niedziela, 31 maja 2009

Kubek się k....urwał

A z okazji niedzielnego poranka-mała dykteryjka :-))
Niedawno kolega opowiadał mi scenkę , która mu się przydarzyła. Razem ze swoimi pociechami przygotowywał, w kuchni, coś do jedzenia. Szło mu delikatnie mówiąc umiarkowanie dobrze. Stresował się chłopina i różne przedmioty zaczęły mu lecieć z rąk.
I kiedy wyśliznął mu się ulubiony kubek w końcu nie wytrzymał i wyrwało mu się krótkie a treściwe słowo z warczącym ”r” w środku.
W kuchni zapadła krępująca cisza, którą przerwało pełne niedowierzania pytanie pięciolatki:
-Czy ty tatusiu powiedziałeś „kurwa”?
Teraz facet naprawdę się spocił a myśli zaczęły bezładny galop. Na szczęście po chwili się opanowały i pojawił się cień nadziei:
-Nie córeczko, powiedziałem „urwał”. No wiesz- kubek się urwał.
Dziecko nie było głupie więc spojrzało uważnie, zmarszczyło się i zwróciło mu uwagę, że nie „urwał” tylko „upadł”.
-Tak, tak córeczko tatuś się przejęzyczył.
-Aha- pokiwało głową dziecko i wróciło do swoich zajęć nie ciągnąc tego śliskiego tematu.
Chyba mu się udało co?

sobota, 30 maja 2009

Nowość na stronie

Właśnie dodałem na pasku bocznym linki do najnowszych artykułów o in vitro. Jest tam m.in link do artykułu wspomnianego w poprzednim poście.
Pozdrawiam

Kij w mrowisko ;-)

Przeglądam sobie piątkową „Wyborczą” i właśnie znalazłem spory artykuł o in vitro. Trochę statystyk, danych z różnych krajów świata, ale mnie zainteresowały te dotyczące wzrostu liczby przeprowadzanych zabiegów. Według badaczy teraz rocznie przychodzi na świat około ćwierć miliona dzieciaków „ze szkiełka”.
Wynika to nie tyle z tego ,że par potrzebujących pomocy jest coraz więcej(chociaż pewnie tak jest) ile z tego,że ta technika jest coraz częściej stosowana.
I od razu sobie pomyślałem,że może to kiepska wiadomość dla ludzkości jako gatunku, ale dla jeżyków już znacznie lepsza. „Próbówkowe lobby” rośnie w siłę.
I być może problem „odmienności” sam się rozwiąże. Jeżeli sytuacja będzie się rozwijała w takim tempie jak dotychczas to za kilka lat to nie „naturalsi” będą mogli dokuczać naszym dzieciom.
To jeżyki wykazując się typowo dziecięcym okrucieństwem będą mogły wytykać rówieśnikom-”A twoi rodzice zrobili cię jak zwierzęta?!!! Fuuuuuuuj!!!!! Błeee!!!”
;-))))

Wyznania anonimowego czekoladoholika

A wracając do mojego czekoladoholizmu i innych „izmów” (niestety nie chodzi o kubizm, impresjonizm czy dadaizm).
Kiedy postanowiłem na czas ciąży odstawić alkohol myślałem,że będzie to dla mnie spory problem. Bo rzeczywiście państwo „winko do obiadu”, „piwko do kolacji”, „koniaczek do kawki” albo „naleweczka na smutki” to byli moi stali przyjaciele.
Nie piłem dużo,ale jednak zacząłem się tym odrobinkę niepokoić.
Kiedyś znajomy specjalista od uzależnień powiedział mi,że jest tylko jeden stuprocentowy sposób na przekonanie się czy jest to uzależnienie czy tylko „niewinne hobby”-zrezygnować z tej używki. Nie jutro, czy od poniedziałku. Natychmiast. A potem zobaczyć czy będzie z tym problem.
Teraz już wiem,że problemu nie ma. Naprawdę cieszę się, że to zrobiłem.
Ale jest też zła wiadomość.
Już wiem,że w przypadku czekolady raczej się na to nie zdobędę.
I co mi pozostanie? Przecież nie będę się obżerał na oczach biednej „ciężarówki”. Alternatywą jest jednak głęboka konspiracja.
A nerwowe przełykanie słodkości w piwnicy albo garażu wydaje mi się strasznie poniżające i żałosne.
Muszę jeszcze o tym pomyśleć.

"KAWA 2-Dogrywka"

No kawka zrobiona to i humor trochę lepszy. Tyle,że to moje czyszczenie ekspresu gówno dało i zamiast całego kubka mam tylko trochę mętnego płynu na dnie filiżanki.
Za to jak to pachnieeeee :-))).
Przydałoby się tylko jeszcze coś słodkiego. A skoro o słodkim mowa.
Kiedy czekaliśmy w poczekalni u ginekologa na swoją kolejkę usłyszałem fragment rozmowy lekarki z jedną z pacjentek. Kobieta skarżyła się na jakieś skórne problemy i w odpowiedzi usłyszała,że nie powinna jeść czekolady.
Jakiś czas później pozwoliłem sobie zażartować w rozmowie z panią doktor „że jak to tak całkiem bez czekolady?”
Sam prosiłem się o kłopoty. W oczach „doktórki” pojawił się stalowy błysk a głos stał się zimny i surowy-”czy ja nie wiem ,że w domu ciężarnej nie ma prawa być czekolady?!!”
Pod tym spojrzeniem poczułem się jak mały,głupi egoista. Taki co to się w ogóle sprawami ciąży nie interesuje i tylko o swoich przyjemnościach myśli.
Na szczęście koleżanka małżonka docenia moje starania i nie przyłączyła się do „tych głosów krytyki”. Dyplomatycznie milczała jednak bo nawet ona boi się podskoczyć naszej pani doktor, która nosi glany i skórzane spodnie.
Może jakbym przyszedł w swojej starej „ramonesce” nie byłaby dla mnie tak surowa?
W każdym razie spuściłem łeb bo cała scena rozegrała się w poczekalni i bałem się napotkać pełne potępienia spojrzenia innych pacjentek.
Nie było mi do śmiechu.
Wspominałem już chyba,że jestem czekoladoholikiem?

"KAWA 2-Próba Odwagi"

Nareszcie sobota. Dzisiaj również spróbuję życia na krawędzi. Tym razem ryzyko jest znacznie większe. Być może zaczynam uzależniać się od adrenaliny :-)
Dzisiaj bardziej ryzykuję ponieważ wstałem później i sporo czasu zajęło mi rozkręcenie i przeczyszczenie ekspresu do kawy.
A teraz wreszcie chwila dla siebie. Koleżanka małżonka śpi, ekspres szumi a za oknem śpiewają ptaki. Normalnie sielanka. Byłoby jeszcze fajniej gdybym jutro nie musiał iść do pracy. No trudno.
O, już kawa zaczyna pachnieć. Biegnę okna pootwierać!
No, dobra jestem z powrotem. O czym to ja...aha, już wiem.
Nie mogę przestać myśleć o tym co (a właściwie kogo) zobaczyłem wczoraj na USG.
Zamykam oczy i widzę ten obraz. Z jednej strony jest to fajne uczucie. Tyle,że teraz naprawdę dotarło do mnie jak bardzo zmieni się nasze życie. I nie chodzi mi oto,że w jakiś sposób będziemy ograniczeni. Nie, to mnie kompletnie nie rusza.
Za to dzisiaj po przebudzeniu zacząłem się zastanawiać czy nie powinienem zasypać oczka wodnego, które latem ubiegłego roku wykopywałem z takim mozołem i poświęceniem. I nie czułem nawet lekkiego ukłucia żalu w związku ze zmarnowaniem tamtej pracy. Po prostu na chłodno analizowałem czy nie będzie to zagrożenie dla dzieciaków. Oczywiście ,że będzie. I co teraz robić,-likwidować,zabezpieczać, grodzić?
Ot i takie to zmartwienia mnie ogarniają.
Żeby było śmieszniej przedwczoraj zacząłem czytać skandynawski kryminał, który kupiłem parę tygodni temu. Zachęciły mnie świetne recenzje i nagrody. I o dziwo nawet teksty z ostatniej strony okładki o „różnorodnych środkach wyrazu”, „chitchcockowskim klimacie” oraz „złożoności i sugestywności” nie okazały się jak to często bywa reklamowym wciskaniem kitu.
Tyle,że głównym wątkiem książki jest historia pogrążonej w depresji matki, która od 20 lat próbuje się dowiedzieć czy jej pięcioletni syn zginął czy został porwany.
Naprawdę ponure klimaty. Przez tę lekturę robię się nerwowy. Jak uchronić w przyszłości dzieci przed tymi wszystkimi zagrożeniami- pedofilami, cyberprzemocą i zwykłą ludzką złością i głupotą?
Wiem,że nie ma sensu teraz się tym zadręczać i pewnie w końcu mi się uda. Tyle,że pewnie chwilę mi to zajmie.

piątek, 29 maja 2009

No i się wzruszyłem ociupinkę

Dzisiaj dzień z lekka masakryczny. W pracy pierdolnik. Dobrze,że mam taką,że mogę z niej wyskoczyć i najwyżej później dokończyć. Tak było i dzisiaj bo musieliśmy trochę pojeździć po lekarzach, badaniach, kupić psiakrew arbuza bo przecież bez niego życie "ciężarówki" straciło sens. Oczywiście w sklepie wzięliśmy koszyk a nie wózek więc potem stałem pół godziny w kolejce z wysuwającym się z rąk obłym, zielonym cholerstwem, które ważyło prawie 10 kilo.
Ale nic to. Wpadliśmy zaraz potem do "doktórki". Mieliśmy tylko przedłużyć zwolnienie koleżanki małżonki,ale przy okazji załapaliśmy się na szybkie USG. Pani doktor zabierając się do badania mruknęła,że owo USG to właściwie jedyny sposób na sprawdzenie czy jeżyki żyją. No i się spiąłem.
To przemiła i dobra lekarka, i nie miała nic złego na myśli,ale jednak...
Chwilę później zwróciła mi delikatnie uwagę,że siedząc jak posag na krześle raczej nic nie zobaczę więc jeżeli mam ochotę zobaczyć pociechy to muszę ruszyć tyłek.
Teleportowałem się więc w ułamku sekundy we właściwe miejsce.
Oj żyły jeżyki, żyły. Jeden co prawda kimał w najlepsze,ale drugi... już cholera widać za kim będziemy biegać z rozwianym włosem i obłędem w oczach.
Wierzgało to, łapkami machało, wierciło się. Normalnie mały człowiek wzrostu 2 i pół centymetra.
Aż mnie w gardle coś ścisnęło. Zresztą dalej czuję się jakbym był lekko zawiany.

czwartek, 28 maja 2009

Muszę uważać żeby za bardzo nie pachnieć

Czy wiecie jak pachnie mokry pies? Głupie pytanie, chyba każdy zna tę intensywną, i muszę przyznać, średnio przyjemną woń.
Otóż husky tak nie pachnie. Zresztą ta rasa w ogóle nie „pachnie psem”.
Te czworonogi mają specyficzny zapach, który czasami dezorientuje inne psiaki.
Jak mówi koleżanka małżonka zapach syberiana przypomina niezbyt intensywną woń...używanych skarpetek. Nie! Nie krzywcie się, nie chodzi o „przenoszone śmierdziele” tylko o takie, które lekko przeszły waszym zapachem.
Takie „niby czyste a jednak używane”. Takie, które kobiety wrzucają do kosza z brudną bielizną a faceci po dyskretnym powąchaniu odkładają na półkę z czystymi ciuchami.
No więc tak właśnie pachnie suchy husky.
Zapachu mokrego psiaka nie jestem w stanie porównać z niczym innym. W każdym razie nie jest zbyt intensywny.
Nasz pies właściwie jest zwierzakiem podwórzowym, ale ma też legowisko w domu pod kuchennym stołem bo lubi czasem posiedzieć z nami.
Podobnie było wczoraj. Padało więc zawołałem go do domu na kolację. Długo jednak nie zabawił.
Wystarczyło ,że zbliżył się do żony na odległość metra.
-Kocham cię piesku, ale idź pachnieć gdzie indziej bo zaraz puszczę pawia-mruknęła i popatrzyła na mnie wymownie.
Domyślałem się jaki będzie dalszy scenariusz wydarzeń. I nie pomyliłem się:
-Misieeeeeeek, zabierz go bo nie wytrzymam!!!
Co było robić wypuściłem psa z powrotem do ogrodu. Nie wyglądał na specjalnie zmartwionego. Za to ja zmartwiłem się kiedy po powrocie zobaczyłem wymowne spojrzenie żony.
Muszę uważać bo będę następny.

Gryźć trawę!

Muszę się do czegoś przyznać.
Przychodzi mi to z trudem, ale chyba nie mam wyjścia.
Naprawdę nie wiem jak to powiedzieć.
Hmmmm... nie wiecie przypadkiem jaki był wynik wczorajszego meczu?
Koleżanka małżonka wspaniałomyślnie dała mi pooglądać finał LM a ja...zasnąłem przed telewizorem. Do dupy z takim kibicowaniem.
I nawet nie będę się tłumaczył,że zmęczony, niedospany itd.Po prostu pogrążę się w rozpaczy i będę rozpamiętywał swoją kolejną życiową porażkę.
Jako kibol jestem totalnie bezwartościowym człowiekiem.
Obym ojcem był lepszym ;-)))
Ale skoro o kibicowaniu mowa to zebrało mi się trochę na refleksje.
Otóż do kibicowania mam specyficzny stosunek.
W meczach, w których nie grają jacyś „nasi” na ogół trzymam stronę przegrywających, słabszych, skazanych na pożarcie itd.
To trochę niepraktyczne bo jaka to satysfakcja kibicować komuś kto dostaje w dupę? Niby racja, ale jaka z kolei satysfakcja z tego,że wygrał faworyt?
Natomiast wtedy gdy stanie się cud i drużyna „kelnerów” dokopie jakiemuś dream teamowi- o... to jest prawdziwa frajda! I nie chodzi tylko o tradycyjne podejście typu „bij mistrza”. Chodzi o coś znacznie więcej. O podejście do życia. Takie nieoczekiwane zwycięstwa pozwalają wierzyć,że i my w tym nierównym pojedynku z losem możemy mieć czasem jakieś szanse.
Kiedy o tym myślę to dochodzę do wniosku, że porównanie naszych starań o dziecko do piłkarskiej konfrontacji jest całkiem trafne.
In vitro to chyba już etap rzutów karnych. Szansa na klęskę lub zwycięstwo jest prawie pół na pół. Nerwy są momentami paraliżujące a tymczasem kluczem do sukcesu jest spokój i rozluźnienie. Huśtawka emocji i świadomość,że podobna szansa może się już nie powtórzyć. Bo przecież nie wiadomo czy uda się uzbierać pieniądze na kolejne podejście.
Nie wiem czy czytają to osoby, które dopiero rozgrywają „swój mecz”. Być może czytanie moich wynurzeń jest dla nich przykre. Bo przecież „facet ciągle kontempluje to,że im się udało".
Jednak jeżeli się mylę to wiedzcie,że to właśnie Wam kibicuję.
Pamiętajcie,że najlepsze drużyny piłkarskie nigdy nie odpuszczają, nie ma dla nich straconych piłek.

środa, 27 maja 2009

Jeszcze słów kilka

Właśnie przeczytałem jeszcze raz poprzednie posty i dochodzę do wniosku, że na ich podstawie możecie sobie wyrobić błędny obraz mojej ukochanej koleżanki małżonki.
Chociaż z drugiej strony wierzę w waszą inteligencję i wyczucie konwencji.
Facet musi ponarzekać-tak mówi stereotyp. Chociaż często jęzor powinien mu uschnąć bo my faceci wbrew pozorom zdajemy sobie często sprawę z tego, że bez tych naszych "drugich połówek" bylibyśmy w przysłowiowej "czarnej dupie"-spasieni,ubrani bez gustu, w dwóch różnych skarpetkach itd.
A najlepszym przykładem niech będzie to, że obiad jednak był. No doprawdy słów mi brakowało na takie poświęcenie bo widzę jak momentami bidulką "targa" po wpływem różnych zapachów.
Atak przy okazji to już niedługo zapowiada się kolejne widzenie z "jeżykami"-wtedy pewnie wkleję nowe "zdjęcie rodzinne" :-))))))
Przed chwilą koleżanka małżonka westchnęła, że ją "jeżyki" trochę cisną. Poprosiłem ją żeby je uściskała w moim imieniu. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia jak miałaby to zrobić, ale jej chyba łatwiej niż mnie co?
No dobra kończę-meczyk się zaczyna :-)))))

Gorycz kibola

Zastanawiałem się o czym by tu napisać gdy dotarło do mnie,że życie samo podsuwa temat,którego jako z lekka stereotypowy facet nie mogę pominąć.
22 facetów, 4 słupki, 2 poprzeczki,nadmuchany skórzany balon, 2 kolesi z chorągiewkami i jeden z gwizdkiem i kolorowymi kartonikami.
I wszystko jaaaasneeeee!
Dzisiaj finał Ligi Mistrzów- wielka konfrontacja FC Barcelony i Manchesteru United! Święto fanów piłki nożnej.
Niestety nie jedyna konfrontacja, która będzie miała miejsce tego dnia.
Dyplomatycznie zapytałem koleżankę małżonkę czy moje telewizyjne plany nie kolidują z jej planami. No i się doczekałem! Psiakrew ja też lubię czasem obejrzeć „You Can Dance”,ale trzeba przecież mieć w życiu jakieś priorytety!!!
Zdrada! Nóż w serce!
Tym bardziej nieoczekiwana bo jeżeli kogoś w naszym domu można określić jako „kibola” to właśnie moją małżonkę.
To ona ma koszulkę,szalik i kapelusz w barwach naszej reprezentacji!
To ona, swego czasu, tłukła się z kolegami do Sztokholmu na mecz tych naszych patałachów, którzy tam zebrali tylko cięgi.
A teraz co?
Takie to i babskie kibicowanie!
Nie chciałbym nikogo urazić zbytnim uogólnianiem, ale rzeczywiście mam wrażenie,że kobiety (oczywiście te , które w ogóle zauważają istnienie tej dyscypliny sportowej) interesują się właśnie meczami reprezentacji narodowej. A piłka klubowa pozostawia je doskonale obojętnymi.
Jest to oczywiście, w pewnym sensie, zrozumiałe, ale do diabła czy nie lepiej zamiast jakiegoś meczu „o pietruszkę” tych naszych, pożal się boże zawodowców, (oby się to w przyszłości zmieniło)pooglądać piłkarski spektakl z najwyższej półki? Poczuć tę magię piłkarskiego święta?
No komu to przeszkadza?! NO KOMUUUUUUU!!!
(tu powinien znaleźć się jakiś graficzny odpowiednik rozpaczliwego łkania,ale jakoś nic nie mogę wymyślić).
No to kończę i idę do łazienki. Wypłakać się.

Pierwsza zwrotka

Wbrew trochę sugerującemu tytułowi nie chodzi o piosenkę.
Jasny gwint, aktualna wrażliwość koleżanki małżonki zaczyna graniczyć z ... hmm...czymś co trudno nazwać. Zaczynają mi się przypominać te wszystkie filmy klasy C z długonogimi blondynami, które pod wpływem mutacji albo jakiś wirusów z kosmosu stają się obdarzonymi superzmysłami maszynami do tępienia głównie nierozgarniętych facetów.
Pisałem już o tym jak, któregoś dnia zapach zamka błyskawicznego przy bluzie stał się nie do zniesienia? Innego dnia oberwało mi się za to,że nie wyniosłem śmieci i śmierdzi w kuchni. I nie pomogło tłumaczenie, że WYNIOSŁEM TE PIEPRZONE ŚMIECI a w koszu jest założony świeżutki, czyściutki, sterylny nowy worek. Idealnie pusty! Oczywiście wiedziała lepiej- śmierdzi i koniec.
Kiedy dzisiaj wróciłem z pracy już na progu usłyszałem,że nie ma obiadu ponieważ nie raczyłem (znowu) wynieść śmieci i smród był tak wielki,że moja kochana mutantka nie była w stanie wejść do kuchni.
Chwilę później z pewną dumą oświadczyła,że kiedy tylko poczuła ten (dla mnie hipotetyczny) przykry zapach natychmiast musiała pobiec do łazienki w celu zaliczenia „pierwszej prawdziwej zwrotki”.
A tak nie mogła się doczekać.
Marzenia jak widać się spełniają.
Lepiej tylko uważać o czym się marzy.

Szantaż

Wiem, wiem-przyzwyczaiłem już was do większej ilości wpisów, ale dzisiaj miałem ciężkawy dzień.
Jednak gnany poczuciem obowiązku postanowiłem skrobnąć chociaż kilka słów.
Ostatnio czuję się szantażowany.Przed chwilą koleżanka małżonka usadziła mnie twierdzeniem żebym nie fikał bo ja jestem sam a ona z dwójką jeżyków stanowi zdecydowaną większość.Dodała jeszcze,że jeżyki już powinny mieć ręce i nogi więc jest czym mi nakopać. No niby tak. Tylko kto powiedział,że muszą podzielać jej zdanie?
Chociaż zdziwiłbym się gdyby było inaczej bo one też mogą się znaleźć w niezręcznej sytuacji.Trochę trudno byłoby kłócić się z kimś kto nosi cię "pod sercem" i brać stronę kogoś kto jest tylko "głosem zza ściany".
W każdym razie ta rozmowa zainspirowała nas do sprawdzenia na jakim etapie mogą być nasze "młode".
Wzięliśmy naszą mądrą książkę, która właśnie wczoraj przyszła pocztą i zaczęliśmy czytać.
Powiedzmy sobie szczerze-rozmiarem to one jeszcze, na razie, nikomu nie zaimponują. Wyglądem też nie.Ale jak koleżanka małżonka zaczęła czytać na głos o tych wszystkich palcach złączonych błoną, kształtujących się kostkach, kręgosłupie, mięśniach, uszach i pierwszych ruchach....o rany!
To już naprawdę przestają być "krewetki" a zaczynają być "ludziki".
No... można popaść w zadumę nad kręgiem życia i takie tam.
Tyle,że tak naprawdę trochę nie mam na to teraz siły.
Jutro postaram się naskrobać trochę więcej.
Aha, byłbym zapomniał-ja też zacząłem rewanżować się żonie małym szantażykiem-jak za bardzo przypiera mnie do muru to grożę, że ja na blogu obsmaruję.
Niby się z tego śmieje, ale tak trochę nerwowo i odpuszcza :-))))

wtorek, 26 maja 2009

Teoria stada

Taaaak, rzeczywiście matriarchat nie jest taki zły. W sumie pewnie nawet zdrowszy od patriarchatu. Piszę to z ciężkim sercem i świadomością,że mogę w przyszłości tych słów żałować :-) Swoją drogą zawsze byłem pozbawiony zarówno zdolności przywódczych jak i pociągu w tym kierunku.
Aaaaleeee, jak wiadomo ciąża wiele zmienia.
Wczoraj zacząłem się zastanawiać nad zbliżoną kwestią.
Otóż od czasu gdy mamy 2 psy i kota (nietoperzy na strychu i myszy pod podłogą nie liczę) żartobliwie używamy "stadnej terminologii".
A więc ja i koleżanka małżonka ( a raczej ona i ja-w tej właśnie kolejności) jesteśmy parą alfa a nasze psy są parą beta. Układ jest płynny bo czasem gdy małżonka jest w ofensywie (patrz wczoraj) mam wrażenie,że ześlizguję się na poziom beta. To zazwyczaj nie najlepsza wiadomość dla naszego psa bo jego z kolei spycham na poziom omega. Wtedy tylko kwestia moich relacji z naszą suką jest niejasny bo z jednej strony ja czuję się od niej ważniejszy a z drugiej ona nigdy nie zaakceptuje tego, że chociaż przez chwilę mogłaby być omegą.
Ja wiem,że nie wszyscy oglądają filmy przyrodnicze tak namiętnie jak ja więc może szybciutko i prosto wyjaśnię:
Para alfa jest najważniejsza w stadzie (np. wilczym) i najczęściej jako jedyna ma prawo posiadania potomstwa. Para beta-to taki gabinet cieni, pretendenci do tytułu, ale zdecydowanie niżej w hierarchii. Z kolei omega to osobnik stojący najniżej, nie ma wiele do powiedzenia. Jego jedyną bronią i obroną może być poczucie humoru. Wbrew pozorom odgrywa w stadzie ważną rolę np. przy łagodzeniu napięć i konfliktów.
Tak to mniej więcej jako laik mogę wyjaśnić.
Ale, do czego zmierzam? Otóż do tego jak będzie wyglądała hierarchia naszego stada kiedy para alfa doczeka się wreszcie tego upragnionego potomstwa.
Psy oczywiście dobrze wiedzą co się święci. Nawet nasz lekko autystyczny husky łazi za nami i ciągle się przytula. Nawet ogonem zaczął machać co wprawiło nas w lekką konsternację bo dotychczas nie posuwał się do takiej ostentacji w okazywaniu uczuć.
Ta rasa tak po prostu ma. Wysyła sygnały o wiele bardziej subtelne. To w jakim jest nastroju można na przykład rozpoznać po rytmie kroków, mowie ciała itd.
To zresztą dobry trening na spostrzegawczość dla facetów bo kobiety (przy całym dla Was szacunku) też czasem lubują się w wysyłaniu takich oszczędnych a czasem wręcz niezauważalnych sygnałów.
A potem domyślaj się biedny, prosty człowieku o co chodziło, czemu się do ciebie nie odzywa i czemu czujesz,że powinieneś czuć się winny.

poniedziałek, 25 maja 2009

Ocalony, ale poobijany (mentalnie)

Jesteście tam?
Aha. No to ja chciałem tylko powiedzieć, że jeszcze żyję. "Jeżykowa mama" nie była zbyt okrutna. Otrzymałem "wytyk partyjny" z wpisaniem do akt, złożyłem oficjalną samokrytykę i jakoś rozeszło się po kościach. Tyle, że zdaję sobie sprawę, że ta historia nie raz zostanie mi jeszcze wypomniana i koleżanka małżonka jeszcze przez dłuższy czas będzie ze mnie "łacha darła". Jedno jest pewne- moja pozycja w stadzie uległa osłabieniu. Chytry plan by wykorzystać jej chwilowe złagodzenie charakteru, niemoc i problemy z koncentracją do objęcia przewodnictwa w stadzie na razie legł w gruzach i nasza "komórka rodzinna" niepokojąco zaczyna dryfować w stronę matriarchatu.
Ale gra się jeszcze nie skończyła!

Kom-pro-mi-ta-cja !!!

Koleżanka małżonka doszła ostatnio do wniosku iż prawdą jest powiedzenie,że "ciąża odmóżdża". Dyplomatycznie nie przyznawałem jej zbyt skwapliwie racji chociaż zauważyłem, że miewa problemy z koncentracją.
Ale dzisiaj o owych odmóżdżających właściwościach "błogosławionego stanu" przekonałem się bardzo boleśnie.
Praktycznie od zawsze cierpię (czasem naprawdę dosłownie) na jednostkę chorobową, którą sam odkryłem, zdiagnozowałem i nazwałem "patologicznym poziomem empatii".
Chodzi o to, że po prostu nie mogę patrzeć jak komuś lub czemuś dzieje się krzywda. Kiedy widzę jak w telewizji z lubością i wielokrotnie pokazują np. wypadek jakiegoś sportowca, jakąś wyginająca się pod nienaturalnym kątem kończynę to muszę odwracać głowę bo czuję wręcz fizyczny ból. No sorry- taki jestem. Po prostu mi się udziela.
A co to ma wspólnego z ciążą? Otóż parę osób zwróciło mi uwagę,że opowiadając o naszej sytuacji mówię "nasza ciąża", "jesteśmy w ciąży" itd. Wydawało mi się to normalne, ale najwyraźniej standardy są inne.
To, że moja "ciężarówka" delikatnie mówiąc "je sporo" to oczywiste, ale jak sam zauważam ja również zaczynam hmmm... no,... żreć po prostu-nazwijmy rzecz po imieniu.
To niestety nie koniec.
Odmóżdżenie też mi się dzisiaj najwyraźniej udzieliło. I to jak.
Rano pojechałem sobie spokojnie do pracy. Dzień jakich wiele w mojej branży czyli tzw. "praca zrywami". Momenty przestoju (wtedy staram się skrobać posty) na przemian z lekkim "sajgonem".
No i właśnie koło południa zrobiło się trochę nerwowo.Musiałem wykonać szybki interwencyjny telefon. Sięgam więc do kieszeni, wyciągam aparat. Cholera! Jest wyłączony. Musiał się rozładować-myślę. Jednak patrząc na wygaszony ekran przypominam sobie,że przecież wczoraj go ładowałem. Hmmm, może wyłączyłem przez przypadek?-wzruszam ramionami.
Sekundę później dociera do mnie.
Przedmiot, który trzymam w dłoni to owszem telefon. Tyle, że... nie mój.
Zamiast swojej służbowej "komóry" wziąłem służbowy aparat koleżanki małżonki.
Po chwili docierają do mnie wszystkie implikacje tego faktu.To,że, na przykład, mój szef nie może się od rana do mnie dodzwonić to najmniejsze z moich zmartwień.
Koleżanka małżonka baaaardzo źle znosi pozbawienie łączności ze światem. Tymczasem jej komóra jest w tej chwili jedynym modemem za pomocą którego mamy w domu dostęp do internetu. A więc ani zadzwonić ani maila wysłać nie może.
Wyobrażam sobie jak po przebudzeniu włącza kompa a potem zaczyna się rozglądać. Z każdą chwila coraz bardziej nerwowo.
Jest grubo!-myślę i sięgam do drugiej kieszeni, w której noszę stary prywatny telefon. Musiał być wyciszony bo widzę jedno nieodebrane połączenie.
Czemu nie jestem zdziwiony,że wykonane z mojego służbowego fona.
Jeeezzzuuu! Już nie żyję!-całe życie przelatuje mi przed oczami.
O, jest też sms. Z tego samego numeru.
"Ale z ciebie palant" - czytam czułe wyznanie małżonki. Wiem, że to dopiero początek bardzo trudnego popołudnia.

Odmiana słowa "blog" :-)))

Postanowiłem wreszcie się doedukować. Właśnie przeczytałem mądrą ekspertyzę pewnego językoznawcy na nurtujący najwyraźniej nie tylko mnie temat odmiany słowa "blog".
Dość długi wywód sprowadza się w zasadzie do tego,że można używać obu form.
Językowi ortodoksi powinni raczej pisać "blogu", ale funkcjonująca w języku potocznym forma "bloga" jest tak popularna, że doświadczenie wskazuje na to,że to z biegiem czasu ona będzie dominująca i w końcu zostanie uznana za "jedynie słuszną".

No i ciśnienie zaczyna skakać

Mam taki zwyczaj,że lubię sobie poczytać przy jedzeniu. Dzisiaj rano podczas szybkiej herbatki i nerwowego (było już trochę późno) przełykania dwóch kanapek z resztkami wędliny (żona ostatnio jej nie rusza a skoro ona nie przypomniała to oczywiście nie wpadłem na pomysł żeby kupić) sięgnąłem po pierwszą lepszą gazetę ze stosu.
I od razu na drugiej stronie znajduję krótki artykuł pod tytułem "Alternatywa dla in vitro". No to czytam. I dowiaduję się ,że według "pewnych środowisk" zamiast tworzyć "dzieci Frankensteina" powinniśmy zapłacić stówę za rozmowę z człowiekiem, który odpowiednio nas nastawi psychicznie a potem dużo się modlić. A w ostateczności koleżanka małżonka powinna sobie zoperować jajowody (no, nie własnoręcznie oczywiście). I że generalnie lekarze to szarlatani.
Nie przeczę, że takie metody mogą niektórym pomóc. W końcu wiele par ma problemy z zajściem w ciążę mimo, że według wszelkich badań są idealnie zdrowe. A siła psychiki może być trudna do przecenienia.
Przypomina mi to co prawda różne "alternatywne" techniki leczenia nowotworów, ale niech tam.
Każdy ma prawo do swoich wyborów. Choćby i złych.
szkoda tylko, że owe "pewne środowiska" prawa do takich wyborów próbują mi odmawiać.
Lepiej skończę na razie pisać zanim się zacietrzewię i zacznę pluć jadem ;-)

Juno

Wczoraj wieczorem w ramach nadrabiania zaległości filmowych obejrzeliśmy wreszcie "Juno" młodszego Reitmana (Jason- syn Ivana).
Długo jakoś nie mogliśmy się zdobyć na jego obejrzenie mimo bardzo pozytywnych recenzji (oskar za scenariusz).
Podczas bezowocnych (wówczas) i dołujących starań o potomstwo oglądanie nawet dobrego i dowcipnego filmu o młodocianej matce szukającej przybranych rodziców dla swojego nienarodzonego dziecka nie wydawało nam się kuszącą perspektywą.
Był to czas kiedy nawet niewinny news w dzienniku czy scena w filmie mogła spowodować, że humor siadał a z ciemnego kąta swoimi kaprawymi ślepiami zaczynała łypać lekka (według testu, który zrobiłem sobie w internecie) depresja.
I co?
Cieszę się,że mogliśmy obejrzeć "Juno" teraz, na spokojnie i bez "wartości dodanej".
W moje poczucie humoru film trafił idealnie. A kilka cytatów zapamiętam na długo jak choćby ten, w którym nastolatka proponuje przyszłym rodzicom adopcyjnym:
„Może załatwimy to oldskulowo? Dzieciaka zapakuję do koszyka, puszczę w szuwary i tam wyłowicie swojego Mojżeszka?”.
No i jeszcze niezły tekst o miłości i znajdowaniu "drugiej połówki"-jak twierdzi ojciec głównej bohaterki "ta właściwa osoba do końca życia będzie uważała,że z dupy świeci ci słońce"-cytuję z pamięci więc może być niedokładnie, ale taki był mniej więcej sens.
Naprawdę nie sądziłem , że na taki temat można nakręcić film pełen pozytywnych emocji, bezpretensjonalny-po prostu fajny.
Z kolei ciekawe jakbym go odbierał w okresie po transferze kiedy nic jeszcze nie było wiadomo, przez głowę przelatywały czarne myśli a ja zaczynałem powoli oswajać się z myślą o adopcji. Co, muszę uczciwie przyznać, nie przychodziło mi łatwo.

niedziela, 24 maja 2009

Nowość na stronie

Właśnie włączyłem opcję za pomocą której możecie łatwo wysyłać treść posta za pomocą maila znajomym-to ta mała ikonka koperty pod każdym postem.
"Dzieci Frankensteina" to moje pierwsze w życiu doświadczenie blogersko-webmasterskie (to drugie trochę na wyrost)dlatego ciągle czegoś się uczę i dowiaduję.
A więc stronka będzie jeszcze ewoluowała.
Jeżeli macie jakieś sugestie albo rady to chętnie przyjmuję.
Przy okazji pozdrówcie swoich kolegów małżonków ( bo wygląda, że mam głównie czytelniczki).
Przeproście ich przy okazji bo mam wrażenie,że niektórzy mogą czuć do mnie urazę.
Chodzi mi o to,że moja małżonka dostaje od koleżanek sporo korespondencji typu "szkoda,że mój tak nie pisze/robi/mówi/myśli" itd.
Jak się domyślam koleżanki tymi refleksjami dzielą się ze swoimi drugimi połówkami.
A ci uśmiechają się rozbrajająco chociaż szlag ich trafia.
Nooo nie miejcie żalu chłoooooooopaki!

Trening czyni mistrza

Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami wracam do psiego wątku. Kiedy sprawiliśmy sobie syberiana husky chodziło o to by zdopingował nas do tego abyśmy się więcej ruszali.
Wiedzieliśmy,że to rasa charakterna i wymagająca. No i ,że lubi biegać.
Naprawdę sporo poczytaliśmy, sporo wiedzieliśmy.
A jednak rzeczywistość nas przerosła. A właściwie to mnie bo to na mnie spoczywa większość obowiązków związanych z fitnessem psa. Rzeczywiście zacząłem się więcej ruszać. Teraz lekki odprężający spacer to 6-7 kilometrowy bieg a w niedzielę najczęściej kilkanaście albo i więcej kilometrów.
I nie myślcie sobie,że jestem jakimś fanatykiem! To po prostu jedyny sposób by z takim zwierzakiem przetrwać. W każdej książce piszą-”szczęśliwy husky to zmęczony husky”.
A wierzcie mi nie chcielibyście mieszkać z nieszczęśliwym marudzącym i robiącym „kocią mordę” haszczakim.
Prawdę mówiąc noszę się z zamiarem stworzenia kolejnego bloga/u poświęconego właśnie tym sprawom.
Ale odbiegam od tematu tego bloga/u ;-)
Otóż zmagając się z naszym ulubieńcem wielokrotnie żartowaliśmy, że to jest nasze PDŻ czyli Przygotowanie Do Życia w rodzinie. I w tym naprawdę coś jest.
Czytałem kiedyś,że możliwości intelektualne psa są podobne jak pięcioletniego dziecka. Oczywiście jest jeszcze kwestia „bariery językowej” :-)
Jednego jestem pewien- upierdliwością nasz pies potrafi dorównać KAŻDEMU dziecku. Niedawno spotkaliśmy się na grillu ze sporą grupą przyjaciół oraz ich dzieci. Żułem twardawą karkówkę , w jedno ucho darł mi się nadaktywny 5 latek, w drugim słyszałem monotonną mantrę „mama,mama,mama,mama,mama,mama,mama,mama,mama,mama!”. Za plecami ktoś tam kogoś walnął klockiem, walnięty wył a kilka kroków od niego 3 dziewczynki piszczały przechodzącymi w ultradźwięki głosami bo zobaczyły jakąś gąsienicę.
I co? Luuuuzik. Ktoś kto przez pół dnia słuchał wyjącego i wydającego różne inne histeryczne dźwięki husky'ego zniesie wszystko.

Bieeeeeeegać

Kiedy w poprzednim poście pisałem o „szybkich plemnikach”, którym tylko jedno w głowie przyszło mi na myśl, że nasz pies właśnie plemnika przypomina. To znaczy charakterologicznie a nie fizycznie. Stworzenie owo ma kilkadziesiąt różnych hobby. Najważniejsze to „biegać, biegać bieeeeegać”. Kolejne to „biegać szybciej” ,”biegać jeszcze szybciej” czy „biegać taka szybko i długo aż pan, który jest na drugim końcu smyczy zrzyga się ze zmęczenia”.
Żeby nie było niedomówień w nazwie każdego hobby naszego psiaka jest słowo „biegać”.
No może w dwóch go nie ma- w „uciekać” oraz „gonić”.
Powiem tylko jedno słowo- husky.
Do psiego tematu wkrótce wrócę bo mam kilka dziecięco- psich refleksji.

Życie na krawędzi

Żona wstała.
Przyszła do mnie, usiedliśmy sobie w piżamach przed telewizorem ( no co, kiedy miałem się ubrać jak ciągle przy blogu siedzę?).
No to zagaduję:
-Trochę chłodno prawda?
-Nie.
Mądrala- siedzi w swetrze a ja w przeciągu, w samej cienkiej pidżamie się telepię.
Wstaję więc i idę do kuchni.
-To chociaż okno zamknę bo straszny przeciąg i zaraz mnie połamie.
Zamykam okno, odwracam się i napotykam baczny wzrok koleżanki małżonki.
-Okno w kuchni było otwarte?
-Yhym-dukam
-Kawę z ekspresu robiłeś?
-Yhym-kontynuuję tę moją orgię elokwencji.
-Nic nie czuć-UŚMIECHA SIĘ
A więc przeżyję!!! Yes, yes, yes.
.

Zwycięska bramka

Wczoraj przy okazji dyskusji „mówić czy nie mówić dzieciom,że są z in vitro” dowiedziałem się, że niektórzy mają zdjęcia z mikroiniekcji. Pierwsza myśl-”ale czad!”, ale potem zrobiło mi się trochę markotno. Bo u nas już jest „po ptokach”. A może wystarczyło tylko poprosić i ktoś by tam cyknął fotę aparatem podłączonym do mikroskopu.
No trudno, od wielu miesięcy staram się postępować według zasady „nie będę się przejmował rzeczami i sprawami, na które nie mam żadnego wpływu”.
Zasada ta (oraz wspomniana wcześniej „euforia biegacza”)bardzo mi pomogły przejść przez to wszystko z czym musieliśmy się zmagać.
A jednak fotki szkoooooda. Szkoda podwójna bo i pamiątka fantastyczna i szansa na nią przegapiona i w ogóle.
Mieć takie zdjęcie to tak jakbyśmy mieli własnoręcznie zrobioną fotografię z meczu finałowego mistrzostw świata w piłce nożnej, w którym grała nasza reprezentacja. Co więcej zdjęcie przedstawiające moment strzelenia zwycięskiej bramki.
Skąd takie sportowe porównanie? Zaraz postaram się wytłumaczyć. Tyle,że trochę trudno mi myśli zebrać bo w powietrzu rozchodzi się zapach świeżutkiej kawy- Z EKSPRESU!
Tak, tak- idę po bandzie! Zerwałem się jak tylko otworzyłem oczy i pognałem do kuchni- teraz albo nigdy!Nastawiłem kawę i pootwierałem wszystkie okna.
Ekspres już zaczyna parskać i bulgotać a ja siedzę w cholernym przeciągu i modlę się ,żeby koleżanka małżonka zbyt wcześnie nie wstała. „Ach śpij kochanie nananananana coś tam........”
A wracając do finału mistrzostw świata.
Otóż moja teoria jest prosta. A nawet prymitywna. Niezbyt skomplikowana. I absolutnie nienaukowa. Chociaż opiera się... no dobra, dobra już nie przeciągam :-)))
Mianowicie- przy tradycyjnym zapłodnieniu (po bożemu;-) zwycięzcą Wielkiej Pardubickiej na ogół nie jest najlepszy plemnik tylko najszybszy. Tymczasem podczas tzw. zapłodnienia pozaustrojowego goście z długimi ogonkami, którym tylko jedno w głowie, zostają poddani całkiem niezłej selekcji. Wychodzę więc z założenia, że do gry w finale zostaje wybrany potencjalnie najlepszy. Podobnie sprawa ma się z „pęcherzykami”. Best of the best. Normalnie, płacę i wymagam.
Biorąc pod uwagę,że kryterium szybkości nie odgrywa w tym przypadku specjalnej roli dochodzę do wniosku, że na karierę sportową naszych dzieci nie ma co specjalnie liczyć. Przynajmniej nie w konkurencjach szybkościowych.
Co mnie jako byłego sprintera ciut martwi,ale jakoś to przeżyję.
A skoro o sporcie mowa to wyjaśnijmy sobie jedno -dam w zęby każdemu kto mówi o szachach i brydżu SPORT! W słowniku polskim jest przecież takie słowo jak GRA, które pasuje znacznie lepiej.
No i znowu się zdenerwowałem.
To ja sobie posiedzę i policzę.
1,2,3,4,5,6,7,8,9....

sobota, 23 maja 2009

Szpilki dla niemowląt :-)))))))))))))))))))

Przed chwilą koleżanka małżonka pokazała mi w necie szpilki dla niemowląt. I żeby nie było niedomówień- chodzi o obuwie a nie o dość nieskomplikowany przyrząd krawiecki , którym można kogoś ukłuć w pośladek.
Pomysł tak absurdalny, że aż mi szczęka opadła. A za nią ręce. I całą trójcą stuknęły o podłogę.Przez dłuższy moment przypatrywałem się temu cudowi zastanawiając się czy to aby nie internetowy dowcip.
Cena w każdym razie wcale śmieszna nie jest.Trudno mi uwierzyć, że są ludzie gotowi zapłacić za coś takiego 160 złotych. Zresztą nawet jakby to było 1,60 to i tak jest to tak absolutnie, perfekcyjnie idiotyczne.
Po jaką cholerę?
Jestem wstrząśnięty nie zmieszany.
Muszę się poważnie zastanowić nad swoim zmarnowanym dzieciństwem. Nie dość,że bez bajeranckiego samochodziku sterowanego radiem to jeszcze bez eleganckiego obuwia pod kolor pieluchy.
No jak dziad po prostu.

A sąsiadka jajka dała ;-)

Serdecznie Wam dziękuję koleżanki z "boćka" (tym razem z przekąsem ;-)-przez to wasze wczorajsze chwalenie się konsumpcją truskawek nie pozostało mi nic innego jak dzisiaj rano (między jednym postem a drugim) siąść za kółko i ruszyć na małe zakupy. Ale z drugiej strony trzeba jakoś uczcić pierwszy wolny weekend od wielu miesięcy. Ja też uwielbiam truskawki- to moje ulubione owoce obok bananów. Chociaż uczciwie mówiąc to z owoców najbardziej lubię czekoladę. Właściwie to jestem czekoladoholikiem.
Obawiam się tylko,że truskawki, które "nabyłem drogą kupna" mogą nie usatysfakcjonować żony-pani która je sprzedawała dosyć sprytnie ułożyła je tak,że wszystkie wyglądały na dojrzałe i czerwoniutkie. W domu, po przesypaniu do miski okazało się,że w rzeczywistości z drugiej strony owoce są zielone i muszę przyznać trochę słabo to wygląda.
Ale jest lepszy numer. Kiedy wracałem z zakupów trzymając w jednej ręce siatkę z truskawkami (oczywiście zapomniałem wziąć kobiałkę, których w piwnicy jest od groma) a w drugiej plastikową siatę z bułkami (Sorry naturo! Lniane siatki też zostały w domu) zostałem namierzony przez sasiadkę z dołu. Zawołała mnie i z uśmiechem wręczyła talerz jajek w majonezie :-))))) Wymiękam. Co się z tymi ludźmi porobiło.
A jeszcze kilka miesięcy temu wydawało mi się,że otacza mnie tylko ponury, zawistny,złośliwy, bezinteresownie zły tłum. Pewnie było to odbicie moich własnych negatywnych emocji i stanów psychicznych.
Karma się odwraca czy co?
Jakiś świat się lepszy wydaje.
Jedna tylko mnie mała przykrość spotkała: wsiadam ja mianowicie do samochodu,żeby jechać po te nieszczęsne bułki. Nie lubię jeździć w ciszy więc szukam płyt. Najwyraźniej jednak koleżanka małżonka zaniosła je do domu. Włączam radio a w "trójce" pieprzenie przekrzykujących się polityków. O ranyyy. Zawodowo muszę się trochę polityką interesować więc w wolne dni unikam jej jak ognia. No, ale trudno. Jakby tego było mało, po chwili okazuje się, że w studiu jest nasz ulubiony poseł G., który jak zwykle ma wiele mądrych rzeczy do powiedzenia.
I co? Nawet to nie zepsuło mi humoru :-)

Wieeelkie dzięki

No i jeszcze jedno.Całkiem niedawno czytałem poradę pewnego autora dosyć popularnego bloga (blogu?-ciągle mam wątpliwości, która forma jest prawidłowa), który radził by po prostu pisać, pisać i nie przejmować się tym, że nikt nie czyta.
Ponieważ jednak zaczęły pojawiać się komentarze, a na priva zaczęły przychodzić bardzo miłe informacje i recenzje, zacząłem się zastanawiać ileż to osób zagląda na "Dzieci Frankensteina"? Za radą koleżanki małżonki pogrzebałem trochę w opcjach bloga/u i znalazłem możliwość wstawienia licznika odwiedzin-co też przedwczoraj po południu uczyniłem.Myślałem,że pokaże 5, 10 no góra 20 wejść.
Przed chwilą na niego zerknąłem i widzę ,że jest ich już grubo ponad 200 !!!
Wielkie dzięki za zainteresowanie!
Bardzo się cieszę, ale zaczynam czuć tremę i odpowiedzialność :-)))
Na najczęściej zadawane pytanie odpowiadam-tak,zamierzam pisać codziennie (jak widzicie na razie skrobię nawet częściej).
O ile oczywiście żona mnie do kompa dopuści bo ciągle cholera na "boćku" siedzi ;-)))
Doszły mnie jednak słuchy,że ją koleżanki zaczęły z niego wyganiać żeby mi dała pisać. No, prawie popłakałem się ze śmiechu :-)))))))))))))))))))))
Ale tak na poważnie to bez jaj, dajcie jej chociaż trochę "poforumować"!

Blaski i mroki przeszłości

Wczoraj buszowaliśmy trochę w centrum handlowym i widzę, że zaczyna mnie ciągnąć do sklepów z zabawkami. Tym razem jeszcze jakoś się powstrzymałem, ale czuje ,że będzie coraz gorzej.
Jedno wiem na pewno. Niezależnie od tego jakiej płci będą nasze dzieciaki, jakie będą miały charaktery, upodobania i zainteresowania. Czy będą chciały czy nie. A nawet wbrew ich ewentualnym protestom-NA PEWNO im kupię takie samochodziki sterowane falami radiowymi.
To było największe marzenie mojego dzieciństwa i taki właśnie prezent zamierzam sobie (no bądźmy szczerzy) zrobić.
Za czasów mojego dzieciństwa była to tak totalnie nieosiągalna rzecz, że aż mi się trochę przykro robi ,że teraz nawet w kiosku za 3 dychy można coś takiego kupić. A w latach 70-siątych była to kompletna magia, Mount Everest zabawkowatości.
Pamiętam jak dzisiaj kiedy po raz pierwszy zobaczyłem taką zabawkę. Miałem jakieś 6 lat.
Na parkingu po naszym blokiem (wówczas dość pustym-ot jakaś syrenka, kilka maluchów, dużych fiatów i warszawa przykryta plandeką) jakiś dzieciak właśnie takim cudem się bawił.
Kurczę, minęło ponad 30 lat. Nie pamiętam nawet sylwetki tego dzieciaka-ot jakieś mgliste kontury, ale samochodzik-każdy szczegół. To była metalizująco niebieska miniaturka bolidu F1 z długą lekko zagiętą anteną. Kiedy zamknę oczy widzę wszystkie manewry jakie wykonywał. Seria ostrych zakrętów, potem dłuuuugi łuk i w końcu przemyka pod podwoziem jakiegoś zaparkowanego samochodu osobowego (jakiego nie pamiętam-to tez tylko jakiś zamglony kontur). Pamiętam, że zamarłem-bałem sie,że podcza wykonywania tego manewru coś złego stanie się z tym niebieskim cudem. Ale nie, przemknął tylko w odległości kilku kroków od miejsca, w którym stałem jak zahipnotyzowany. Tyle,że ojcu właściciela tego pojazdu, z innego,lepszego świata, takie zabawy też się najwyraźniej nie spodobały bo opieprzył małolata, wziął samochodzik pod pachę (był całkiem sporych rozmiarów) i poszli.
Dłuuugo odprowadzałem ich wzrokiem.
Wiem, wiem-zrobiło się cokolwiek sentymentalnie.
Ale chyba mogę sobie taki prezent, w ramach kryzysu wieku średniego, zrobić?

Tym razem trochę na poważnie

W naszych rozmowach powraca kwestia tego czy dzieciaki powinny wiedzieć, że są z in vitro. Oboje się zgadzamy,że tak. Również zgodnie uważamy,że nie ma co z tego robić jakiegoś specjalnego "halo" pod tytułem "Drogie dziatki usiądźcie przy rodzicach.Jesteście już wystarczająco duże by się o czymś dowiedzieć. Otóż prawda o was jest następująca......".
Mam zresztą wrażenie,że te rozmowy są czysto akademickie bo będzie jak ma być. Zresztą moim zdaniem koleżanka małżonka przywiązuje do tej kwestii zbyt dużą wagę. Bo w końcu mówimy o kwestii poczęcia. Nie przypominam sobie by jako dziecko (a nawet i później) specjalnie pasjonowało mnie gdzie i kiedy zostałem poczęty. A żeby jeszcze o to pytać rodziców? Nie było mowy.
Inna sprawa, ,że jeżeli nasze bachorki odziedziczą geny żony to będą znacznie bardziej bezpośrednie niż ja. Oj nasłucham się ja pewnie na wywiadówkach.
Ale wracając do tematu, to owszem nie ma co ukrywać "próbówkowej" kwestii bo i tak zawsze znajdzie się ktoś "życzliwy" kto dzieciaki uświadomi.A chyba lepiej,żeby się o tym dowiedziały od rodziców, w odpowiedniej formie, niż wróciły z podwórka z płaczem bo ktoś im "wytłumaczył ,że są odmieńcami".
Tylko tak naprawdę jaka właściwie jest różnica w tym czy nowe pokolenie zostało poczęte w łóżku, lesie, stodole, na kuchennym stole czy....szkiełku?
Nie dajmy się zwariować.
Gdyby nie ta cała medialna rozpierducha rozpętana przez ograniczonych, nieodpowiedzialnych i megalomańskich polityków nikt by się in vitro specjalnie nie interesował (oczywiście poza bezpośrednio zainteresowanymi).
Z drugiej strony dzięki temu zamieszaniu ludzie mają większą świadomość tego co to jest.I nawet mój dziadek, który jest mocno religijny i w wielu kwestiach mamy różne zdanie, kiedy dowiedział się o in vitro tylko pokiwał głową i zaproponował pomoc finansową.
Zresztą w tych naszych "prokreacyjnych" staraniach spotkaliśmy się z taką ilością pozytywnych emocji i działań ze strony różnych ludzi-nie tylko rodziny- że aż mi się cieplej na sercu robi.
A i przyjaciele sprawdzili się w potrzebie. Choćby wtedy gdy przed naszą ostatnią przed in vitro inseminacją w naszej miejscowości i okolicach zabrakło potrzebnych leków.Wystarczyło namierzyć aptekę w Wawie, która miała to co było nam potrzebne a potem wykonać jeden telefon do znajomych . Już po kilku dniach dostaliśmy w ręce termos z ampułkami.

piątek, 22 maja 2009

Gofry i Hobbici

Siedzę sobie przy kompie, coś tam skrobię a jednym okiem zerkam na "Drużynę Pierścienia".
Nagle koleżanka małżonka pyta:
-Czujesz?
-Co?-nie bardzo rozumiem
-Ten zapach.
Wciągam głęboko powietrze, ale nic nie czuję. Nic dziwnego bo węch mam kiepski a w porównaniu z "superzmysłem" mojej drugiej połówki to już wcale nie mam szans. Chociaż nie, coś wyczuwam.
-Sąsiadka coś pitrasi.
-Noooo-żona rzuca mi spojrzenie pod tytułem "jeszcze się nie domyśliłeś matole"-Nie "coś" tylko gofry.
-Aha-mruczę nie bardzo rozumiejąc czemu mówi to takim tonem jakby była to główna wiadomość serwisu informacyjnego.
-Ale pachną-słyszę po chwili.
No tak, wszystko jasne.
-Co zjadłabyś?-pytam
W odpowiedzi robi minę pod tytułem "no, niby tak ,ale co tu poradzić". Postanawiam się wykazać.
-To co, pójdę i zapytam czy nie odpali jednego "ciężarówce"?
-Nnnie-odpowiada trochę niezdecydowanie.
-Może jednak?
-Nie, nie ma co.
-Ale zjadłabyś?
-Pewnie,że tak.
-To pójdę.
-Niieee... tak głupio.
-To pójdę.
-Ojej trochę wstyd.
Teraz to już naprawdę jestem ubawiony naszym dialogiem jak z "Pograbka" Kolskiego.
-Też się wstydzę,ale najwyżej mi nie da-mówię zdecydowanym tonem.
Schodzę piętro niżej i pukam do drzwi. Zaskoczonej sąsiadce tłumaczę złożoność mojego problemu i powody, które sprowadzają mnie w jej progi. Zdaję sobie sprawę,że trochę stawiam ją pod ścianą bo jak tu odmówić. Jednak jej reakcja mnie zaskakuje. Ta przemiła kobieta ładuje mi pełen talerz gofrów, przeprasza, że trochę jej się nie udały i jeszcze dodaje, że poleca się na przyszłość ze swoją kuchnią. Normalnie można odzyskać wiarę w ludzi.
Wracam dumny jak paw. Czuję się jak pierwotny łowca po wybitnie udanym polowaniu.
Stawiam talerz przed koleżanką małżonką, wyciągam z lodówki kilka słoików z dżemami i wracamy do oglądania "Władcy Pierścieni".
Żona przeżuwa ze smakiem gofra- grubo posmarowanego śliwkowym dżemem- nie odrywając wzroku od telewizora.
W pewnym momencie, w zadumie, bardzo poważnym głosem mówi:
-Ciekawe czy współczesne Hobbitki depilują nogi.

O używkach mała refleksja

Dzisiaj wziąłem wolne w pracy i wreszcie mogłem się wyspać. Ta niecodzienna sytuacja wywołała jednak najwyraźniej szok w moim organizmie. Łażę jak mucha w smole . Marzę o mocnej kawie z ekspresu. Tyle,że ten arcynadwrażliwy węch koleżanki małżonki.
No nie jest lekko. Z pewnym smutkiem zauważam, że nie zostały mi już żadne używki. Kawy pić nie mogę, papierosów nigdy nie paliłem (no dobra wypaliłem w życiu jakieś 2 i pół z czego półtora w podstawówce), no i jeszcze ten nieszczęsny alkohol.Jeszcze przed in vitro postanowiłem sobie,że na czas ciąży odstawię alkohol.I teraz jestem konsekwentny. Koleżanka małżonka twierdzi,że to nad wyraz szlachetne z mojej strony, ale powodem takiej decyzji nie była tylko solidarność.
Owszem pomyślałem,że byłoby jej przykro gdybym sam sobie pił pyszne winka do obiadu, strzelał 2 piwka do kolacji, koniaczek do kawki (aaaach ta kawka!) albo ciągnął naleweczkę pigwową na brandy, żeby świat był bardziej kolorowy.
Tyle,że te specjały pewnie stawałyby mi w gardle. I jeszcze kwestia zachcianek-jakoś nie uśmiecha mi się jechanie, po alkoholu, w środku nocy samochodem 15-nastu kilometrów do sklepu całodobowego po ogórki kiszone.
Byłem też prawdę mówiąc ciekawy czy dam radę. Czy aby nie zaczną mi się trząść ręce itd.
No i była jeszcze dodatkowa motywacja-podczas naszych, jakże stresujących, starań o potomstwo postanowiłem w ramach walki o zachowanie zdrowia psychicznego zacząć biegać. Ściągnąłem z neta plan treningowy do maratonu (taki dla średnio zardzewiałych) i w lutym zacząłem biegać. Zaparłem się jak nie ja- bo systematyczność jest ostatnią rzeczą jaką można mi zarzucić. Biegałem z psami o czym jeszcze kiedyś pewnie napiszę bo to kolorowe historie.
W każdym razie alkohol przy intensywnym treningu jak powszechnie wiadomo nie jest wskazany. Wiec był kolejny powód odstawienia. I o dziwo przyszło mi to naprawdę łatwo.
A swoją drogą tzw. "euforia biegacza"-czyli wyrzut endorfin, adrenalinki i paru innych rzeczy robił mi "na głowę" naprawdę dobrze.To wręcz uzależnia. Tyle,że teraz kiedy stres odszedł, w pracy zaczął się cięższy okres i do tego doszły prace w ogrodzie oraz przygotowania do remontu- jakoś nie potrafię zmusić się do biegania. Mam zresztą masakryczny kryzys formy.
A więc ,wracając do meritum, z nałogów mi tylko kawa pozostała. I teraz zły los i tę drobną przyjemność mi odbiera.
Hmmm... ale koleżanka małżonka teraz jeszcze śpi. Może by mi się udało? Jakbym był tak bardzo cichutko, otworzył na całą szerokość okno w kuchni żeby zapach nie rozchodził się po domu?
Aaaaaleeeee kuuuuuuuuusiiiiiiii!

czwartek, 21 maja 2009

Jeż co dzieci przynosi

Koleżanka małżonka przeczytała ostatniego posta i chyba zrobiło jej się przykro,że robię z niej marudę. A więc oficjalnie dementuję. Po prostu przez te wszystkie problemy oboje ciągle byliśmy stłamszeni i "pozamartwiani totalnie". Tyle,że ja martwiłem się bardziej wewnętrznie a żona wprost przeciwnie.
A tak przy okazji to może wyjaśnię wreszcie o co z tymi "jeżykami" chodzi.
Otóż 14 dnia po transferze mieliśmy zrobić badanie Beta HCG (czemu ciągle mi się to myli z THC ;-), które miało wszystko wyjaśnić. Oczywiście, jak to my, nie wytrzymaliśmy i 12 dnia żona poszła na pobranie krwi.Wynik miał byc po jakiś 3 godzinach.
Po pracy wróciliśmy do domu i przez kilka godzin udawaliśmy,że w ogóle o tym nie myślimy.Nie mogłem się na niczym skupić. Wiec kiedy koleżanka małżonka nie wytrzymała i mruknęła-"Jedźmy bo zaraz zwariuję"-odetchnąłem z ulgą.Ulga była krótkotrwała bo już przy wkładaniu kluczyka do stacyjki zauważyłem,że ręce zaczynają mi się trząść.
Było po 21.00 ,ale laboratorium jest na szczęście całodobowe.
Starałem się jechać ostrożnie, ale noga sama dociskała pedał gazu.
W końcu koleżanka małżonka z wrodzoną delikatnością zwróciła mi uwagę,że mamy rok 2009 a nie 2012 kiedy to wszystkie drogi w naszym pięknym kraju mają być proste i równe. Dodała jeszcze,że jak tak dalej będę prowadził to zaraz nie będzie czego badać.Dodała do tego jeszcze kilka epitetów, których pozwolę sobie nie cytować bo w końcu blog ten miał mą próżność zaspokajać :-)
W końcu dojechaliśmy. Wchodząc do laboratorium poczułem,że robi mi się gorąco a kiedy stałem czekając aż miła pani poda nam karteczkę z wynikiem miałem ochotę usiąść bo nogi zrobiły się miękkie.
Koleżanka małżonka wzięła wynik badania i nie czytając ruszyła do drzwi. Wyszliśmy. Laboratorium jest na skraju parku.Stanęliśmy pod latarnią i żona wręczyła mi karteczkę mówiąc-"Czytaj".
Przeleciałem wzrokiem po wydruku:
-Czego mam szukać-pytam-Ma być psiakrew napisane TAK albo NIE? Bo ja tu tylko jakieś cyfry widzę.
-Ile!
-Jakieś... 350. A obok napisane,że norma od zera do pięciu.
-No to mój drogi jesteśmy w ciąży-westchnęła łamiącym się głosem.
Wcześniej myślałem,że też się rozbeczę, ale nie, po prostu zacząłem się śmiać jak kretyn.Kiedy trochę ochłonąłem usłyszałem szelest za plecami i się odwróciłem-po parkowych alejkach grasowały jeże.
-My to zawsze byliśmy dziwakami-mruknąłem-Innym dzieci przynoszą bociany. A nam jeże.
No i tak jako sie te "jeżyki" przyjęły.

Boćkowe refleksje

Wieeem damqell, co to jest nasz-bocian :-)) Koleżanka małżonka jest na nim bardzo aktywna. Przy okazji wielkie dzięki dla dziewczyn z "boćka" za wiele miłych słów.
A skoro o boćku mowa to muszę się przyznać, że był moment kiedy doprowadzał mnie do szału. Wściekałem się bo ciągle dowiadywała się tam czegoś nowego -a to ,że niedobór czegoś (lub nadmiar) może mieć zgubny wpływ na coś tam. A jakieś inne wyniki/parametry/działania lub brak działań mogą doprowadzić/wywołać/spowodować coś strasznego.
Niby wiedza potrzebna, ale efekty tego wszystkiego były moim zdaniem toksyczne.
A wierzcie mi koleżanka małżonka martwić się potrafi. Gdyby zamartwianie się było dyscyplina olimpijską to narzekałbym teraz,że w domu się ruszyć nie można bo z szaf wysypują się sterty medali, szafy są wypchane dyplomami a piwnica wycinkami z gazet. Na pocieszenie miałbym pewnie kasę z jej kontraktów reklamowych bo byłaby najbardziej znaną i popularną sportsmenką w Polsce.
No i kasy na in vitro nie musielibyśmy pożyczać po rodzinie. Po prostu moja druga połówka wygrzebałaby z dna torebki drobniaki i położyła na ladzie w klinice. A gdyby się okazało,że jest tego o parę tysi za dużo uśmiechnęłaby się do mnie promienie i powiedziała:
-Weź to sobie kochanie i kup sobie wreszcie nową deskę windsurfingową bo ta twoja już taka niemodna i jej kolor ci do oczu nie pasuje.
A wracając do "boćka" to odszczekuję-to nie on był toksyczny. To my byliśmy w takim masakrycznym dole i stresie.
Wygląda jednak na to,że wychodzimy z wirażu życiowego. Jeszcze nas trochę niesie bokiem, ale zaraz powinna być dłuuuuga prosta.

środa, 20 maja 2009

Z ostatniej chwili

Właśnie zmieniłem ustawienia komentarzy-teraz możecie dodawać je anonimowo.
Pozdrawiam Katrin :-)

Bułka, banany i pasztet

Kiedy wczoraj wracaliśmy do domu po USG koleżanka małżonka wyraziła chęć konsumpcji bułki. Kiedy jednak zaproponowałem,że zatrzymam się koło piekarni i kupię jej pyszne i pachnące świeżutkie kajzerki, usłyszałem,że szkoda na to czasu.
OK, klient nasz pan.
Przyjeżdżamy do domu i po kilku minutach słyszę „buuuuułkę bym zjadła”. Ręce mi opadły bo mieszkamy pod miastem i w naszym sklepie bułki kończą się około 9.00 rano a najbliższy, w którym mogę je kupić jest w odległości 10 kilometrów. Jednak jako dobry mąż, udając entuzjazm proponuję,że „szybciutko podjadę i zaraz wrócę”. Ale nie, „nie, nie ma co, nie ma sensu żebym jeździł, właściwie wcale jej się nie chce”.Może jednak? „Nie”.
Nie to nie.
Godzinę później słyszę „Ale taka chrupiąca, pyszna bułeczka, ale bym zjadła”.
Patrzę na zegarek, no tak, o tej porze ten sklep do którego jest 10 km jest już zamknięty.
Do całodobowego mam teraz około 15-nastu.
Uśmiecham się promiennie chociaż w sercu rozpacz.
A wystarczyło tylko po drodze się zatrzymać. Trzy minuty i byłoby z bani.
-To co mam jechać? Ale pytam naprawdę poważnie, jak naprawdę masz ochotę to biorę kluczyki ze stołu i jadę. To co?
-Nieeee, tak tylko marudzę.
No i bądź tu człowieku mądry :-)
Niedawno kolega mi opowiadał, że jego żona prawie wcale nie miała zachcianek w ciąży.
"No, raz miała, przychodzi do mnie i mówi-Wiesz ja to bym pasztetu zjadła.
Kumasz! Wszystkie sklepy otwarte a ona chce pasztetu :-)))) a mój ojciec zimą 1974 roku biegał o 2.00 w nocy i bananów szukał".
W takim kontekście patrząc to nie mam na co narzekać.
Pasztet psiakrew :-)))))

Bo kawa była za mocna....

No i proszę docierają do mnie pierwsze pozytywne reakcje na „Dzieci Frankensteina”.Bardzo mi miło. A trochę się obawiałem bo wczoraj wpadłem w bardziej „sieriozne” klimaty. Tylko jak tu nie wpaść jak człowiek trzyma w spoconej łapie USG a wcześniej widział na monitorze dwa bijące serca. Ja wiem,ze na razie to tylko kilka komórek na krzyż ,ale kiedy patrzyłem na wydruk złapałem się na tym,że po raz pierwszy przez moment nie myślałem o „jeżykach” jako o hipotetycznych „przyszłych dzieciach” tylko jako o dwóch konkretnych istnieniach, które w przyszłości pewnie będą miały swoje charakterki, wady, zalety ....
Nie poznaję sam siebie. Przecież to ja! Facet, który przez lata oburzał się na samą sugestię ,że sensem jego bytu może być prokreacja . Nieee, moim celem miały być wielkie dzieła, dokonania :-))
Pamiętam jak jeszcze w liceum dla zabawy rozwiązałem psychotest z jakiegoś babskiego pisma, który miał sprawdzić... no nie pamiętam tak dokładnie co,ale generalnie dopasować do mnie jakiś kolor. Jedno z pierwszych pytań było właśnie w stylu „czy uważasz,że twoim najważniejszym celem w życiu jest począć i wychować nowego odpowiedzialnego obywatela”. Oczywiście błeee i zaznaczam odpowiedź NIE! Dalej też byłem konsekwentny.
A w rozwiązaniu testu wyszło,że jestem „lawendowy”. LAWENDOWY psiakrew , no jakby mi kto w mordę dał. Było tam też coś o egoizmie i takie tam pierdoły. Musiało mnie to ruszyć skoro pamiętam do dziś.
Sorry,ale muszę kończyć bo nastawiłem sobie kawę z ekspresu a rozchodzący się dookoła miły aromat okazał się właśnie „tym okropnym smrodem,który wywołuje mdłości a ja jestem tym złym egoistycznym człowiekiem bez serca, który ten okrutny zapach wyprodukował”.
Ojojoj.

wtorek, 19 maja 2009

Gowingate

Winien jestem chyba jeszcze jedno wyjaśnienie. Wchodząc na te stronę na pewno zwróciliście uwagę na to,że jest przeznaczona tylko dla dorosłych. Do tej pory nie znalazły się tutaj treści , które uzasadniałyby taka autocenzurę.
Na razie. Gdybym zaczął pisać kilka miesięcy temu pewnie leciałałoby tutaj sporo mięcha. Tyle, że po pierwsze ostatnio mocno się wyluzowałem i zszedł ze mnie stres a po drugie ostatnio ie trafiam w mediach na wypowiedzi posła Gowina.
Tyle,że to zapewne kwestia czasu i wiadomy temat powróci. Wtedy zapewne ciśnienie mi si podniesie i blog naprawdę będzie męski zgodnie ze stereotypowym wzorcem.
No, ja w każdym razie jestem gotowy.
Niech no tylko pan G. da mi pretekst.
No! Podjeżdżaj, podjeżdżaj!

No i g.... wpadło w wentylator.

Ustaliliśmy z koleżanką małżonką, że po dzisiejszym USG wreszcie pozwolimy przyszłym dziadkom poinformować resztę rodziny. Przyszła babcia najwyraźniej była zwarta i gotowa w blokach. Ledwie od nich wyjechaliśmy a rozdzwoniły się telefony z gratulacjami. No to-SHOW TIME.
Wcześniej nie chcieliśmy nic mówić bo lekarze ciągle nam mówili,że jeszcze może być różnie, żeby się nie nastawiać itd.
Ale największy dym przed nami. Kwestia chrztu. To dopiero będzie ferment.
No bo... raczej nie przewidujemy.
Delikatnie mówiąc nie jesteśmy zbyt religijni. A właściwie to wcale. No i jeszcze te twory dr Frankensteina. Właściwie to zdecydowana postawa naszego kościoła jest nam na rękę.mamy argument dla rodziny czemu nie chcemy. Oni sami nie chcą chrzcić dzieci z in vitro. Pewnie wszystko zależy od tego na jakiego księdza się trafi. Jeżeli na mądrego to nie będzie się wygłupiał.
Tyle,że znalezienie takiego nie jest łatwa sprawą. Przekonaliśmy się o tym kiedy znajomi,którzy znają nasza podejście do wiary poprosili nas o zostanie rodzicami chrzestnymi.
Brak wiary to jedno, ale usilne starania kościoła o zrobienie z nas radykalnych antyklerykałów to zupełnie inna sprawa.
My możemy się z tego śmiać, ale naprawdę współczuję rodzicom, którzy są religijni a mają dzieciaki z in vitro. Ci to dopiero musza mieć dylematy.
Bo żeby nie było niedomówień-ja naprawde nie mam nic przeciwko ludziom religijnym i samej religii. Ale tego samego oczekuję z drugiej strony.
O rany to temat rzeka a ja jetem już trochę zmęczony. Jeszcze do tego wrócę.
ps.
A dzieciaki i tak zrobią w przyszłości co chcą. Ja ich wybór uszanuję.
(no chyb,że któreś wyjedzie mi z pomysłem seminarium ;-)))-"apoookalipsa", że zacytuję panią Frał.

Widzenie


No i zaliczyliśmy dzisiaj widzenie z naszymi pociechami :-)
Teraz jeszcze tylko jakieś 30 lat i znowu wrócimy do spokojnego życia :-))))
Niedawno słyszałem w Trójce monolog satyryka,który dowodził, że jeżeli dziecko do 18 miesiąca życia nie zdecyduje się na konkretną ścieżkę kariery to już może ustawiać się w kolejce do pośredniaka.
Ubawiłem się nieźle, ale teraz nachodzą mnie refleksje. Termin porodu mamy na koniec grudnia a skoro w naszym chorym kraju chcą posyłać do szkoły 6-ciolatki to te biedne dzieciaki pójdą do szkoły praktycznie w wieku 5 lat. Trochę słabo. Tak , wiem,że zaczynam trochę zbyt mocno wybiegać w przyszłość, ale ciągle słyszy się o rezerwowaniu miejsc w przedszkolach zz kilkulatnim wyprzedzeniem (zdarza się ,że i przed urodzeniem) -paranoja jakaś.
A wracając do obowiązku szkolnego szesciolatków nie rozumiem jednego. Wiele razy czytałem o tym o ile wyższy jest poziom nauczania w naszym kraju w porównaniu z innymi krajami europejskimi ( o USA nie wspomnę). Nasi studenci na uczelniach niemieckich,francuskich czy angielskich radzą sobie całkiem nieźle. Więc o co to całe halo? Wyścig szczurów od kołyski.
A tak przy okazji poziomu nauczania w USA to przypopmniał mi się smakowity dialog zktóregos z filmów Woody'ego Allena (chyba):
-A co ona o tym myśli?
-Ona nie mysli, ona jest Amerykanką.

poniedziałek, 18 maja 2009

Po Bożemu raczej nie ;-)


Wczoraj robiłem porządki i w jednym ze starych numerów Polityki znalazłem rysunek Henryka Sawki, który za jego zgodą pozwalam sobie zaprezentować.
Więcej rysunków, również poświęconych tematowi poruszanemu na tym blogu m0żna znaleźć na stronie autora www.sawka.pl

sobota, 16 maja 2009

Jeszcze słowo o "drzwiach percepcji" i mentalnym dojrzewaniu

W dalszym ciągu męczy mnie kwestia zmiany percepcji przez ciążę. Właśnie przypomniało mi się,że pewna ciężarna znajoma opowiadała nam niedawno jak to przepłakała cały seans "Pioruna" :-)
To akurat mnie specjalnie nie zdziwiło. Hormony,emocje itd. to jakby stały element tej zabawy. Chociaż słowo "zabawa" nie jest pewnie zbyt właściwe.
Zastanawiając się nad tym jakiego słowa użyć doszedłem do trochę zaskakującego wniosku, że najbliższe temu co czuję byłoby określenie tego jako "przygody".
To ciekawe bo wygląda na to,że niezauważalnie w moim myśleniu też zaszły spore zmiany.
Kilka lat temu myśląc o przygodzie miałbym na myśli jakąś wyprawę w egzotyczne miejsce, ekstremalny wyczyn.... no ewentualnie seksualne podboje. No, nie własne oczywiście. Bom wierny jak pies. O właśnie, o psiej reakcji(mamy dwa takie bydlątka) też muszę wkrótce coś skrobnąć bo robi się interesująco.
Wracając do kwestii ewolucji znaczenia słowa "przygoda" to krzywy uśmiech na mych ustach wywołuje myśl dokąd to moglibyśmy się wybrać i jakie szaleństwa sobie zafundować za forsę, która poszła na in vitro.
12 tysięcy za dwa tygodnie spędzone na kwaterze prywatnej pod Białymstokiem! Najdroższe wakacje w życiu.A chcieliśmy jechać do Indii, Nepalu....
Tyle,że wcale nie żałuję. To znaczy nie żałuję teraz kiedy wszystko wskazuje na to,że się udało. Nawet nie chcę myśleć co by było gdyby...
W każdym razie w tym całym "próbówkowym szaleństwie" były dwa momenty kiedy ku memu ogromnemu zaskoczeniu spłynął nagle na mnie ogromny spokój.
Pierwszy raz był wtedy gdy pojechaliśmy do kliniki i zapadła ostateczna decyzja-tak zabieramy się za in vitro.Potem był dziwny czas nerwów, odsuwania od siebie różnych myśli i stanów na granicy depresji. Kiedy jednak badanie beta HCG wykazało,że się udało nastąpiła kolejna faza uspokojenia, która trwa do teraz.
To dziwny stan, który nie ma nic wspólnego z otępieniem cy głupkowatym rozanieleniem.
Wreszcie-10 lat po odebraniu dyplomu-poczułem,że mentalnie przestałem być studentem:-) Poczułem się odpowiedzialnym, dojrzałym facetem.
Pewnie dla niektórych takie słowa w ustach 37 letniego gościa brzmią groteskowo.
Obym tylko nie stetryczał jak wielu moich młodszych znajomych.
W każdym razie na pewno nie przestanę chodzić do pracy w koszulce Motorhead :-)-widok dezaprobaty w oczach szefa-bezcenne.

piątek, 15 maja 2009

Anioły i demony percepcji ;-)

No i masz. Dochodzę do wniosku,że ciąża zmienia percepcję. Właśnie wróciliśmy z kina. Musiałem obejrzeć „Anioły i Demony” Rona Howarda ponieważ redakcja zamówiła u mnie recenzję tego wybitnego dzieła. Mając w pamięci ekranizację „Kodu Leonarda” nie paliłem się specjalnie do tego by obejrzeć kolejne losy Roberta Langdona. Na duchu podtrzymywało mnie tylko to, że moja kochana żona lojalnie postanowiła towarzyszyć mi w tej niedoli.
„Kod Leonarda” przeczytałem z prawdziwą przyjemnością, ale wersja filmowa była słabiutka.

Nie odważyłem się przeczytać żadnej z pozostałych książek Dana Browna- streszczenia na okładkach skutecznie mnie zniechęciły sugerując porażająca wtórność granicząca z autoplagiatem.

Koleżanka małżonka i owszem przeczytała „Anioły i demony”. Potwierdziła tylko moje obawy.

Przed seansem widząc moją niezbyt szczęśliwą minę pocieszała mnie mówiąc,że w przypadku „Kodu” mieliśmy słabą ekranizację niezłej książki więc może tym razem będzie odwrotnie?

W sumie czemu nie? Bywały już takie przypadki.

I co? W połowie filmu najbardziej interesowało mnie znalezienie takiej pozycji w fotelu by ścierpnięte pośladki przestały mrowić. Potem jednak sam przyłapałem się na tym,że skubię brodę. A więc nie ma co się zgrywać trochę mnie wciągnęło. Jednak w finale wbrew intencjom twórców moje tętno zdecydowanie się obniżyło. A dramatyczne wyjaśnienie „wielkiej zagadki” pozostawiło mnie totalnie obojętnym. Kiedy więc pojawiły się napisy i rozbłysło światło byłem pewien,że usłyszę jęk ulgi jakieś stwierdzenie w stylu „ale się wynudziłam” albo krótkie „jeeeeeeezuuu” podkreślone wymownym grymasem.

Tymczasem z sąsiedniego fotela usłyszałem... „hmm, podobało mi się!”.

No, normalnie ktoś mi żonę podmienił! Często zdarzają nam się różnice w ocenach filmów, ale dotyczy to raczej niuansów. Wychowaliśmy się oboje na „Gwiezdnych Wojnach” i „Indianie Jones” - oba cykle są dla nas kultowe. Zgodnie lekceważymy nową trylogię Lucasa (chociaż ja trochę mniej) i mamy mieszane uczucia w przypadku „ Królestwa kryształowej czaszki”. Owszem, ja w przeciwieństwie do żony nie przepadam,za angielskimi filmami kostiumowymi a ona nie może zrozumieć dlaczego jestem w stanie obejrzeć każdy chłam, którego akcja dzieje się w podwodnym świecie. Na ogół jednak podoba nam się to samo. Dotychczas największe różnice w ocenie były takie jak w przypadku „Gran Torino” Eastwooda. Który dla mnie był „nudny,średniawy, ale fajny” a dla żony „nudny, po prostu nudny”.

Kiedy więc usłyszałem,że „Anioły i demony”jej zdaniem są wciągającym filmem z szybką akcją aż mnie zatkało. Ten nudny i naciągany gniot?

Czyżby ciąża i te parę tygodni spędzonych na zwolnieniu mogło tak zmienić percepcję mojej tak dotychczas wymagającej wobec filmów żony?

Jaka „szybka akcja” do cholery! To mechaniczne dreptanie od kościoła do kościoła, czytanie kolejnych inskrypcji i zaglądanie pod kolejną okrągłą pokrywę to ma być „wciągający film”?!

Całe szczęście,że nie użyła określenia „zajebisty”. Wtedy naprawdę zacząłbym się martwić.


środa, 13 maja 2009

Ironia losu

Życie bywa zabawne w swej przewrotności. Pamiętam czas kiedy wszystkie ciotki,rodzice, znajomi zadręczali nas pytaniami "a wy kiedy, a wy kiedy, a wy kiedy.....". Ile razy można odpowiadać,że nie każdy musi natychmiast oddawać się radościom prokreacji natychmiast po ślubie. Momentami bywało to nawet śmiesznie- kiedy po godzinie opowiadania o tym jakie to ciężkie, niewdzięczne i generalnie po łokcie w kupie stało się ich życie-młodzi rodzice pytali kiedy zamierzamy dołączyć do ich klanu niedoli. Po odbyciu kilkudziesięciu podobnych rozmów człowiek nabiera ochoty by grzecznie poprosić owych przyjaciół by łaskawie zechcieli się odp....lić.
Tyle,że trochę nie wypada. Przecież nie mają nic złego na myśli.
Mnie to nawet nie ruszało,ale koleżanka małżonka nie lubi jak ktoś zbyt nachalnie wtrąca się do jej życia prywatnego. W przypływie wisielczego humoru rzuciłem kiedyś,że wystarczy puścić plotke,że po prostu nie możemy i wreszcie dadzą nam spokój. Oczywiście tego nie zrobiliśmy bo ni by człowiek nie jest przesądny, ale....
Słowa te przypominały mi się za każdym razem kiedy przez poczekalnię u ginekologa człapałem do ustronnego pokoiku uprawiać seks z cholernym plastikowym pojemniczkiem.
Radość prokreacji kurwa mać!

Hmmm, wypadałoby jakoś zacząć.

Mam wrażenie,że lepiej by było gdybym zaczął pisać znacznie wcześniej. Pewnie tak, ale jest jak jest. Potrzebę wygadania (w tym przypadku "wypisania" chyba?) miałem od dawna. Tyle, że sieciowy ekshibicjonizm jakoś mnie nie pociągał. I chyba bałem się, że mówiąc na ten temat zapeszę.
Teraz kiedy nasze "jeże" (genezę nazwy wyjaśnię odrobinkę później) mają siedem tygodni czuję się trochę spokojniejszy i łatwiej myśli zebrać.
A więc bloga czas zacząć. Tyle,że w związku z tym,że przełamałem się dopiero teraz będę musiał trochę pomajstrować przy chronologii.
Wczoraj koleżanka małżonka zapytała czy pojadę z nią na USG. Bez namysłu odparłem, że oczywiście, bo chcę się widywać z moimi dziećmi jak najczęściej (pewnie już za kilka lat kiedy pociechy dadzą mi solidnie w kość będę się gorzko śmiał ze swego wczesnego zapału :-)
Żona zacytowała moje słowa koleżankom z pewnego portalu społecznościowego, o którym jeszcze na pewno kilka razy wspomnę. Koleżankom gryps się spodobał co mile połechtało mą próżność. I tak od słowa do słowa pojawił się pomysł prowadzenia bloga. Pytanie tylko czy ktoś to będzie czytał?
Boję się myśleć,że tak bo zaczyna mnie paraliżować trema ;-)))
A jeżeli nie to po jaką cholerę się męczyć? Ot cały ja.
Czas pokaże.