wtorek, 7 grudnia 2010

Mowa ciała i garść usprawiedliwień

Dwa tygodnie.
Dwa tygodnie bez posta. Nawet nie wiem kiedy ten czas zleciał. I nawet trudno mi znaleźć przyczynę takiego stanu rzeczy.
Kiedy w niedzielne popołudnie brnęliśmy zaśnieżoną drogą spełnić swój obywatelski obowiązek pomyślałem, że chyba trochę dopada mnie trema. Coraz trudniej wymyślić coś co zaskoczy czytelników. A ja bardzo nie lubię się powtarzać.
Z drugiej strony cały czas czułem presję.
Ciągnąc córkę na sankach rozmyślałem o tym jak mało mam ostatnio bodźców inspirujących do pisania.
To już dwa miesiące odkąd jestem na zwolnieniu lekarskim. Prawie nie oglądam wiadomości, nie czytam gazet, nie słucham radia.
Codzienna jazda do gminnej metropolii na rehabilitację urasta do rangi wyprawy pełnej emocji i przygód.
Bo to czasem wiewiórka przez drogę przebiegnie, płatek śniegu spadnie na czoło, zakołyszą się suche badyle tarmoszone porywem wiatru...
No orgia przygód po prostu.
I tylko służba zdrowia jest niezawodna.
Po ostatniej wizycie u ortopedy mruknąłem do koleżanki małżonki.
-Wiesz co? Zadziwia mnie to,że każdy kontakt ze służbą zdrowia owocuje dykteryjką. Choćbym nawet nie chciał.
A najnowsza opowieść z tego gatunku będzie pełna krwi, przemocy i seksu.
Eee... pozostańmy może przy krwi i przemocy.
Najpierw jednak chciałbym zwalić winę a moje lenistwo na pewnego jegomościa.
Od jakiegoś czasu ciesze się odzyskana możliwością lektury książek. Z gorliwością neofity połykam setki stron.
I dobrze mi z tym.
Tyle,że odbywa się to w czasie, który do tej pory był przeznaczony na łatanie blogowych dziur.
Rozpaczliwe były to próby ponieważ odbywały się wcześnie rano zaraz po przebudzeniu księżniczek.
Najczęściej wyglądało to w ten sposób, że po porannej butli mleka (dla nich) i z kubkiem parującej kawy ( dla mnie) odpalałem kompa i próbowałem coś wystukać.
Po kilku minutach dwa małe wyjce wisiały mi na nogawkach domagając się pełnej uwagi.
Czasem pomagało wzięcie jednaj z nich na kolana i wtedy mogłem powoli pisać jedną ręką.
Jednak kłopoty z wpisywaniem polskich znaków i dużych liter powodowały rosnącą irytację i zniechęcenie.
Pogłębiały je gwałtowne protesty drugiej latorośli, która widząc siostrę na tatulowych kolanach rozpoczynała gwałtowną kampanię w obronie swoich praw.
Zamiana rezydentki pomagała tylko na chwilę ponieważ ta wyeksmitowana na podłogę podnosiła gwałtowny raban i szarpiąc moja nogawkę szantażowała mnie bezczelnie.
Z wiadomych wzgledów werbalizacja owych groźba ograniczała sie do „tededededede, tede ,tede, AAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuaaaaaaaaa!!!”.
Bardziej wymowny był za to język ciała.
Księżniczkowe ultimatum brzmi zazwyczaj tak:
„Weź mnie ojciec natychmiast na kolana bo w przeciwnym wypadku puszcze nogawkę, wygnę się do tyłu i walne potylicą o podłogę a potem wiesz co będzie. Najpierw zacznę wyć a potem skowyczeć i łkać. Wtedy obudzi się matka i rzuci się mnie ratować i pocieszać. Ty wtedy będziesz, bezskutecznie, próbował stać się malutki i niewidzialny. Jednak zanim skurczysz się na tyle, że uda ci się schować pod lodówkę ja przestanę płakać i pozwolę mamie rozliczyć sie z tobą.
Za niedopilnowanie dziecka, brak odpowiedzialności, lenistwo, głupotę i kilkanaście innych rzeczy, których nazw jeszcze nie znam i nawet nie próbuję wyrazić w sposób w jaki aktualnie się porozumiewamy”.
No jakoś tak to mniej więcej brzmi. A raczej wygląda.
Chyba dosyć jasno określiłem jakim stresem były te poranne próby aktywności blogerskiej?
Kiedy więc zorientowałem się,że wystarczy rano usiąść z książką razem z dzieciakami na ich macie edukacyjnej żeby mieć święty spokój to... nie mogłem przestać po prostu.
Okazało się,że taka sytuacja wywołuje ich zachwyt. Tata jest blisko. W każdej chwili można z całej siły grzmotnąć go piąstkami w splot słoneczny, głową w łuk brwiowy, pociągnąć za włosy albo nos.
A jak coś jest tak łatwe do zrealizowani to przestaje kusić.
I nagle zapanowała cisza i harmonia. W pokoju rozbrzmiewało tylko ciche gaworzenie i szelest przewracanych kartek.
I tak przez dwie godziny.
A że najnowsza książka Stephena Kinga wciągnęła mnie po uszy to...
Sam jestem tym zaskoczony bo nie jestem wielkim miłośnikiem jego twórczości. Książka nie jest wybitna i podczas lektury mam pełną świadomość,że autor podtrzymuje napięcie wręcz automatycznie za pomocą tych samych zabiegów ,którymi posługują się scenarzyści telenowel.
Za każdym razem kiedy jakiś watek zbliża się do jakiegoś ważnego momentu przeskakujemy do innego.
Na początku myślałem sobie,że potraktuje to instruktażowo. Może przy lekturze nauczę się czegoś co sprawi, że moja powstająca w bólach książka stanie sie przebojem.
Takie tam bajdurzenie.
Prawda jest taka,że codziennie kładąc się do łóżka ciesze się ,że rano znowu będę mógł sobie poczytać.
A potem wstanie koleżanka małżonka, potem pojadę na rehabilitację , potem spacer z dziewczynkami, potem karmienie, potem porobię, jedną ręką coś przy domu, potem kąpiel dziewczynek, karmienie, usypianie i uffff....
Wtedy jakoś siły do pisania nie mam.
Więc moi drodzy bez krytykanctwa proszę,że się obijam. Bardzo proszę o docenienie moich heroicznych prób.
Takiej jak ta.
Howgh.
No właśnie.

4 komentarze:

  1. No nareszcie. Bo już myślelim, że Wam kable zasypało ;). Czekam mimo wszystko na więcej bo lubię sobie wydrukować i poczytać w pociągu zamiast książki. Przez tę obsuwę musiałam sięgnąć po Pilcha. Nie jest zły bo lubię ten styl ale wolę Garbatego. Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolego Garbaty, tylko bardzo proszę nie pisz nic podobnego do tego "świata spod kopuły", bo to gniot straszny - nie doczytałam! No i miałam nadzieję, że podpytam, co to za lektury czytujesz tak zawzięcie (bo ja ostatnio nie mogę trafić na nic zajmującego), a tu King taki nieudany, eh...

    PS. A w jakich to okolicach Garbaty się rehabilituje? Może na tej ulicy, która od stacji wyrusza ;-)) Bo ja tam mieszkam niedaleko...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ups, Garbaty ponad Pilcha ;-))) dzienks!
    A King rzeczywiście słabiutki i wtórny , ale chyba miałem po prostu nastrój na coś takiego.
    Na tej ulicy co "od stacji" to mi właśnie chirurg idiota zepsuł kciuk a naprawiam go "przy trakcie w stronę granicy z sowietami".
    Natomiast adres koleżanki mnie zaintrygował. czy my się aby w "realu" nie znamy???

    OdpowiedzUsuń
  4. Ubolewam, ale nie. ;-))
    Uranię mam za oknem. I gruszę w ogrodzie.

    OdpowiedzUsuń