piątek, 28 maja 2010

Było piknie!!!!!!!!!!

Spałem dwie godziny i do pracy!
Coż tu więcej dodać? Skrobnę więcej jak dojdę do siebie.

czwartek, 27 maja 2010

Już tylko kilka godzin!

Dzisiaj wielki dzień. Miałem się wyspać żeby mieć dużo siły. Miałem.
Tyle,że pies... chyba nie muszę pisać więcej?
Zwiał o 20.00 a złapałem go o 7.20.
Co nie znaczy,że w tym czasie smacznie spałem.
Zerwałem się o piątej jeszcze przed dziewczynkami i ruszyłem na łowy.
Cwaniak spał pod samą bramą przytulony do kosza na śmieci.
Ucieszyłem się i już witałem się z gąską gdy... rzucił mi spojrzenie, o dziwo, pełne poczucia winy a potem czmychnął w wysoka trawę w przydrożnym rowie.
Jeszcze przez chwilę widziałem koniec jego, wysoko podniesionego, ogona a potem całkiem mi zniknął z oczu.
Zakląłem szpetnie bo bałem się,że nie uda mi się go złapać przed naszym wyjazdem.
Z „koncertową” ekipą jesteśmy umówieni na trzynastą, ale wcześniej jeszcze musimy zrobić małe zakupy i podrzucić pociechy do dziadków.
To będzie wielki dzień a raczej noc również dla nich. Jeszcze nie rozstawaliśmy się z dzieciakami na tak długo. Męczą nas też wrzuty sumienia wobec dziadków Dzieci Frankensteina chociaż oni sprawiają wrażenie,że traktują to jak prawdziwą przygodę. Mam nadzieję,że mówią szczerze.
Pytanie jeszcze w jakiej formie będą jutro rano bo z koncertu wrócimy w nocy.
Wczoraj moja mama spytała czy przed wyjazdem zjemy u nich obiad.
-No co ty mamoooo- jęknęła żartobliwie koleżanka małżonka- Proszony obiad z kompotem przed TAKIM KONCERTEM!?
No pewnie, nie wypada. Powinniśmy żuć zardzewiałe gwoździe i popijać spirytusem.Nie powiedziałęm tego na głos bo potem znowu musiałbym, przez pół roku, tłumaczyć mamie,że to tylko taki żart ,i że wcale nie jestem zdegenerowanym alkoholikiem.
A propos jedzenia- palnąłem się w czoło. Przecież miałem rano kupić bułki na drogę.
Szybko uwiązałem psa i pognałem do domu po drobniaki.
Przez moment wahałem się czy się nie przebrać,ale wiedziałem ,że o tej porze pieczywo w naszym wiejskim sklepie może się zaraz skończyć.
Narzuciłem więc na grzbiet polar i pełen nadziei,że moje czerwone spodnie od piżamy wyglądają jak dresowe, potruchtałem do samochodu.
Kilka minut później wkroczyłem do naszego lokalnego centrum rozrywki, handlu i plotek, w którym pytania typu „czy jest curry” albo „czy ma pani winiak” wywołują zmieszanie i wyraz zakłopotania na twarzach ekspedientek.
Za to jaboli jest ze dwadzieścia gatunków.
Tym razem miałem jednak proste zadanie.
-Dzień dobry!-rzuciłem radośnie od progu- Poproszę sześć bułek. O ile jeszcze są.
-Mam... dwie.
-O cholera!-nie jest dobrze.
-Ale wczorajsze jeszcze są. Cztery.
-Niech będzie.
Zawsze lepsze to niż nic.
A propos „nic”. Taki jest główny artykuł w naszej lodówce. Przynajmniej nie zajmuje dużo miejsca. Wczoraj żona przykazała mi kupić wędlinę. I nawet zostawiła na stole portmonetkę.
Tyle,że w niej była tylko samotna dwuzłotówka i kilka miedziaków. A do najbliższego bankomatu osiem kilometrów.
Zmarszczyłem czoło, przeliczyłem posiadaną gotówkę i rozpocząłem pertraktacje.
-To jeszcze poproszę tej wędlinki, taki kawałek żebym się zmieścił w.... czterech złotych.
Miejscowość jest postpegierowska więc takie żądanie ekspedientka przyjęła bez zdziwienia.
Wyjęła z lodówki najmniejszy kawałek starej szynki i rzuciła na wagę.
-Sześć złotych?
Rozłożyłem bezradnie ręce.
-Cztery tylko mam.
-Dobra,przy okazji mi pan odda.
Nie miałem sumienia mówić jej ,że ta pseudoszynka wygląda tak mało apetycznie,że wolałbym jej kupić tylko za cztery.
Zamiast tego podziękowałem tylko wylewnie i obiecałem,że jutro ureguluję rachunek.
Wsiadłem do samochodu i włączyłem radio.
W „trójce” oczywiście właśnie trwała rozmowa na temat dzisiejszego koncertu .
Akurat Piotr Metz opowiadał o tym,że wczoraj podsłuchał kłótnię Agi Zaryan ze swoim menedżerem. On przypominał jej ,że ma dzisiaj jakiś bardzo ważny koncert a ona tłumaczyła mu ,że przecież ona idzie na AC/DC!
Po powrocie do domu nastawiłem jajka na twardo- do kanapek. A potem włączyłem telewizor i zabrałem się za karmienie pociech.
Prawie od razu usłyszałem głos prowadzącego mówiący:
-Mieszkańcy Bemowa piszą do nas,że boją się dzisiejszego wieczoru. Dlaczego? Przecież oni grają tak czule!
Super. Zaczynam się wczuwać w atmosferę.
A ponieważ na dzisiaj wziąłem urlop no to właśnie siadłem do kompa i skrobnąłem post.
Szkoda,że na jutro nie udało się wziąć wolnego. To będzie bardzo ciężki dzień bo w nocy za dużo nie pośpię.

poniedziałek, 24 maja 2010

Kibolstwo religijne

Jeszcze kilka słów na temat poruszany w poprzednim tekście.
Niedawno przeczytałem ,że muzułmanie mają takie doskonałe powiedzenie:
„W przesadzie nigdy nie znajdziecie prawdziwej religii”.
Oczywiście oni też nie zawsze pamiętają o tej mądrej radzie.
U nas jednak, mam wrażenie, w publicznym zabieraniu głosu specjalizują się osoby, które tej rady nawet by nie zrozumiały.
Być może jest to hałaśliwa mniejszość, którą po prostu bardziej widać. I słychać.
To tak jak z kibolami piłkarskimi. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi spokojnie kibicuje a kilkudziesięciu „karków” robi zadymę. I jeszcze opowiadają o lokalnym patriotyzmie, honorze i tak dalej.
A media trąbią o bandytach ze stadionów.
Zawsze uważałem,że kwestia religii to sprawa bardzo prywatna, wręcz intymna. Nie sądzę nawet bym mógł zapytać kogoś wprost o to czy jest wierzący.
Sam też nie lubię mówić o swoim stosunku do religii. Poruszam ten temat tylko kiedy zostaję przyparty do muru.
Dlatego tak trudno jest mi zrozumieć ludzi upajających się swoją ostentacją religijną.
Jest też druga strona medalu. Jeden ze znajomych regularnie podsyła mi na facebooku zaproszenia do grup typu „:zwolennicy renegocjacji konkordatu” czy „zróbmy wszystko by PIS nie wrócił do władzy” i tak dalej. Wiele tych inicjatyw jest zbieżnych z moimi poglądami, ale nie mam ochoty na obnoszenie się z nimi. Uwiera mnie taka facebookowa ostentacja.
Może nie mam racji. Może.
Tym bardziej jednak irytuje mnie to,że osoby religijne traktują moją postawę, jako ostentację.
Jasny gwint! Chyba już delikatniej postępować się nie da. Ja w dyskusji z nimi nawet nie używam części argumentów. Bo nie chcę ich urazić stwierdzeniami, na które odpowiedzi już nie znajdą i
albo zrobi im się przykro albo odpowiedzą agresją. Przynajmniej słowną.
Smuci mnie też to,że mimo iż jestem taki „wycofany” to jestem przez nich traktowany z góry jako „ten zarozumiały mądrala przekonany o własnej wyższości”.
Dlaczego oni od razu zakładają,że ja uważam się za kogoś lepszego?
Dlaczego po prostu nie dadzą mi świętego spokoju?
Z drugiej strony pocieszająca jest reakcja sporej grupy osób religijnych na „aferę komunijną”.
Jak pisze dzisiejsza Rzeczpospolita temat wzbudził kontrowersje nawet wśród biskupów i tą kwestią w czerwcu zajmie się cały episkopat.
Ojciec Andrzej Rębacz na zarzuty,że Rada ds. rodziny nie ma prawa formułować wypowiedzi doktrynalnych odpowiada,że przypomniała ona tylko iż „zabijanie embrionów to grzech ciężki, który podlega piątemu przykazaniu.
Po raz kolejny , demagogicznie, postawiono znak równości między zapłodnieniem pozaustrojowym a zabijaniem embrionów.
Ksiądz profesor Franciszek Longchamps de Berier- ekspert prawa rzymskiego i członek zespołu ds. bioetycznych episkopatu- stwierdził na łamach „Rzepy”, że jego zdaniem komunikat rady można potraktować wyłącznie jako apel do sumień. Zwrócił jednak uwagę na uproszczenie jakiego dokonały media informując o zakazie przyjmowania komunii przez zwolenników in vitro.
Komunikat rady odmawiał prawa do sakramentu „ tylko uczestnikom” tego procederu.
Profesora cytuje też sobotnia „Wyborcza”. Według gazety jego słowa to „sygnał,że katolik nie musi się stosować do oświadczenia pod karą grzechu”.
Słowa księdza profesora to jakże rzadki przykład wyważonych poglądów.
A więc pozwolę sobie jeszcze na jeden cytat z „GW”:

„Nie można prosto powiedzieć, że niszczenie embrionów , które jest oczywiście zabijaniem , ale nie jest aborcją, podpada pod analogiczne kary kościelne , jakie pociąga za sobą aborcja.
Kwestie bioetyczne to sprawy stosunkowo nowe i w tej chwili w Kościele podejmujemy nad nimi refleksję”.

No a potem przeczytałem jeszcze artykuł z internetowego wydania Dziennika Polskiego.
Z którego dowiedziałem się ,że in vitro jest rażąco sprzeczne z „ekologią prokreacji, zastępując naturalne środowisko poczęcia i początkującego rozwoju człowieka, jakim jest łono matki, przez „szkło”, a w skrajnym przypadku system głębokiego zamrażania”.

Dalej oczywiście były peany na temat naprotechnologii oraz kategoryczne stwierdzenie, że dla katolików metoda in vitro jest nie do przyjęcia, bo jest sprzeczna z nauką kościoła.
Dosyć kategoryczne stwierdzenie w imieniu sporej grupy społeczeństwa.
Dlaczego tylko mam wrażenie,że nie wszyscy z tej grupy podpisaliby się pod taką deklaracją?
A więc na zakończenie jeszcze cytat z listu jaki do gazety wysłała koleżanka Barwa:

„Bóg dał nam rozum i inteligencję.
Bóg daje nam ludzi, którzy potrafią różne rzeczy wynajdować.
Bóg powiedział, że dary, które nam daje mamy wykorzystywać.
Bóg nauczył nas korzystać z darów medycyny.
Bóg kocha dzieci - my też.
Dlaczego mamy być pozbawieni obcowania z Bogiem tylko dlatego, że
chcemy obdarować siebie najwspanialszym darem - darem miłości -
dzieckiem.”

sobota, 22 maja 2010

Komunia nie dla in vitro

Od dłuższego czasu miałem ochotę na skrobnięcie posta bardziej „publicystycznego” bo od wielu tygodni praktycznie wyłącznie obyczajowe mi wychodzą.
Tyle,że brakowało jakiegoś porządnego punktu zaczepienia. Przeglądałem różne artykuły,ale tylko powielały opinie, poglądy i tezy wielokrotnie tu omawiane.
No i się wreszcie doczekałem.
Co niespecjalnie mnie tym razem cieszy.
Ostatnio wrócił w naszej rodzinie temat ewentualnego chrztu Dzieci Frankensteina.
Piszę ewentualnego bo wiecie jakie mamy do tej kwestii podejście. Jednak rodzinka usilnie nas namawia do zmiany zdania.
Pada wiele argumentów. Niektóre całkiem sensowne.
Tyle,że dla nas to nic nowego bo nad tym problemem zaczęliśmy się zastanawiać właściwie jeszcze przed poczęciem naszych córek.
Za nami wiele przegadanych wieczorów, z których niejeden skończył się bólem głowy.
Bynajmniej nie spowodowanym ilością spożytego alkoholu. Chociaż nie ukrywam,że umiarkowana konsumpcja przy tych rozmowach często miała miejsce.
W każdym razie do tej pory miałem pełną świadomość,tego,że niezależnie od tego jaką decyzje podejmiemy teraz, to za siedem lat usłyszymy od córek ,że one chcą iść do pierwszej komunii.
Bo koleżanki, bo białe sukienusie, bo prezenty...
No i OK.
Może takie odłożenie decyzji w czasie to nie najgorsze rozwiązanie?
W każdym razie odwracalne.
No ,ale po ostatnim oświadczeniu Komisji Episkopatu Polskiego, która stwierdziła,że osoby popierające in vitro nie mogą przystępować do komunii świętej ręce mi opadły.
Komisja owa stwierdziła,że z niepokojem przyjęła odrzucenie przez sejm osławionego projektu ustawy „Contra in vitro”, który przewidywał karę więzienia dla lekarzy.
Komisja oświadczyła,że osoby, które popierają in vitro, stoją w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła katolickiego, zatem nie mogą przystępować do Komunii Świętej.
Cytuję za moim „ulubionym” Naszym Dziennikiem:

„Ci, którzy zabijają, i ci, którzy czynnie uczestniczą w zabijaniu, bądź ustanawiają prawa przeciwko życiu poczętemu, a takim jest życie dziecka w stanie embrionalnym, w ogromnym procencie niszczone w procedurze in vitro, stają w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła katolickiego i nie mogą przystępować do Komunii świętej, dopóki nie zmienią swojej postawy”

Dyrektor Krajowego Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin i członek owej komisji O. Andrzej Rębacz
powiedział też, że "każdy, kto opowiada się za metodą produkowania ludzi, jak to ma miejsce przy stosowaniu metody in vitro(...), występuje przeciwko nauce Kościoła, występuje przeciwko nauce Chrystusa, przeciwko życiu".
Jego zdaniem grzechem jest nie tylko stosowanie metody in vitro, ale samo opowiadanie się za nią.
Sprawa wywołała sporo ciekawych komentarzy na temat tego czy można kogoś odsunąć od sakramentu w sprawie, która nie jest dogmatem.
Jak napisał Pardon w artykule pt. „Reglamentacja Komunii zatwierdzona”:

„Zamiast dialogu duszpasterskiego, refleksji nad tym, co w in vitro jest moralnie złe, a co jest dobre, mamy te kategoryczne słowa, które skierowane są również do polityków, co stanowi nowy rodzaj lobbingu prowadzonego przez KK. (…)
Czy można kogoś odsuwać od sakramentu za poglądy w sprawie, która nie ma charakteru dogmatycznego?.Czy ktoś, kto popiera in vitro, tym samym chce likwidacji życia zarodków? Wręcz przeciwnie. Niestety kościelna "konserwa" nie przyjmuje do wiadomości tego, że zwolennik in vitro pragnie, aby dzieci mogły przyjść na świat. Ograniczanie dostępu do Komunii wzbudziło kontrowersje i krytyczne komentarze wśród duchowieństwa dopuszczającego stosowania in vitro w ściśle określonych przypadkach.”

sytuacja ma ten plus ,że zaczęła się całkiem ciekawa dyskusja na temat wolności sumienia w nauce katolickiej. Teoretycznie jest ona jedną z podstawowych wartości.
W naszym kraju bardzo teoretycznie.
Problem jest złożony i w sumie ciekawy. I gdyby nie chodziło w tej dyskusji o kwestię życia lub śmierci to byłaby to fajna łamigłówka moralno- etyczno- religijno- prawna.
Chociaż nie mogę oprzeć się wrażeniu,że niektórzy tak do tej sprawy podchodzą.
W każdym razie kwestia sakramentów naszych córek mocno się komplikuje.
Bo jakoś nie wyobrażam sobie by w przyszłości mogły być przeciwniczkami in vitro.
Chociaż różnie bywa.
W naszej wewnątrzrodzinnej dyskusji pojawił się argument,że tak małe dzieci (6-7 latki) nie są gotowe na zmierzenie się z takim problemem jak odrzucenie przez religijnych i praktykujących rówieśników.
Zastanawiam się teraz co jest gorsze dla dziecka. Sytuacja, w której wytłumaczy mu się dlaczego rodzice postanowili wstrzymać się z chrztem i pozostawienie sprawy otwartej w nadziei,że „samo się jakoś tam ułoży”.Czy może pójście z prądem „bo tak dla wszystkich łatwiej, prościej i spokojniej”. A potem dopiero prawdziwy dramat odrzucenia bo mi dzieciaków do komunii po prostu nie dopuszczą?

A wracając do artykułu na Pardonie (odnośnik powinien być jeszcze na pasku bocznym) to znalazłem pod nim sporo ciekawych komentarzy. Mądrych, zjadliwych,zapalczywych- różnych.
Tak się jednak składa,że te najbardziej chamskie, aroganckie,głupie i fanatyczne to dzieła przeciwników in vitro.
Wszystkie oczywiście w imię dobra i miłosierdzia.

czwartek, 20 maja 2010

Afera śliniakowa

Nie mogę zrozumieć jednej rzeczy.
A mianowicie jak można mieć do kogoś pretensję o to,że „poplamił śliniak”?!
Chyba do cholery właśnie po to został wynaleziony by przyjmować na siebie plamy, które w innym przypadku znalazłyby się na ciuchach dziewczynek?
Taki pogląd do niedawna wydawał mi się racjonalny i uzasadniony.
A jednak byłem najwyraźniej w błędzie.
W swej męskiej bezmyślności nie wziąłem pod uwagę tego,że śliniaki występują w przyrodzie w dwóch kategoriach.
Jako robocze i … no nie wiem... odświętne chyba?
No i zostałem kilka dni temu obgderany za to,że poplamiłem marchewką i żelazem owe „niedzielne śliniaki”.
Człowiek uczy się całe życie.
A jednak trudno mi się z tym pogodzić. No poplamiony śliniak psiakrew! Czy może są śliniaki do śliniaków? Takie które chronią te bezcenne przed zgubnymi skutkami działania różnych substancji spożywczych?
No dobra, dobra- odpuszczę bo wczoraj koleżanka małżonka zwróciła mi uwagę na to,że tym razem to ja jej robię czarny „pijar”.
W każdym razie podawanie dziewczynkom owego żelaza to jakiś pierdzielony koszmar.
Lekarz zalecił im po kilka kropel żelaza połączonych z kilkoma kroplami witaminy C.
To niewątpliwie jest bardzo zdrowe.
I jak wszystko co zdrowe cholernie niesmaczne.
A dzieciaki głupie nie są i już kojarzą co oznacza gdy ktoś przytyka im do warg łyżeczkę.
I niestety nie ograniczają się do biernego oporu.
Momentalnie włączają bojowe systemy defensywne.
Wokół zaciśniętych warg pojawia się jakieś dziwne pole siłowe, które sprawia,że żadna substancja nie jest w stanie trafić do jamy ustnej.
A potem następuje kontratak -błyskawiczna seria uderzeń małych rączek.
Któreś zawsze trafi w łyżeczkę wypełnioną płynem, rozpryskując go dookoła.
Najgorsza jest świadomość,że każda kropla oznacza niemożliwą do usunięcia plamę.
I znowu z czasem robią się dziwne rzeczy.
Zwalnia na tyle,że doskonale widzę jak wirujące w powietrzu krople spadają na kocyki, najładniejsze ciuszki, moje spodnie i te pieprzone śliniaki.
Z każdym dniem robi się coraz gorzej.
Koleżanka z pracy, która też ma małe dziecko poradziła by żelazo podawać za pomocą strzykawki.
Oczywiście doustnie a nie domięśniowo.
Chyba spróbujemy.
Niestety nie jest to jedyny nasz problem.
-Wiesz co , trochę mi przykro,że to ja muszę najczęściej podawać dziewczynkom żelazo i zaczynają mnie kojarzyć z czymś niedobrym- mruknęła wczoraj koleżanka małżonka.
Nie zdążyłem się ugryźć w język.
-No to,żeby było sprawiedliwie teraz ja im będę częściej dawał -zadeklarowałem ochoczo poniewczasie przypominając sobie o ochrzanie za poplamienie tych nieszczęsnych śliniaków.
No dobra nie tylko śliniaki poplamiłem. Śpioszki i bluzeczki córek też.
Ale przecież się starałem!
Może jak pierdoła, ale jednak.
Hmmm...”po waszych czynach was osądzać będą”.
Fakt,że po tych pierwszych „żelazowych” niepowodzeniach trochę zdezerterowałem i tak kombinowałem by to mama musiała gimnastykować się z łyżeczkami.
To nie było fair.
Sytuację zaognia niestety również to,że dzieciaki kompletnie zraziły się do jedzenia łyżeczkami.
Nie chcą nawet marchewki i zupki, które tak im na początku smakowały.
Co więcej zrobiły się podstępne. Na początku nawet dają w siebie wmusić trochę pokarmu.
Jednak robią to tylko po to by chwilę później wypróbować nabytą niedawno umiejętność plucia i prychania.
Kończy się to zazwyczaj tak,że ścierając papierowym ręcznikiem marchewkę z twarzy mruczę z wyrzutem:
-W „kogoście” wy się małe cholery wdały!?
Niepokojąca jest myśl,że nie w moją najlepsza z żon.
Ona podobno jako dziecko jadła całkiem przyzwoicie.
W przeciwieństwie do mnie. Barwne opowieści z mojego dzieciństwa o tym jak to walczyłem z pożywieniem przypominają czasem barwnością arturiańskie legendy.
W sumie to dobrze wiedzieć,że człowiek w czymś był naprawdę dobry.

środa, 19 maja 2010

Oko w oko

Ostatnio znowu dużo czasu poświęcam na pracę nad książką. Piszę o tym, nie dlatego by się tłumaczyć tylko by naświetlić sytuację.
Ustaliliśmy już przecież,że tłumaczenia są bez sensu. Wyraziliście się jasno i ja to szanuję :-)
W każdym razie prawie codziennie spędzam kilka godzin przy komputerze albo wydrukach.
Kiedyś jakiś literat stwierdził,że proces pisania jest bardzo przyjemny,ale późniejsza obróbka tekstu to już niewdzięczna harówka.
Coś w tym jest.
Zawziąłem się jednak,że jak najszybciej odwalę pewien etap tej pracy i udało mi się to zrobić.
Zostałem po robocie w firmie i przez kilka godzin ślęczałem redagując, poprawiając, przestawiając,wyszukując, gubiąc, znowu wyszukując i tak dalej.
Do domu wracałem kompletnie wypluty umysłowo.
-Wiesz co kochanie- zwróciłem się do żony po powitaniu- Mam taką propozycję,że ja zapakuję dzieciaki do wózka, wezmę psa i pójdziemy pobiegać a ty będziesz miała wreszcie trochę czasu dla siebie. Co ty na to?
-Świetnie. Doskonały pomysł.
Pies już wie co oznacza wyciąganie wózka z garażu i tradycyjnie dostał „haszczakowego rozumu”.
Zaczął wydawać te wszystkie opętańcze i szalenie irytujące odgłosy oraz miotać się w sposób skutecznie uniemożliwiający założenie mu obroży.
Zawsze tak robi.
Dostaje obłędu z niecierpliwości. Bo przecież:
„Będziemy biegać, biegać, biegać, biegać, biegać, biegać, biegać,BIEEEEEEEGGGGAAAAAĆ!!!”
Brzmi to jakoś tak:
„A,a,a,a,a,a,au,au,au,y,y,y,y,y,y,auuuyyyyyyyyy,eeuuuuuu,eu,eu,eu,eu,aj,aj,aj,aj,aj,yyyyiiiiiyyyyyoiiiiiyyyyiiii!!!!”
No masakra dla uszu. Jakby mi ktoś koniuszki nerwów pocierał gruboziarnistym papierem ściernym.
Żaden płacz, czy nawet wycie, dziecka nie da się z tym porównać.
Jedyny sposób to starać się wprowadzić mózg w tryb „mute” i jak najszybciej spacyfikować szarpiącego się czworonoga.
Przecież on się tylko cieszy.
Pewnie podobną radość odczuwał Hannibal Lecter konsumujący swoje ofiary.
Ponieważ szedłem sam nasza suka musiała zostać w domu. Nie miałem wyrzutów sumienia ponieważ ona po ogrodzie biega luzem a husky, z konieczności, większość czasu spędza na uwięzi.
Niebawem ma się to zmienić,ale póki co jest jak jest.
W każdym razie suka została zamknięta w domu a tatulo potruchtał drogą ciągnięty przez psa i pchając przed sobą wózek.
Mógłby ktoś spytać czy nie lepiej byłoby podpiąć zwierzaka do wózka i biec w ten sposób?
Nie. Nie lepiej.
Powie to każdy kto próbował swoich sił w powożeniu psim zaprzęgiem.
Kto robił salto nad kierownicą roweru, kiedy ciągnące go psy gwałtownie skręciły w krzaki w pogoni za sarną ,która przebiegła drogę.
I kto potem bezradnie patrzył jak psy kontynuują pościg ciągnąc za sobą rower. Rower podskakujący i wirujący w powietrzu. Od którego odpadają różne części.
Mam za sobą kilka takich maszerskich przygód.
Dlatego zawsze bardzo pilnuję by smycz nie owinęła się wokół jakiegoś elementu wózka i trzymam ją tak by w każdej chwili móc ją puścić.
Pies co prawda ucieknie,ale dzieciakom nic się nie stanie.
A naprawdę mogłoby być groźnie.
Taki husky, który poczuje zew łowów przypomina odbezpieczony granat. Cała energia zgromadzona w jego mięśniach po prostu eksploduje w ułamku sekundy.
Tak było i tym razem.
Chociaż zaczęło się sielankowo.
Po kilku kilometrach biegu pies zwolnił, przestał się szarpać i wszedł w „tryb długodystansowy”.
Dziewczynki zasnęły ukołysane na wertepach leśnych ścieżek.
Było ciepło, ptaki śpiewały las pachniał wiosną.
Przebiegliśmy pięć kilometrów a potem zawróciliśmy,żeby trochę inną drogą wrócić do domu.
Pies truchtał, dziewczynki posapywały. A ja dyszałem i próbowałem się nie utopić we własnym pocie.
Takie są uroki braku regularności w treningach.
W końcu uznałem,że nie ma co się zarzynać i że marszobieg to też bardzo szlachetna forma przemieszczania się. I z truchtu przeszedłem w powolne człapanie.
Właśnie wybiegliśmy z lasu na otwarty teren gdy zauważyłem,że coś się święci.
Jakaś nieuchwytna zmiana rytmu kroków, ustawienia uszu,skręt głowy...
To zazwyczaj oznacza,że mam sekundę na reakcję zanim pies zwariuje i rzuci się w pogoń za jakimś stworzeniem.
Zaryłem piętami w błocie, puściłem wózek i oburącz chwyciłem smycz.
Co w zdecydowanie brutalny sposób przerwało lot psa w krzaki.
Zaskowyczał. A w tym głosie była złość,rozczarowanie, zniecierpliwienie i całe tony łowieckiej frustracji.
A jednak głos który dobiegł z krzaków spowodował,że to moja frustracja nabrała ogromnego ciężaru gatunkowego.
A kiedy pojawił się właściciel owego głosu zrobiło się jeszcze gorzej.
A właściwie właścicielka.
Z krzaczorów wytoczyła się ogromna locha. A za nią dwa warchlaki.
Małe wściekłe oczka świdrowały spojrzeniem mnie i psa.
A ja zastanawiałem się co zrobić.
Najgorsza była świadomość,że w zasadzie nic.
Przecież z dwójką dzieci na drzewo nie wlezę.
Zresztą co tu gadać- jeżeli zdenerwowana locha zaszarżuje to nawet nie zdążę wyjąć ich z wózka.
A nawet gdybym zdążył to ona i tak mnie dogoni.
Przez moment wydawało mi się ,że nabuzowany adrenaliną mogę obronić swoje dzieci gołymi rękami.
Rozsądek mówił jednak co innego.
Jedyna nadzieja była w tym,że spuszczony ze smyczy pies odwróci uwagę tego kłębu nabitych mięśni.
Staliśmy tak dłuższą chwilę.
Ona- matka z dójką dzieci i ja- też z dwójką.
Oraz popierdolonym jazgoczącym i miotającym się psem.
Dziwna scena.
Bo pies był jedynym ruchomym elementem naszej skamieniałej „grupy Laokoona”.
Jakby czas się zatrzymał.
Prawie wszędzie.
Poza jednym fragmentem czasoprzestrzeni, w którym gwałtownie przyspieszył.
Właśnie w tym,w którym znajdował się husky.
Nie wiem o czym myślała locha.
W każdym razie w końcu uznała,że lepszym rozwiązaniem jest taktyczny odwrót.
Wykwiczała komendę i trójka dzików zniknęła w krzakach przedzierając się przez nie z trzaskiem łamanych gałęzi.
Znowu zacząłem oddychać i zacisnąłem spocone dłonie na uchwycie wózka.
Czułem się jakbym wrócił z bardzo dalekiej podróży.
A pies?
Nie ukrywał swojego rozczarowania.
Jego wrzaskliwe i wymowne-„A,a,a,a,a,a,au,au,au,y,y,y,y,y,y,auuuyyyyyyyyy,eeuuuuuu,eu,
eu,eu,eu,aj,aj,aj,aj,aj,yyyyiiiiiyyyyyoiiiiiyyyyiiii!!!!”-niosło się po lesie.

poniedziałek, 17 maja 2010

Władcy marionetek

Zauważyliśmy u siebie pewną ,trochę niepokojącą, tendencję. Okazuje się ,że nie tylko ciąża zmienia percepcję.
Wpływ na nią ma również „rodzicielstwo”.
Całymi latami nabijaliśmy się z różnych reklam telewizyjnych pokazujących obrazki upaćkanych jedzeniem twarzy dzieci okraszone przesłodzonymi głosami lektorów.
-Kogo oni chcą zachęcić do zakupu pokazując te obrzydliwe bachory- burczała zdegustowana koleżanka małżonka.
Mnie również takie widoki wydawały się średnio apetyczne.
-Też nie rozumiem co jest takiego uroczego w łapach oblepionych serem i twarzy umazanej rozpuszczającą się czekoladą?
-A może my jacyś dziwni jesteśmy?
-Myślisz?
-No bo skoro takie reklamy robią to znaczy,że ludziom to si ę podoba. Na pewno przecież robią jakieś badania...
Popatrzyliśmy na siebie a potem zgodnym chórem wyraziliśmy swoją absolutną dezaprobatę:
-Błeeeeeeeeeeee!!!
Od pewnego czasu to się jednak zmienia.
Reklamy przestają drażnić.
A ostatnio rozczuliłem się widząc wycieczkę przedszkolaków, która przyjechała zwiedzić firmę, w której pracuję.
A przecież jeszcze niedawno obce dzieci wydawały mi się doskonale obojętne.
Celowo użyłem słowa „obce” zamiast „cudze” ponieważ nie jestem aż takim potworem by nie przejmować się dzieciakami znajomych :-)
W każdym razie jakoś nie możemy oprzeć się wrażeniu,że ktoś nam wszczepił do mózgów jakieś chipy.
Bo nagle podczas oglądania wiadomości oczy robią się szkliste a w gardle gula.
Bo jakaś wyrodna matka, bo skatowane maleństwo, pijany debil z kółkiem, bo mała rączka z wielkim wenflonem pod jeszcze większa kroplówką.
-Zobacz to dziecko jest ubrane w identyczna piżamkę jak nasze maleństwa- jęknęła łamiącym się głosem żona oglądając relację o wózku z niemowlakiem zmiecionym z przejścia dla pieszych przez pijanego gnoja.
W końcu musiałem warknąć żeby przestała, bo na mnie też to działa i strasznie przeżywam.
Kiedy człowiek zaczyna myśleć o tym na co są narażone dzieciaki to nogi zaczynają mięknąć.
Kiedy czasem spacerujemy z wózkiem naszą wiejską drogą to cały czas jestem gotowy, żeby razem z wózkiem schować się za drzewem albo zwalić się do rowu.
Bo prawie na każdym drzewie są ślady „dzwona”.
Tu zdarta kora, tam krzyżyk...
Wiejscy motocykliści kiedyś katowali zardzewiałe wueski a teraz przesiedli się na „szlifiery”.
No, jednym słowem czuję się tak jakby ktoś miał pilota do owego chipu w mojej głowie i co jakiś czas ze złośliwym uśmiechem naciskał guzik mrucząc złośliwie:
-A niech się tatulo pomartwi.
A kiedy schodzimy z „asfaltówki” na drogę szutrową to pojawia się kolejny problem.
Dlaczego ja, mijając na takiej drodze ludzi, zwalniam, staram się mijać ich na luzie żeby jak najmniej kurzyć, a inni psiakrew jakoś nie mogą?
Zapieprzają tymi swoimi samochodami terenowymi, quadami albo dwudziestoletnimi, zardzewiałymi audi jakby właśnie startowali w eliminacji mistrzostw świata WRC.
Niedawno tak mi gul skoczył,że w końcu wlazłem przed maskę kolejnego wiejskiego króla kierownicy.
Oddałem wózek żonie i klnąc pod nosem wylazłem na sam środek wąskiej drogi.
-Co ty wyprawiasz!-jęknęła małżonka
-A czary kurwa robię. Zamierzam sprawić ,że ten kretyn jednak zwolni!-warczałem pokonując szczękościsk.
Bo ostatnio jakiś spokojniejszy się zrobiłem,ale kiedy chodzi o dobro dzieci...
A najciekawsze jest to,że podczas ostatniego spaceru zagrożenie przyszło z zupełnie innej strony.
Ale o tym w kolejnym odcinku.
CDN

czwartek, 6 maja 2010

W objęciach skrzydełek

Tydzień temu koleżanka małżonka zagadnęła:
-Kochanie a może wziąłbyś urlop na przyszły tydzień? Należy ci się. Odpoczniesz, wyluzujesz się...
Perspektywa wydała mi się bardzo kusząca,ale trochę się wahałem.
-Sam nie wiem...
-No! I znajomi na długi weekend do nas wpadną i twoja kuzynka.
-O! Fajnie to może rzeczywiście...
-No, no. I wiesz z dziewczynkami jesteśmy do lekarzy umówieni na czwartek i piątek. To byś nie musiał kombinować z pracą i wszystko na spokojnie i na luzie byśmy załatwili.
To mnie ostatecznie przekonało.
No i jak ten głupi złożyłem wniosek urlopowy nie przeczuwając podstępu.
Naprawdę cieszyłem się na te wolne dni.
Do chwili gdy usłyszałem:
-To skoro masz wolne to może teraz ty powstajesz do dziewczynek w nocy?
Nawet nie wyobrażacie sobie jak mnie korciło żeby zagrać macho i warknąć z wyższością:
-Czy ty kobieto nie przesadzasz? Ja ciężko pracuję, zarabiam, utrzymuję rodzinę i należy mi się wypoczynek.
Tyle,że nie licząc zwykłego poczucia przyzwoitości kluczowe było tu słówko „zarabiam”.
Bo nie wchodząc w zbędne szczegóły finansowe moja małżonka znacznie lepiej wychodzi finansowo siedząc na urlopie macierzyńskim niż ja stając desperacko na różnych członkach, oraz ich czubkach, w pracy.
No nieważne.
Ważne jest to,że chociaż wirtualnie warknąłem arogancko to w świecie realnym wypowiedź miała formę znacznie złagodzoną:
-Oczywiście kochanie.
Jednym słowem lew ryknął.
Tym samym moje powolne odzyskiwanie formy zostało na jakiś czas zawieszone.
Tym bardziej ,że w jego ramach postanowiłem wziąć się za siebie.
Przez kilka dni poćwiczyłem, pogimnastykowałem się, pomachałem gryfem i hantlami.
A potem... dostałem zapalenia korzonków.
Po prostu „królowie życia”,że zacytuję stary i tandetny kawałek zespołu Kombi. Tego przez jedno „i”.
Za to stałem się główną atrakcją wieczornych imprez z naszymi gośćmi.
Występowałem podczas nich jako „człowiek ,który zasypia zawsze i wszędzie”.
Zacząłem od banalnego zasypiania na fotelu albo podłodze.
A skończyłem chrapiąc z głową opartą na blacie kuchennym.
Przytulony do miski, w której rozmrażały się skrzydełka na grilla.
Nikt tak jak Garbaty nie umie zabawić towarzystwa.

sobota, 1 maja 2010

Wstyd ?

Chyba wygrzebałem się wreszcie z kryzysu psychofizycznego. Znowu mam siłę żeby w domu coś porobić albo popisać.
I nie zasypiam na podłodze podczas zajmowania się dziećmi.
Za to najwyraźniej dopadło koleżankę małżonkę.
Po roku siedzenia w domu można poczuć się zmęczonym.
I nie wiadomo jak bardzo kochałoby się swoje dzieci to i do nich można czasem stracić cierpliwość.
Ostatnio w pracy odebrałem sms:
-Wracaj jak najszybciej bo laski są nieznośne i zaraz je na allegro za złotówkę wystawię!
Odpisałem żeby dała chociaż cenę minimalną.
Oraz,że wcześniejszy powrót może nie być taki prosty.
Zresztą takie prośby o wsparcie ogniowe dostaję coraz częściej.
Bo i dzieciaki w swojej szczytowej formie to duet potrafiący zamęczyć nawet najtwardszego zawodnika.
Podwojone krycie,że użyję terminologii sportowej.
-Wiesz kochanie, ciągle mam wyrzuty sumienia, że się niecierpliwię,że się złoszczę...-westchnęła wczoraj podczas spaceru żona.
-Daj spokój. To normalne. Wcale ci się nie dziwię.
-Ale nie powinnam. One są przecież takie kochane. Tyle,że już czasem nie mam siły.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
Bo i mnie czasem zdarza się wyjeżdżać rano do pracy z pewnym uczuciem ulgi, którego trochę się wstydzę.
-Jak cie proszę żebyś wrócił jak najszybciej to naprawdę oznacza,że już po prostu nie mogę. Że u kresu jestem.
-Myślisz,że nie wiem? A swoja drogą ty to potrafisz człowieka do powrotu do domu zachęcić-”Wracaj natychmiast bo laski dzisiaj są koszmarnie okropne i nie da się z nimi wytrzymać”. No po prostu aż się chce pędzić do chałupy- parsknąłem śmiechem.
Ale doskonale ją rozumiałem bo sam złapałem się na tym,że wracając do domu szukam wzrokiem jakiegoś zacisznego miejsca, w którym mógłbym zaparkować i po prostu... przespać się w samochodzie.
Chociaż godzinkę.
Byłoby to cholernie samolubne. Świadczyłoby o braku lojalności, zaufania. No, świństwo po prostu.
Ale jakże kuszące.