czwartek, 30 grudnia 2010

Przed urodzinkami nr 1...

Niepostrzeżenie zrobiła się połowa grudnia i nadeszły pierwsze urodziny księżniczek ze szkiełka.
Kilka dni wcześniej solidnie sypnęło śniegiem.
Na tyle solidnie, że zacząłem martwić się czy zaproszeni goście będą w stanie do nas bezpiecznie dojechać.
A potem zdałem sobie sprawę z tego,że nawet jak dojadą to nie będą mieli gdzie zaparkować.
Spędziłem więc kilka godzin szuflując śnieg z podjazdu i podwórka.
Kiedy skończyłem zaczęło znowu sypać.
Przepełniony goryczą patrzyłem przez okno jak moją pracę szlag trafia.
Po dwóch dniach walki ze śniegiem kręgosłup, któremu dostało się już podczas walki z piecem dał mi wyraźnie do zrozumienia,że określenie „być w sile wieku” może być cokolwiek mylące.
Skończyło się na stękaniu, masowaniu i nacieraniu.
Jednym słowem żałośnie.
I frustrująco.
Tym bardziej,że jeszcze przed imprezą musiałem skończyć tą cholerną balustradę na schodach.
Tak tak, tą ,którą miałem skończyć w czerwcu przed „różową imprezą”.
Nie pytajcie dlaczego wtedy się nie udało.
Ani czemu nie udało się w lipcu.
Ani sierpniu.
We wrześniu.
Oraz październiku.
I listopadzie.
Nie mówmy o tym co było złe. Mówmy o tym co zrobić by było lepiej.
Czemu jakoś moja małżonka nie może zrozumieć tej, jakże pozytywnej, filozofii?
W każdym razie rano przed imprezą montowałem ostatnie elementy.
Wreszcie była gotowa.
No prawie.
Na poprawki przyjdzie jeszcze czas.
Wiem.
To żałosne, ale i tak byłem z siebie dumny.

środa, 29 grudnia 2010

"Smoke on the... father"

Koleżanka małżonka przeczytała to co wczoraj napisałem i mruknęła, że zapomniałem o najważniejszym:
-O kominku zapomniałeś napisać. A to przecież był wielki finał.
Faktycznie.
Jeszcze przed kolacją,ale już po prysznicu, postanowiłem rozpalić w kominku. Podczas gdy ja gmerałem w wygaszonym piecu w domu temperatura odczuwalnie spadła i chcieliśmy posiedzieć w miłym cieple.
Szybko wrzuciłem jakieś papiery, trochę drobnego drewna i kilka solidnych szczap. Podpaliłem wszystko zapalniczką i zostawiłem lekko uchylone drzwiczki żeby był lepszy „cug”.
-To ja jeszcze szybko, przed jedzeniem zajrzę do tego cholernego pieca żeby sprawdzić czy wszystko w porządku bo ponownego rozpalania to już mogę dzisiaj nie przeżyć.
-No to leć.
No to poleciałem. Z piecem było wszystko w najlepszym porządku. Wracałem więc w dobrym humorze a w brzuchu burczało mi z głodu.
Czy próbowaliście kiedyś krzyczeć szeptem?
Wbrew pozorom jest to możliwe chociaż naprawdę niełatwe.
Aby szept mógł uchodzić za krzyk potrzebne jest prawdziwe nagromadzenie gwałtownych emocji.
Takie emocje usłyszałem w głosie koleżanki małżonki kiedy wszedłem do przedpokoju.
-Wołam cię i wołam !-darła się na mnie szeptem, wspominając wielokrotnie o „urrrrrwanych kubkach”.
Zrozumiałem,że coś się stało, ale nie miałem pojęcia czemu stan naszych naczyń wywołał u niej tak gwałtowną reakcję.
Jednak jej warczący „szeptokrzyk” zapowiadał kłopoty.
Pomyslałem,że gdyby nie bała się, że obudzi dzieciaki to rano musiałbym wstawiać nowe szyby w oknach. A w szafkach zamiast pourywanych kubków znalazłbym tylko ceramiczną miazgę.
Naburmuszony coś tam cicho odwarknąłem, ale ochota na dyskusję przeszła mi kiedy wszedłem do pokoju.
Pokoju pełnego czarnego dymu szarpanego przez podmuchy lodowatego wiatru wpadającego przez drzwi balkonowe i wypadającego przez kuchenne okno.
Tym razem ja wspomniałem coś o uszkodzonych fajansach i pomogłem żonie machać kocem żeby jak najszybciej usunąć dym z pomieszczenia.
Potem pobiegłem otworzyć drzwi do przedpokoju, żeby smog uciekał również tamtędy.
I dalej wachlowałem.
I wachlowałem.
Szeptem odkrzykując koleżance małżonce „że czego się czepia, jak wychodziłem wszystko było w porządku a ja przecież tylko chciałem żeby w tym cholernym domu wreszcie było ciepło.”
We łbie kręciło mi się jak na karuzeli. Kolejna sesja śmierdzących inhalacji to nie było to o czym marzyłem.
To nie był udany wieczór.
To nie był udany dzień.
Po kilkunastu minutach powietrze się oczyściło.
Atmosfera w sensie przenośnym też.
-Jak tylko wyszedłeś dym buchnął do środka i zrobiło się czarno. Przestraszyłam się o dzieciaki i pognałam zamknąć drzwi do sypialni.
-No tak teraz rozumiem. Ja pierniczę co za dzień. Dobrze, że się wreszcie kończy.
-Noooo...
A potem poszedłem jeszcze raz pod prysznic żeby zmyć z siebie swąd dymu.
Kiedy wróciłem ogień w kominku palił się czystym i jasnym płomieniem a po pomieszczeniu rozchodziło się miłe ciepło.
Na stole czekała kolacja.
I te pierdzielone świeczki.
Resztę już znacie.

wtorek, 28 grudnia 2010

Pod kopułą dymu.

Zaczęło się, jakże inaczej, w poniedziałek. Dwa tygodnie przed świętami.
Po przebudzeniu poczułem,że w domu jest podejrzanie chłodno. Kaloryfery lodowate. Najwyraźniej piec wygasł.
Zdziwiło mnie to ponieważ dzień wcześniej zapakowałem pełen podajnik węgla.
Zresztą przez weekend też jakieś czary się porobiły bo w trzy dni poszła taka ilość opału, która normalnie starcza na tydzień.
Kiedy koleżanka małżonka wstała i zluzowała mnie przy dzieciach poczłapałem do piwnicy.
Bez entuzjazmu.
Poprawiłem ustawienia pieca na zdecydowanie bardziej ekonomiczne a potem poszukałem przyczyny awarii.
Wierny malarskiej zasadzie „od ogółu do szczegółu” ( której filozofia zaskakująco przypomina metody diagnostyczne dr Housa oraz znajomego ateisty cholesterolowego) postanowiłem zacząć od przyczyn najprostszych.
Szło mi jednak opornie.
Aż w końcu poirytowany kopnąłem dwa razy w pojemnik podajnika.
W odpowiedzi usłyszałem gruchot sypiącego się ekogroszku.
No i wszystko jasne, węgiel zablokował się w podajniku. Teraz jednak wyglądało na to,że wszystko wróciło do normy.
Opróżniłem pojemnik na popiół- czego serdecznie nienawidzę bo drobniutki pył wdziera się do wszystkich otworów ciała.
No prawie wszystkich. Ponieważ niektóre z tej złości są mocno ściśnięte.
A potem zająłem się rozpalaniem pieca- kolejną z „ulubionych” czynności. Konstrukcja naszego nowego pieca powoduje,że przy otwartych drzwiczkach cały dym wali do piwnicy.
Instalator wytłumaczył mi ,że tak ma być bo to „zamknięta komora spalania”.
Wierzę mu co nie zmienia faktu,że rozpalanie pieca jest upierdliwe ponieważ oznacza spędzenie pół godziny w kłębach dymu.
Można to zrobić szybciej,ale przekonałem się, że lepiej się nie spieszyć.
Bo może się okazać,że po dwóch godzinach czynność trzeba będzie powtarzać.
W końcu zapylony i podtruty dymem wróciłem na górę.
-Węgiel w podajniku się zawiesił, ale już go zresetowałem i jest w porządku. To był twardy reset-poinformowałem koleżankę małżonkę i w poczuciu dobrze spełnionego męskiego obowiązku udałem się pod prysznic.
Dwie godziny później żona zagadnęła:
-Jakoś dalej chłodno w domu.
-Pewnie dlatego,że piec w pierwszej kolejności nagrzewa wodę do mycia a dopiero potem ciepło idzie na kaloryfery- odpowiedziałem spokojnie.
To była prawda. Zazwyczaj.
Jednak nie tym razem.
Zszedłem do piwnicy i zacząłem kląć z goryczą.
A potem zabrałem się za ponowne rozpalanie.
Poszło mi sprawnie,ale zajęło sporo czasu bo chciałem mieć pewność,że tym razem ogień nie wygaśnie.
Posprawdzałem wszystkie ustawienia sterownika- te wszystkie „histerezy”, „przerwy w pracy”, „czasy pracy”, „siły nadmuchu” i pewny ,że teraz to już na pewno będzie dobrze zabrałem się z inne domowe prace.
Głównie te, których nie zdążyłem wykonać przed narodzinami dzieci oraz „różową imprezą”.
Tym razem chciałem zdążyć przed zbliżającymi się urodzinami „księżniczek ze szkiełka”.
Szło mi opornie ponieważ okazało się,że po operacji czynności, które kiedyś wykonywałem bez zastanowienia teraz wymagają niezłej ekwilibrystyki i okupione są spora dawka bólu.
No ,ale lekarz kazał ćwiczyć więc potraktowałem to jako rehabilitację.
Dosyć swoistą, ale za to produktywną.
Wieczorem znowu padłem do łóżka jak kłoda.
Spało mi się za to cudownie. Powietrze było takie cudownie chłodne. Mimo,że śluzówkę nosa miałem podrażnioną popiołem i dymem wreszcie swobodnie oddychałem i nie chrapałem.
O piątej nad ranem zdałem sobie jednak sprawę z tego,że coś tu za pięknie z tym chłodem.
Wygrzebałem się z łóżka i zszedłem do piwnicy.
Cichej i chłodnej.
Ja jednak wróciłem z niej zagotowany. Perspektywa ponownego rozpalania pieca ze zrozumiałych względów nie wzbudziła we mnie entuzjazmu.
Przed południem naprawiłem podajnik kilkoma kopniakami, sprawdziłem mechanizm podajnika i ponownie rozpaliłem piec.
Tym razem już nad wyraz pieczołowicie.
A potem co godzinę sprawdzałem czy wszystko w porządku.
Wyglądało na to,że teraz już tak.
W trochę lepszym humorze wróciłem do innych zajęć.
Poprawa humoru była jednak krótkotrwała.
Po raz kolejny zaglądając w zimna czeluść pieca uznałem,że nadeszła pora na opróżnienie podajnika.
Powinienem był to zrobić od razu, ale ponieważ był pełen nie uśmiechało mi się wygrzebywanie stu pięćdziesięciu kilogramów węgla małą szufelką w cholernie niewygodnej pozycji.
Teraz jednak nie miałem wyjścia.
Z łbem w podajniku, latarką w jednej a szufelką w drugiej ręce spędziłem spędziłem kilkadziesiąt minut. Klnąc i wdychając pył węglowy.
A potem kolejne w kłębach dymu podczas rozpalania.
Jakaż była moja radość gdy godzinę później okazało się,że piec wygasł ponieważ z tego wszystkiego zapomniałem włączyć podajnik.
Zrezygnowany i zobojętniały ponownie rozpaliłem to cholerstwo i poszedłem na dwór pozbyć się z płuc tego pieprzonego dymu. Było już ciemno. Niebo pokrywały geste chmury.
Po kilku godzinach w pyle, kurzu i dymie z rozkoszą smakowałem chłodne, czyste powietrze.
Poczułem się jak jeden z bohaterów „Pod kopułą” Stephena Kinga i zachichotałem.
Do końca książki zostało mi zaledwie kilka stron. Garstka ocalałych bohaterów książki właśnie walczyła o każdy haust czystego powietrza w rozpaczliwej walce o życie.
Dotleniłem się i walcząc z zawrotami głowy powlokłem swój podtruty organizm pod prysznic.
Obmyłem się i opłukałem gardło starając się nie patrzeć jaki kolor ma wypluwana woda.
Potem wykąpaliśmy dzieciaki a kiedy nakarmione poszły spać wreszcie mogłem odetchnąć.
-Kiepsko się czuję. Łeb mam jak balon. Pełen miału węglowego.
-Może mleka się napijesz? Chociaż to chyba na inne zatrucia pomaga...-zastanowiła się żona.
-Nie pomoże ,ale i nie zaszkodzi- mruknąłem kierując się w stronę lodówki.
Mleko nie było pierwszej świeżości, ale zimny płyn mile schodził podrażnione gardło.
-Wiesz co? Zejdę jeszcze sprawdzić piec.
-A w ogóle znalazłeś przyczynę?
-Tak , jakieś śmieci dostały się z węglem do podajnika i opadły na dno blokując wylot. Kawałek drewna, jakiś patyk , trochę drutu. Wyjąłem je i wsypałem węgiel z powrotem. Powinno być dobrze.
-Oby.
-No to idę.
I poszedłem. Na całe szczęście.
Zajrzałem do pieca iw twarz buchnął mi czarny dym. Żaru nie widziałem. Zakląłem bardzo brzydko i niekulturalnie, ale od razu zorientowałem się ,że tym razem zapomniałem włączyć nadmuch.
Na szczęście nie było za późno i po uruchomieniu dmuchawy ogień szybko się pojawił.
W głowie znowu kręciło mi się od dymu.
Wyszedłem przed dom i patrząc na pierwsze płatki padającego śniegu westchnąłem z goryczą.
-Cóż za uroczy dzionek.
Potem wziąłem szybki prysznic żeby spłukać z siebie zapach dymu i zajrzałem do córek.
Niby człowiek siedzi w domu a własnych dzieci nie widzi. Normalnie się stęskniłem.
Patrzyłem na ich małe ciałka skulone pod kołderkami i poczułem wzruszenie. Ostatnio coraz częściej mi się to zdarza.
To chyba zbliżające się pierwsze urodziny powodują,że tak się rozklejam.
W zdecydowanie „niemęskim” nastroju wróciłem do koleżanki małżonki.
Na stole stała kolacja i zapalone świeczki.
Usiedliśmy i gawędząc zabraliśmy się do jedzenia.
W pewnym momencie poczułem delikatny zapach dymu z palących się świeczek.
Nie był nieprzyjemny.
A jednak zrobiło mi się słabo.

Biorę się do roboty.

Strasznie ciężko ostatnio jest mi coś napisać. Rozwój córek wszedł w tak gwałtowną fazę, że czasem żal od nich odwrócić wzrok bo człowiek może coś przegapić.
Dwa dni temu jedna z nich nauczyła się wchodzić na kanapę a dzień później znalazłem ją siedzącą na całkiem wysokim wiklinowym koszu na zabawki.
Codziennie ich słownik wzbogaca się o nowe słowa a asortyment min o kolejne grymasy.
Człowiek może patrzeć na nie godzinami. A czasem nawet podyskutować.
Co nie znaczy, że opieka nie daje w kość.
Bo daje.
Mimo,że ostatnio nocki robią się coraz lepsze. Tyle,że to od początku była sinusoida.
Doszło do tego,że już boje sie pisać na blogu,że „jutro napiszę o...” mimo,że post jest juz prawie gotowy.
Bo często zaabsorbowany rodzinnym życiem orientuje sie,że już minął tydzień a ja nawet nie spróbowałem czegoś napisać.
A kiedy próbuje to... szkoda gadać.
Krasnoludzkie plemię nie toleruje technik bardziej zaawansowanych niż grzechotka.
Kiedy tylko zorientują się ,że tata siedzi przy kompie przypuszczają gwałtowny i brutalny atak.
Wieszają się u moich kolan i żądają do nich natychmiastowego dostępu.
Udręczony i sterroryzowany tatulo bierze więc tę najbardziej agresywną i jeszcze przez chwilę próbuje w dalszym ciągu pisać coś jedna ręką.
Niestety.
Porzucona na podłodze córka podnosi poziom emitowanych decybeli do takiego, który nie tylko sikorkę ,ale i Boeninga 737 może strącić w locie.
A, że nad naszym domem przebiega korytarz powietrzny, to w obawie o życie niewinnych ludzi, odkładam jedną córkę i biorę na kolana tę drugą.
Udowadniając tym samym własną naiwność i łamiąc podręcznikową zasadę mówiącą ,że z terrorystami nie należy negocjować.
Odłożona córka zezłości wygina całe ciało, traci równowagę i wali główką o podłogę.
A potem mówi co o tym myśli.
Niezbyt wyraźnie.
Za to cholernie głośno.
Przy karmniku za oknem robi się pusto.
A ja odkładam obie terrorystki na podłogę i biegnę zerknąć czy na niebie nie widać smug kondensacyjnych jakiegoś odrzutowca.
Uspokojony wracam do córek, które wcale na uspokojone nie wyglądają.
Zdesperowany zaczynam śpiewać.
Chociaż wcale nie umiem.
I tańczyć.
Chociaż umiem średnio.
A potem robić idiotyczne miny.
O, w tym jestem niezły.
Zawsze byłem całkiem dobry w robieniu z siebie idioty.
I kiedy w końcu koleżanka małżonka wstaje i pyta czemu jej wcześniej nie obudziłem i nie poszedłem pisać to trudno jest mi odpowiedzieć cenzuralnie.
Wygłaszam wtedy gorzki płaczliwo-warkliwy monolog.
Coś o kłodach rzucanych pod nogi, braku wsparcia i tak dalej.
I o tym,że teraz to już nawet nie mam siły myśli zebrać a co dopiero czegoś napisać.
Jednym słowem nieco żałosne biadolenie i samousprawiedliwianie się.
Do tego doszły jeszcze przygotowania świąteczne, problemy z piecem CO, pierwsze urodziny córek i masa różnych spraw, które odciągały mnie od pisania.
Prawdę mówiąc pragnąłem wreszcie odrobiny świętego spokoju.
Kilka razy nawet coś tam naskrobałem. Nawet całkiem sporo. Ale było to tak słabe,że nawet nie miałem ochoty czytać tego jeszcze raz ,żeby coś poprawić.
A jednak pewno drobne zdarzenie spowodowało,że poczułem,że nie mogę odpuścić pisania blogu.
Pozwólcie,że owo zdarzenie przez chwile będzie tajemnicą.
W każdym razie dzisiaj rano przed jedenastą zostawiłem koleżankę małżonkę z dzieciakami i ubrany w narciarskie ocieplane spodnie i dwa swetry zasiadłem przy komputerze.
Mój spokojny kąt do pisania znajduje się w części domu, która z oszczędności jest słabo ogrzewana.
Ale to nawet lepiej. Orzeźwiający chłód pozwala oczyścić myśli.
Tak więc siadłem, pociągnąłem duży łyk mocnej kawy i zacząłem nadrabiać zaległości...

sobota, 11 grudnia 2010

No i znowu dykteryjka

Wczoraj padłem na twarz ( to przez to odśnieżanie) zanim zdążyłem wrzucić post więc niniejszym czynię to teraz :-))).

Ponieważ lekarz powiedział,że rehabilitację mogę zacząć praktycznie od razu w drodze do domu postanowiłem sprawdzić jak wygląda sprawa terminów.
Oczywiście okazało się ,że katastrofalnie. Bardzo zależało mi na tym żeby na zabiegi pochodzić póki jestem na zwolnieniu. Z doświadczenia wiedziałem, że jak wrócę do pracy to praktycznie nie będzie na to szans.
I kiedy już całkiem straciłem nadzieję ktoś podpowiedział mi ,że małym wiejskim ośrodku zdrowia niedaleko naszej miejscowości od niedawna jest rehabilitacja i czas oczekiwania na nią jest stosunkowo krótki.
Pełen nadziei zapukałem do drzwi gabinetu.
-O co chodzi?-zapytał młody rehabilitant.
-Chciałem się dowiedzieć o możliwości rehabilitacji i terminy...
-A co pan ma zlecone?
-Eeee... no skierowanie mam i ....
-Niech pan pokaże. No jasne, nic nie wypisali. Niech pan idzie do lekarza rodzinnego i poprosi żeby panu wypisał... o takie zabiegi-wręczył mi małą karteczkę.
-Dobrze a jak z terminami?
-Normalnie powinienem pana zapisać na koniec stycznia,ale po operacji to dobrze by było jak najszybciej zrobić krioterapię i powalczyć z tą opuchlizną...
-No jasne-zgodziłem się skwapliwie.
-...ale krioterapia to akurat u nas jest odpłatna. Reszta jest na enefzet.
-Aha?-nie do końca rozumiałem co próbuje mi powiedzieć.
-No to jakby pan wykupił krioterapię to możemy zacząć od jutra.
-A reszta?
-Tak samo.
Zrozumiałem.
-I jak pan się ustosunkuje do takiej propozycji?
-Noooo.... pozytywnie.
-I bardzo dobrze. To co będzie pan miał to skierowanie na jutro?
Miałem.
Zameldowałem się z nim koło południa, zapłaciłem i po chwili poczułem na kciuku powiew helu o temperaturze minus 150 stopni.
-A kiedy te pozostałe zabiegi?
-Zobaczymy. Musimy policzyć czy nie wyczerpaliśmy limitu na ten rok.
Trochę rozczarowany mruknąłem,że umowa była inna, ale uzyskałem zapewnienie,że „co prawda wpisują mnie na styczeń, ale jak podliczą punkty to pewnie i tak zrobimy to w grudniu”.
Czułem się lekuchno wydymany,ale odpuściłem bo pan był bardzo miły i wyraźnie zakłopotany sytuacją.
Po chwili do gabinetu zajrzała szczupła rehabilitantka.
Patrząc jak jej kolega manipuluje moim kciukiem zapytała:
-A panu co się właściwie stało?
Wyjaśniłem.
-Aha... a jak właściwie do tego doszło.
Opowiedziałem.
-Nooo, to chyba ma pan świadomość,że nie jest pan zbyt częstym przypadkiem.
Odpowiedziałem,że mam.
-Chyba opiszemy pana historię na naszym specjalistycznym portalu.
Wyraziłem stosowny entuzjazm.

ps.
A teraz o ile błękitnokrwiste bambaryłki pozwolą spróbuję coś skrobnąć :-))

czwartek, 9 grudnia 2010

No pain, no game.

Trzy dni później poszedłem na kontrolę do ortopedy.
Pod koniec wizyty zagadnąłem.
-Panie doktorze czy to możliwe żebym się uodpornił na lidokainę?
Zaprzeczył i zaczął mi wyjaśniać sposób działania leku na organizm.
-No to jak to możliwe,że mi te druty wyciągali praktycznie „na żywca”?
-Niech pan pokaże gdzie panu zastrzyki zrobili.
Pokazałem i wtedy na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.
-Bo widzi pan kolega zapomniał chyba,że blizna pooperacyjna przewodzi impulsy nerwowe.
Było mu najwyraźniej głupio, że jego kolega walnął babola.
-Wie pan tak to jest, dużo pacjentów, pośpiech, rutyna...
-No to jak to można znieczulić?
-Tak samo tylko zastrzyk trzeba było zrobić kilka centymetrów wyżej. O tutaj!-wskazał nadgarstek.
-Wtedy wystarczyłby jeden i nic by pan nie poczuł.No dobra niech pan da dane do zwolnienia i poczeka na korytarzu.
Wyszedłem z gabinetu i siedząc w poczekalni trawiłem te nową zaskakująca wiedzę.
W pewnym momencie otworzyły się jakieś drzwi i wyszedł z nich mój drutowy oprawca.
Spiąłem się cały i pomyślałem,że jeżeli tylko na mnie spojrzy to na pewno podzielę się z nim kilkoma refleksjami na temat tego co mnie spotkało.
Jego spojrzenie prześlizgnęło się po mojej twarzy i właśnie zbierałem się do tygrysiego skoku gdy drzwi gabinetu się uchyliły i usłyszałem pytanie:
-A ile tego zwolnienia pan chce?
Miał facet wyczucie. A maestro skalpela oddalał się powoli nieświadomy tego, że gdyby złe myśli mogły ranić to tarzałby sie teraz na podłodze w szybko rosnącej kałuży krwi.
Odwróciłem od niego wzrok i mruknąłem:
-A ile tam pan da. Chętnie posiedzę w domu z córkami.
Pokiwał głową i wypisał druczek. Po chwili oddał mi go pytając:
-Tak może być?
Zerknąłem się spodziewając się dodatkowego tygodnia w domu.
Patrzyłem na cyfry nie wierząc własnym oczom.
Przeszła mi nawet złość na mojego oprawcę.
A po chwili zacząłem się martwić o to co powiedzą w pracy kiedy dowiedzą się, że do pracy wrócę po nowym roku.
Długo po nowym roku.
Po wyjściu zadzwoniłem do żony.
-Wiesz co? Chyba będę miał sporo czasu na prace nad książką.
I znowu się pomyliłem

środa, 8 grudnia 2010

Pożegnanie z drutem

Wspomniałem wczoraj,że każdy kontakt z personelem medycznym kończy się anegdotką.
No właśnie.
Winien chyba jestem kilka słów na tema stanu kciuka.
Stan jest generalnie do dupy, ale pracuję nad nim.
Osoby znające temat pewnie są zaskoczone, że już chodzę na rehabilitację. Ja też jestem zdziwiony,że znalazł się termin,ale o tym innym razem.
Kciukowa epopeja została przerwana w momencie gdy czekałem na wyjęcie drutów.
Lubię wiedzieć co mnie czeka więc poszperałem w internecie i dowiedziałem się,że jest to praktycznie bezbolesny zabieg, przeprowadzany pod miejscowym znieczuleniem i jedynym trochę nieprzyjemnym uczuciem jest takie „ciągnięcie w kości kiedy wychodzą z niej druty”.
Czy li normalnie pan pikuś dla gościa, który z uśmiechem patrzył jak chirurg wierci mu wiertarką w kości dziury.
Na zabieg udałem się więc rozluźniony i uśmiechnięty.
I szczęśliwy, że ciała obce znikną z mojego organizmu.
Obiecywałem historię pełną krwi i przemocy? Oto ona.
Po zabiegu nie byłem ani rozluźniony ani uśmiechnięty. Pozostało tylko uczucie ulgi, że mam to za sobą.
Kiedy wyszedłem z gabinetu koleżanka małżonka spojrzała na mnie i jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
-Co się stało!!!
-Nie chcesz wiedzieć.
A jednak chciała.
No to opowiedziałem.
Kiedy wszedłem do gabinetu położyli mnie na leżance i zrobili dwa zastrzyki przeciwbólowe.
Odczekaliśmy chwilę i chirurg wziął w rękę skalpel.
Poczułem jak ostrze przecina moją skórę.
-Ehem...,ale ja to czuję.
-Ooo-był najwyraźniej zdziwiony-No to chwilkę poczekamy.
Po „chwilce” sytuacja sie powtórzyła.
Lekko zirytowany lekarz, któremu najwyraźniej się spieszyło mruknął:
-No to jeszcze dwa zastrzyki.
Jedna z pielęgniarek westchnęła żartobliwie coś o pacjencie wpędzającym placówkę w koszta.
Pożartowaliśmy kilka minut i lekarz zrobił kolejne podejście.
-Przepraszam bardzo,ale nie czuję żadnej różnicy!-zaczynałem się niepokoić
-A pan co na lidokainę uodporniony!?
Odparłem,że nie sądzę bo u stomatologa znieczulenie zawsze działało.
-No to poczekamy-westchnął zrezygnowany.
Przepraszam za wyrażenie,ale czekanie gówno dało i znowu musiałem grzecznie poprosić Paganiniego skalpela by raczył wyjąć ostrze z mojego ciała ponieważ znieczulenie nie działa.
Cały personel był najwyraźniej zniecierpliwiony i zdegustowany. Ktoś chyba mruknął,że zaraz gdzieś się spóźni.
Nie jestem pewny bo próbowałem się doliczyć, który to juz raz wstrzykują mi środek przeciwbólowy.
Potem doliczyłem się sześciu śladów ukłuć.
Ukłuć bezsensownych i niepotrzebnych ponieważ nie dały żadnego efektu.
-To czemu pan nie mówił,że lidokaina na pana nie działa!-usłyszałem wyrzuty.
-Kiedy działaaaaAAAAAAAAAA!-ryknąłem ponieważ moją rękę przeszył rwący ból.
Usłyszałem przekleńtswa i ktoś z boku doradził:
-Co wyśliznął ci się? Weź to większe imadełko i najpierw go trochę rozruszaj i dopiero wyciągnij.
Postanowiłem być dzielny i zagryzłem zęby.
A jednak czułem ,że coś ewidentnie jest nie tak.
-słuchajcie, ja naprawdę nie jestem histerykiem i mam normalny próg bólowy, ale to cholernie boli a w internecie pisali....-w tym momencie pociemniało mi w oczach.
I nic dziwnego bo zacisnąłem powieki.
-Trudno- usłyszałem jak przez mgłę. Wyciągamy tak jak jest.
Poczułem kilka par rąk przytrzymujących mnie na leżance i usłyszałem szczęk metalu o metal a potem brutalne szarpnięcia.
I kiedy w końcu usłyszałem „no jeden już mamy” o mało nie popłakałem się z bólu. Zamiast tego wtuliłem sie w biust pielęgniarki, która całym ciałem unieruchamiała moja pierś.
Niepotrzebnie bo wcale się nie wyrywałem.
Nawet nie kląłem.
I tylko raz zawyłem.
Drugi drut na szczęście wyszedł łatwiej. Chociaż również w eksplozji bólu. Na tyle jednak słabszej ,że teraz poczułem również owo „troszkę nieprzyjemne uczucie ciągnięcia”.
Kiedy z założonym opatrunkiem zlazłem z leżanki cały świat wirował.
A jednak zgrywając twardziela uśmiechnąłem się, podziękowałem za ciekawie spędzony czas i wyszedłem.
-Ja to bym w życiu nie pozwoliła sobie czegoś takiego zrobić!-jęknęła koleżanka małżonka słysząc moją opowieść.
-Ale twardy jestem co?!-wypiął dumni wątłą pierś kieszonkowy, garbaty macho.
-Chyba głupi! Nie mogłeś powiedzieć,że cię boli!?
-Oj mówiłem, mówiłem. No robili co mogli, ale nie dało się znieczulić.
Jakże się wtedy myliłem.

wtorek, 7 grudnia 2010

Mowa ciała i garść usprawiedliwień

Dwa tygodnie.
Dwa tygodnie bez posta. Nawet nie wiem kiedy ten czas zleciał. I nawet trudno mi znaleźć przyczynę takiego stanu rzeczy.
Kiedy w niedzielne popołudnie brnęliśmy zaśnieżoną drogą spełnić swój obywatelski obowiązek pomyślałem, że chyba trochę dopada mnie trema. Coraz trudniej wymyślić coś co zaskoczy czytelników. A ja bardzo nie lubię się powtarzać.
Z drugiej strony cały czas czułem presję.
Ciągnąc córkę na sankach rozmyślałem o tym jak mało mam ostatnio bodźców inspirujących do pisania.
To już dwa miesiące odkąd jestem na zwolnieniu lekarskim. Prawie nie oglądam wiadomości, nie czytam gazet, nie słucham radia.
Codzienna jazda do gminnej metropolii na rehabilitację urasta do rangi wyprawy pełnej emocji i przygód.
Bo to czasem wiewiórka przez drogę przebiegnie, płatek śniegu spadnie na czoło, zakołyszą się suche badyle tarmoszone porywem wiatru...
No orgia przygód po prostu.
I tylko służba zdrowia jest niezawodna.
Po ostatniej wizycie u ortopedy mruknąłem do koleżanki małżonki.
-Wiesz co? Zadziwia mnie to,że każdy kontakt ze służbą zdrowia owocuje dykteryjką. Choćbym nawet nie chciał.
A najnowsza opowieść z tego gatunku będzie pełna krwi, przemocy i seksu.
Eee... pozostańmy może przy krwi i przemocy.
Najpierw jednak chciałbym zwalić winę a moje lenistwo na pewnego jegomościa.
Od jakiegoś czasu ciesze się odzyskana możliwością lektury książek. Z gorliwością neofity połykam setki stron.
I dobrze mi z tym.
Tyle,że odbywa się to w czasie, który do tej pory był przeznaczony na łatanie blogowych dziur.
Rozpaczliwe były to próby ponieważ odbywały się wcześnie rano zaraz po przebudzeniu księżniczek.
Najczęściej wyglądało to w ten sposób, że po porannej butli mleka (dla nich) i z kubkiem parującej kawy ( dla mnie) odpalałem kompa i próbowałem coś wystukać.
Po kilku minutach dwa małe wyjce wisiały mi na nogawkach domagając się pełnej uwagi.
Czasem pomagało wzięcie jednaj z nich na kolana i wtedy mogłem powoli pisać jedną ręką.
Jednak kłopoty z wpisywaniem polskich znaków i dużych liter powodowały rosnącą irytację i zniechęcenie.
Pogłębiały je gwałtowne protesty drugiej latorośli, która widząc siostrę na tatulowych kolanach rozpoczynała gwałtowną kampanię w obronie swoich praw.
Zamiana rezydentki pomagała tylko na chwilę ponieważ ta wyeksmitowana na podłogę podnosiła gwałtowny raban i szarpiąc moja nogawkę szantażowała mnie bezczelnie.
Z wiadomych wzgledów werbalizacja owych groźba ograniczała sie do „tededededede, tede ,tede, AAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuaaaaaaaaa!!!”.
Bardziej wymowny był za to język ciała.
Księżniczkowe ultimatum brzmi zazwyczaj tak:
„Weź mnie ojciec natychmiast na kolana bo w przeciwnym wypadku puszcze nogawkę, wygnę się do tyłu i walne potylicą o podłogę a potem wiesz co będzie. Najpierw zacznę wyć a potem skowyczeć i łkać. Wtedy obudzi się matka i rzuci się mnie ratować i pocieszać. Ty wtedy będziesz, bezskutecznie, próbował stać się malutki i niewidzialny. Jednak zanim skurczysz się na tyle, że uda ci się schować pod lodówkę ja przestanę płakać i pozwolę mamie rozliczyć sie z tobą.
Za niedopilnowanie dziecka, brak odpowiedzialności, lenistwo, głupotę i kilkanaście innych rzeczy, których nazw jeszcze nie znam i nawet nie próbuję wyrazić w sposób w jaki aktualnie się porozumiewamy”.
No jakoś tak to mniej więcej brzmi. A raczej wygląda.
Chyba dosyć jasno określiłem jakim stresem były te poranne próby aktywności blogerskiej?
Kiedy więc zorientowałem się,że wystarczy rano usiąść z książką razem z dzieciakami na ich macie edukacyjnej żeby mieć święty spokój to... nie mogłem przestać po prostu.
Okazało się,że taka sytuacja wywołuje ich zachwyt. Tata jest blisko. W każdej chwili można z całej siły grzmotnąć go piąstkami w splot słoneczny, głową w łuk brwiowy, pociągnąć za włosy albo nos.
A jak coś jest tak łatwe do zrealizowani to przestaje kusić.
I nagle zapanowała cisza i harmonia. W pokoju rozbrzmiewało tylko ciche gaworzenie i szelest przewracanych kartek.
I tak przez dwie godziny.
A że najnowsza książka Stephena Kinga wciągnęła mnie po uszy to...
Sam jestem tym zaskoczony bo nie jestem wielkim miłośnikiem jego twórczości. Książka nie jest wybitna i podczas lektury mam pełną świadomość,że autor podtrzymuje napięcie wręcz automatycznie za pomocą tych samych zabiegów ,którymi posługują się scenarzyści telenowel.
Za każdym razem kiedy jakiś watek zbliża się do jakiegoś ważnego momentu przeskakujemy do innego.
Na początku myślałem sobie,że potraktuje to instruktażowo. Może przy lekturze nauczę się czegoś co sprawi, że moja powstająca w bólach książka stanie sie przebojem.
Takie tam bajdurzenie.
Prawda jest taka,że codziennie kładąc się do łóżka ciesze się ,że rano znowu będę mógł sobie poczytać.
A potem wstanie koleżanka małżonka, potem pojadę na rehabilitację , potem spacer z dziewczynkami, potem karmienie, potem porobię, jedną ręką coś przy domu, potem kąpiel dziewczynek, karmienie, usypianie i uffff....
Wtedy jakoś siły do pisania nie mam.
Więc moi drodzy bez krytykanctwa proszę,że się obijam. Bardzo proszę o docenienie moich heroicznych prób.
Takiej jak ta.
Howgh.
No właśnie.