeziębieniowo pozamiatana.
W związku z tym nasze siły na froncie stają się znacznie mniej efektywne.
Po kolejnych dwóch dniach ja zaczynam czuć się nieszczególnie.
A kiedy oboje leżymy pojękując, pokasłując, kichając i stękając nasze córki radośnie biegają dookoła zdrowe jak pangi w delcie Mekongu.
W końcu jednak jakoś wszyscy wyciągamy się z choroby. To znaczy my.
Bo one były chore tylko przez jeden wieczór.
No ,ale w końcu jesteśmy zdrowi. Wraca nadzieja. Mija kilka dni i słyszę:
-Ojej biedactwo, znowu coś ci leci z noska!

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!

C.D. już jutro

wtorek, 15 lutego 2011

Organizacyjnie

No i oberwało mi się za bełkotliwość poprzedniego postu. Chyba słusznie.Poprawię się.
A ponieważ akurat mam wolną chwilę to zabrałem się za wstawianie etykiet postów.
Na pierwszy ogień poszły teksty pod wspólnym, szeroko pojętym,ale wymownym tytułem "WALKA ZE SMOKAMI". Jeżeli klikniecie na etykietę pod postem to wyświetlą się wszystkie teksty z tej kategorii.
Myślę,że to może ułatwić lekturę nowym czytelnikom a i starym się przyda.
Jeżeli zauważycie ,że jakiś post ze wspomnianej "wojennej" kategorii uszedł mojej uwadze to będę zobowiązany za sygnały i sugestie.
W najbliższym czasie chcę ogarnąć też tematy: remontowy, psi i muzyczny.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Czy gatunek dostał kota?

Dzisiaj Walentynki. Jak właśnie wyczytałem, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży poinformowało,że z tej okazji w diecezjach zostaną zorganizowane Debaty Walentynkowe poświęcone miłości, czystości przedmałżeńskiej i życiu poczętemu:
„Zaplanowane dyskusje są odpowiedzią młodych ludzi na promowany we współczesnym świecie konsumpcyjny styl życia, często pozbawiony jakichkolwiek zasad i wartości. Młodzież Stowarzyszenia pragnie, by ta rozmowa stała się także okazją do głębszej refleksji nad tematami dotyczącymi miłości, narzeczeństwa i małżeństwa.”
No i fajnie.
A oto hasło dzisiejszej dyskusji, która odbędzie się na Uniwersytecie Zielonogórskim-„IN VITRO – miłość, czy egoizm?” .
Jest nawet podany numer telefonu do organizatora. Chyba zadam sobie trochę trudu i spytam go później do jakich wniosków doszli.
A na poprawę humoru pozostałe tematy:
-„Dam ci wszystko to co lubię, ale siebie dam po ślubie. Czyli bez seksu przed ślubem?” - o tym podyskutują w szkole podstawowej w Kolnie.
-"Zakochani na zawsze - czy to możliwe?" - nad tym zagadnieniem będą łamać sobie głowy studenci teologii toruńskiego UMK.
-„Małżeństwo to nie prawko, wspólne mieszkanie to nie kurs jazdy” -a ta głęboka myśl będzie inspiracja do dyskusji, w której wezmą udział studenci poznańskiej polibudy.
Czytam sobie ostatnio to co media piszą o sprawach związanych z in vitro i dochodzę do wniosku,że nie jest źle.
Po tej żenującej nawałnicy pseudodyskusji, ziania jadem, wojny o dusze i sumienia teraz mogę sobie poczytać o tym,że we Wrocławiu naukowcom udało się dokonać zapłodnienia pozaustrojowego... kota domowego.
Jest to podobno ważny krok w dziedzinie reintrodukcji ginących gatunków. Szczególnie rysia i żbika. W następnej kolejności naukowcy zajmą się jeleniami, żubrami, końmi i ...psami.
Hmm, te za ginące gatunki trudno uznać.
W przypadku psów jest to podobno odpowiedź na zapotrzebowanie hodowców.
Akurat wczoraj rozmawiałem z sąsiadem-zapalonym psiarzem.
Rozmowa zaczęła się od tego,że przyszedł poskarżyć się na nasze zwierzaki, które porozciągały mu podobno, z takim trudem posegregowane, śmieci.
A skończyła na tym, że znalazł odpowiedniego partnera dla swojej suczki.
We Francji.
Ups.
Ciekawe,że przy doborze partnerów dla siebie ludzie tacy wybredni nie są ;-)
Sąsiad wytłumaczył mi,że chodzi o to by psiaki „ nie miały tych samych wad, które mogłyby się powielić bo przecież chodzi o „poprawianie rasy a nie pogarszanie”.
Trudno się nie zgodzić.
Tylko jak w tym kontekście potraktować taki komentarz do sukcesu wrocławskich naukowców:
„Techniki wspomaganego rozrodu, w tym także zapłodnienie pozaustrojowe, stosowane są u zwierząt domowych, by przyspieszyć rozród u cennych pod względem genetycznym gatunków. To na razie jedyna dostępna technika podtrzymania lub zwiększania populacji zwierząt, których istnienie jest zagrożone. „
Cytuję za portalem Gazety.
I nie chodzi mi o to czy jesteśmy gatunkiem „cennym pod względem genetycznym gatunkiem” ponieważ na ten temat matka natura mogłaby mieć zdanie odmienne od naszego.
I nie chcę was prowokować stwierdzeniami o „rozrodzie zwierząt domowych” chociaż generalnie homo sapiens należy uznać za udomowiony ponieważ bardzo rzadko występuje w stanie dzikim.
Pochylam się raczej nad problemem „zagrożenia gatunku”.
Sąsiad mówi ,że wyczytał w internecie,że ktoś bierze ogromne łapówki za to by sprzedawać nam jedzenie, które nas sterylizuje.
Chciałbym móc w tym momencie dodać, że mówiąc to spojrzał podejrzliwie w niebo i mruknął coś o smugach rozpylonych psychotropów ciągnących się za pasażerskimi odrzutowcami.
Tyle,że to nieprawda.

wtorek, 8 lutego 2011

Artykuł

Dzisiaj rano jakoś trudniej przyszło pożegnać mi się z pociechami. Zakłuło w garbatym serduchu.
Ale poranna gorączkowa bieganina nie sprzyja refleksji. Szybkie "wysiąrbnięcie" kawy i do roboty.
Kiedy stałem w drzwiach zgasło światło. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem drzewa szarpane gwałtownymi podmuchami wiatru. No jasne-stały punkt programu.To tak jak z koleją. Wystarczy ,że spadnie centymetr śniegu i pociągi zaraz mają opóźnienie.
Tak i u nas wystarczy kilka mocniejszych podmuchów i zaraz żarówki zaczynają mrugać.
By po chwili ostatecznie zgasnąć.
Brak światła to niewielki problem, ale ułatwienia cywilizacyjne powodują,że bez energii chałupa zamienia się w pustą skorupę. Bez prądu milkną po kolei hydrofor, piec CO, pompy wymuszające obieg ma wody i tak dalej.
Czarna dupa.
Na szczęście tym razem trwało to tylko kilka minut i uspokojony ruszyłem w bój.
To znaczy do roboty.
Chociaż rzeczywiście trochę przypominało to ćwiczenia na poligonie.
Najpierw stękając wytarabaniłem na ganek wóz bojowy małoludzkiej piechoty żeby niania nie musiała się z nim szarpać.
A potem z łbem wciśniętym w ramiona, co miało uchronić go przed urwaniem przez wiatr, zacząłem brnąć do samochodu.
W gumiakach.
Których zresztą o mało nie zgubiłem w bagnie w jakie zmienił się nasz podjazd.
Teraz i tak jest nieźle odkąd, kilka lat temu,wysypałem na niego kilka ton gruzu i dwie wywrotki piachu.
dzięki temu teraz człowiek dociera do samochodu uświniony i zmachany. Ale dociera.
No i samochód bez problemów pokonuje błoto.
Kiedyś musiałem najpierw cofać na małą górkę, brać rozpęd i forsować bagno, które najgłębsze i najbardziej zdradliwe było tuż przed bramą.
Trzeba było naprawdę mocno się rozpędzić a kiedy w błotnej kipieli samochód zaczynał "tańczyć", modlić się żeby udało się trafić między słupki bramy.
A nie w któryś z nich.
teraz jednak bez przygód wyprowadziłem wóz za bramę i pognałem do pracy.
Przy dźwiękach "Are you ready!?" AC/DC!
Nic dziwnego, że po kilku kilometrach dogoniłem koleżankę małżonkę, która wyjechała trochę wcześniej.
Nie odważyłem się jej wyprzedzić.
Po co potem wysłuchiwać:
"Ty to jak wariat jeździsz"
"Czy nie mógłbyś wziąć pod uwagę,że bycie ojcem zobowiązuje do pewnej odpowiedzialności".
"No wiesz, ja to w takich miejscach nawet nie próbuję wyprzedzać".
Bo takie uwagi są tyleż irytujące co krzywdząco niesprawiedliwe.
Po kilkunastu minutach zajechałem pod firmę.
Zaparkowałem "na pięć".
Klnąc pod nosem bo jedną z ulubionych rozrywek moich współpracowników jest analizowanie i bezlitosne krytykowanie manewrów wykonywanych przez innych na firmowym parkingu.
Tym razem chyba jednak mi się upiekło.
Za to od kiedy wróciłem do pracy coraz częściej słyszę:
"Podobno książkę piszesz?".
"Jak tam blog?".
"A wiesz,że mój mąż/chłopak czyta twojego bloga".
Z jednej strony to miłe,ale z drugiej trochę krepujące. Zależy z kim akurat się rozmawia.
Za to najczęściej słyszę-"Hej czytałem o was w NAJ!".
I wtedy spłoszony spuszczam wzrok i coś tam dukam.
Sam nie wiem dlaczego.
Nawet na blogu do tej pory nie wspominałem o tym reportażu.
Zresztą naprawdę dobrze napisanym i opatrzonym fajnymi fotkami.
Chyba po prostu nie chciałem wyjść na chwalipiętę i tak dalej.
A przecież na spotkanie z dziennikarką zdecydowaliśmy się dlatego żeby wesprzeć działania "Boćka" w uświadamianiu ludzi,że dzieciom z in-vitro nie wyrastają na głowie czułki a na dupie rogi.
Zresztą jak ktoś chce poczytać to ostatni numer "NAJ Magazynu" jest jeszcze w kioskach.
A sam artykuł, bez fotek, można znaleźć tutaj:

link do artykułu

poniedziałek, 7 lutego 2011

Nianiokamera

No i skończyła się pewna epoka w naszym życiu.
Dzisiaj Dzieci Frankensteina zostały po raz pierwszy sam na sam z nianią.
Cały ubiegły tydzień przychodziła na kilka godzin dziennie i chyba się zaprzyjaźniły.
Boj e się przedwcześnie chwalić,ale na razie babeczka robi na nas świetne wrażenie.
Niepokój jednak jest.
Któregoś dnia kiedy niania już wyszła a ja bawiłem się z córkami zadzwoniła koleżanka-małżonka:
-I jak?
-Na razie świetnie.
-Tak? Dobrze sobie radzi?
-Lepiej niż się spodziewałem.
-No to super, ulżyło mi.
-Mnie też.
-A co teraz robisz?
-Właśnie skończyłem szukać w internecie „nianiokamery”.
-A co?-w jej głosie słychać było niepokój.
-A nic. Naprawdę. Mimo wszystko byłbym spokojniejszy gdyby była.
Na razie i tak ze szpiegowania nici bo nasz domowy budżet leży i kwiczy.
Jeszcze trochę i zacznie „robić pod siebie”, że zacytuję klasyka.
Lepiej żeby szybko zgłosił się ktoś z Hollywood, kto zechce „nabyć drogą kupna” prawa do ekranizacji blogu.
Bo w przeciwnym wypadku pozostaje tylko płacić podatek od naiwności czyli wypełniać kupony lotto.
Wracając do kwestii nianiokamery to ostatnio nasunęła mi się pewna refleksja.
Miałem ciężki poranek po ciężkiej nocy a jedna z córek robiła wszystko,żeby wyprowadzić mnie z równowagi. Apogeum nastąpiło podczas przewijania.
Pominę pewne szczegóły tej operacji bo może ktoś akurat czytając to pije kawę i zagryza kanapką.
W każdym razie w pewnym momencie chwyciłem dzieciaka i przytrzymałem mocno.
Bo musiałem.
Zaraz jednak pomyślałem,że chyba zrobiłem to trochę za mocno.
A potem pomyślałem jak ta scena mogłaby wyglądać z boku.
Widziana okiem „nianiokamery”.
I zrobiło mi się wstyd.
Chociaż przecież nic złego nie zrobiłem.
Przyszło mi jednak do głowy, że gdybym na nagraniu zobaczył, że opiekunka tak traktuje nasza pociechę to kobieta znalazłaby się w opałach.
Jakie to wszystko jest względne.
Więc może taka kamera to nie jest najlepszy pomysł?
Przyznam się szczerze,że będę się bał przeglądać nagrania. Bo kiedy o tym pomyślę zaraz mam przed oczami takie jakie czasami pokazują w wiadomościach z komentarzem „niania sadystka skazana za ...”.
Aż ciary przechodzą po plecach.