niedziela, 28 lutego 2010

Jakże elitarnie ;-)

Ostatnio czuję się mocno stłamszony przez rzeczywistość.
I ciągle się boję.
Uzmysłowił mi to mail od jednej ze stałych czytelniczek.
Od pewnego czasu nie opuszcza mnie obawa.
Patrzę na buzie córek i zastanawiam się czy będą miały szczęśliwe życie? Czy nikt ich nie skrzywdzi? Czy będą zdrowe? Czy będziemy umieli się porozumieć kiedy wejdą w ten głupi wiek buntu i negacji?
I czy ja będę zdrowy wystarczająco długo by móc je chronić i otaczać opieką?
A koleżanka małżonka?
Ech, takie wieczorne niewesołe zadumy.
Próbuję z tego żartować mówiąc, że już teraz żal mi tych biednych chłopców , których dziewczyny w przyszłości będą przyprowadzać do domu.
-Jakie masz plany względem mojej córki młody człowieku?-już widzę wielkie oczy pięciolatka, który tylko przyszedł pobawić się klockami z córką sąsiadów.
Ten to przynajmniej będzie mógł wybrnąć z sytuacji wykrzywiając usta w płaczu i tuląc się do mamy.
Pryszczaty piętnastolatek będzie zdany na własne siły, inwencję, pomysłowość, refleks i poczucie humoru.
Już się ciesze na te małe happeningi!
Muszę tylko uważać żeby nie przegiąć bo mi ich przestaną do domu przyprowadzać:
„Wiesz co może spotkamy się na mieście, albo przystanku PKS'u? Wiesz mój tata jest trochę dziwny a nie chcę żeby cię odstraszył. Ciągle musi się popisywać tymi swoimi tekstami. I na pewno spróbowałby cię zmusić do słuchania tej jego starożytnej hałaśliwej muzyki.”

Tjaaa... granica między byciem fajnym tatą a upierdliwym dziwakiem może okazać się niebezpiecznie cienka.
Chociaż z muzyką być może znajdziemy wspólny język. Ostatnio popołudniami puszczamy im sporo polskiej muzyki. Bardzo różnej. Z moich obserwacji wynika,że co prawda do gitarowych solówek i pewnych muzycznych ekstrawagancji dziewczyny jeszcze muszą dorosnąć,ale solidne rockowe granie naprawdę im się podoba.
Okazuje się ,że można pogować leżąc w leżaczku.
Nie uwierzyłbym gdybym nie zobaczył tego na własne oczy :-)))
A tak przy okazji to ostatnio wyczytałem, że większość rodaków ma problemy z odpowiedzią na pytanie kim był Chopin.
„Komponował coś na skrzypce”-to jedna z padających odpowiedzi.
Nigdy nie byłem miłośnikiem Chopina- to nie jest moja bajka muzyczna, ale trochę to podłamujące.
Według owych badań tylko co trzeci Polak słucha konkretnej muzyki a nie „tego co leci akurat w radiu”.
Za to w dobry nastrój wprawiło mnie to,że „osób słuchających jazzu czy heavy metalu jest jeszcze mniej niż miłośników muzyki klasycznej”.
Zawsze to miło poczuć się elitą ;-)
No to spadam posłuchać jakiegoś elitarnego jazgotu bo dziewczyny akurat przydrzemały.
Słuchaweczki na uszy i ......

piątek, 26 lutego 2010

Garść wieści

Dzisiaj taki post organizacyjny bardziej bo wena jakoś nie dopisuje.
Po pierwsze -baaaaaaardzo dziękuję wszystkim, którzy zagłosowali na ten blog w konkursie "Bloger 2009".
Nie wydaje mi się bym odniósł tam spektakularny sukces, ale zawsze warto spróbować.
Po ilości wejść na stronę widzę,że przynajmniej przybyło czytelników. trochę szkoda,że w takim "suchym" dla mojej pisaniny okresie.
Powodów owego stanu jest kilka.
W domu trochę ciężko jest mi skupić się na pisaniu więc często zostawałem dłużej w pracy albo przyjeżdżałem wcześniej żeby coś naskrobać. czasem pisałem też "na sucho" w domu a w pracy tylko wrzucałem różne treści do netu.
Niestety z domowym internetem były ostatnio problemy (a jak ich nie było to kompa okupowała koleżanka małżonka) a w pracy dopadła mnie "niewidzialna ręka informatyka", który najwyraźniej odciął dostęp do bloggera.
Nie wiem w czym mu ta moja aktywność przeszkadzała- skoro mam pracę zadaniową i sam ją sobie organizuję? Ale to w końcu blog prywatny więc odpuściłem.
Za to wkurzył się kumpel, który blog prowadzi praktycznie służbowo. Co prawda nie w ramach obowiązków ,ale dla idei.
Jest taka piosenka Dr Hakenbusza, której refren dobrze oddaje sytuację,ale jej nie zacytuję bo brzydka werbalnie :-))))))))))
Jest też bardziej pozytywny powód moje mniejszej aktywności na blogu.
Otóż zachęcony sporą ilością komentarzy i maili postanowiłem rozpocząć pracę nad "uksiążkowieniem" (taki odpowiednik ekranizacji) blogu.
Jednak po przejrzeniu blogowego dorobku doszedłem do wniosku,że to co napisałem wymaga sporych poprawek i zmian.Oraz uzupełnień.
Więc ostatnio sporo piszę "do szuflady".
I wreszcie czuje,że zaczyna iść nieźle.
Nie wiem dlaczego znacznie lepiej pisze mi się o czasie ciąży niż o chwili obecnej. Może po prostu dlatego,że tak wiele wtedy się w naszym życiu działo?
Teraz nasze życie trochę się zbanalizowało-kupa, pielucha, butla mleka, kąpiel i od nowa.
Nie jest łatwo pisać o tym z werwą i jajem.
A wystarczyło wrócić myślami do remontu i paru innych spraw by słowa układały się same a treść zrobiła mile hardkorowa.
Nie znaczy to oczywiście,że odpuszczam blog,ale staram się w nim trzymać chronologii.
Z wieści "pozablogowych" mogę jeszcze dodać, że trwają prace nad znakiem graficznym blogu, projektem "dzieciofrankensteinowych" koszulek i lada chwila Dzieci Frankensteina będą miały swoje konto na facebook'u.
Tak więc wbrew pozorom nie obijam się :-)))

poniedziałek, 22 lutego 2010

Ghost Bloger

Wreszcie pojawiło się słońce.
Od razu lepiej, bo ostatnio w swojej desperacji zasiadłem przed kompem i na youtube oglądałem filmiki z lepszych i cieplejszych krain.
Ze szczególnym uwzględnieniem windsurfingowych obrazków. Palmy, wiatr, gorący piasek.
Aż coś mnie ścisnęło w żołądku.
„Czemu nas tam nie ma
Gdzie za darmo wszystko dają
Czemu nas tam nie ma
Gdzie się wszystkie sny spełniają...”
Że pozwolę sobie zacytować fragment piosenki z pewnego filmu o … bliźniakach.
Inna sprawa,że z pewnym przerażeniem myślę o zbliżającym się sezonie „deskowym”.
Z powodów czysto narcystyczno- estetycznych.
Bo nie ma nic bardziej żałosnego niż spasiony koleś wbity w zbyt ciasną piankę neoprenową.
Nigdy nie wyglądałem jak bóg olimpijski.
No chyba,że Dionizos.
Podczas bachanaliów.
Tyle,że to nie jest specjalny powód do chwały.
Ale jakąś tam formę starałem się trzymać.
Tymczasem przez ostatnie miesiące zapasłem się tak,że nawet koleżanka małżonka patzrąc na mnie twierdzi,że pozbywa się kompleksów „pociążowych”.
I nie jest to problem , którym trudno zapomnieć ponieważ po remoncie mamy w łazience duże lustro dokładnie naprzeciwko kabiny prysznicowej.
Tak więc, chcąc nie chcąc, moje spojrzenie regularnie pada na to dziwne coś w miejscu czego powinien być „kaloryfer”.
A mówią,że „dzieci odmładzają”.
To dlaczego w lustrze widzę emeryta!?
Jasny gwint. Dziadek Dzieci Frankensteina jest w lepszej formie!
I nawet nie chodzi o to,że mi się nie chce czy ,że jestem rozleniwiony.
Po prostu ciągle mam poczucie,że cokolwiek robię, to robię to kosztem czasu, który mógłbym spędzić razem z córkami.
Poszedłbym pobiegać,ale lepiej byśmy cała czwórką poszli na spacer.
Więc może basen? Tu pojawiają się pewne problemy logistyczne.
No to może nadrobić zaległości na blogu?
Ale one tak słodko się uśmiechają, próbując przyciągnąć uwagę taty...
A jednak przychodzi taka chwila,że chyba czas pomyśleć trochę o sobie.
Od kilku dni mówi mi to bardzo wyraźnie kręgosłup :-))
a co do blogu to przydałby mi się ghost writer...

I w ten, jakże ,sposób pozwolę sobie nawiązać do nowego filmu Polańskiego ;-))).
Wczoraj dzięki uprzejmości dziadków mieliśmy okazję wybrać się do kina na „Autora widmo”.
I co?
Nie jest to może arcydzieło.
To po prostu bardzo dobry, wciągający film.
Thriller polityczny w nieco oldskulowym stylu. Z muzyką niczym z thrillerów z lat 70-siątych, fantastycznymi zimnymi zdjęciami Edelmana i perfekcyjną chłodną reżyserią.
Czysta przyjemność oglądania. Świetnie zainscenizowane sceny i ani jednej niepotrzebnej. Duszna atmosfera, poczucie ciągłej niepewności i zagrożenia. Fantastyczne plenery i scenografia.
Można chyba śmiało powiedzieć, że to będzie klasyk gatunku.
No i obsada- Brosnan i McGregor idealni do swoich ról.
Chociaż jak przeczytałem,że żonę premiera mogła zagrać Tilda Swinton to aż mnie ciary przeszły na myśl jak w jej wykonaniu mogła wyglądać jedna z ostatnich scen filmu.
Ta, w której dostaje kartkę od „ducha”.
Chociaż z drugiej strony jej osobowość mogła rozsadzić tę rolę i zdominować film co spowodowałoby,że mógłby być o czymś innym.
Co pewnie nie wyszłoby mu na dobre.

niedziela, 21 lutego 2010

Arirania Blues

Koleżanka w pracy stwierdziła kilka dni temu:
-Ale ci fajnie. Możesz się zdystansować od tego syfu tutaj. Od tych wszystkich gierek, intryg i w ogóle. Wrócisz sobie do domu do zupełnie innego świata. Inne priorytety, ważniejsze sprawy i tak dalej.
-To prawda- pokiwałem głową-Tyle,że wbrew pozorom nie jest tak łatwo się zdystansować od tego co się tutaj dzieje. Bo im tutaj jest gorzej tym bardziej się martwię właśnie o te najważniejsze rzeczy. Do tej pory też bywało gorzej lub lepiej, ale wiedziałem ,że trzeba przeczekać i będzie lepiej. Ale dzieciaki tego nie wiedzą. One muszą mieć w domu ciepło, muszą dostać swoje mleko i tak dalej.
Chyba zrozumiała bo pokiwała głową.
Rzeczywiście ostatnio nie było zbyt różowo. Jeżeli już musiałbym użyć jakiejś palety kolorystycznej by odmalować sytuację w pracy to byłaby raczej oparta na kolorach i odcieniach inspirowanych produktami przemiany materii naszych córek.
I to nie tymi bardziej zielonymi.
Nie o kolor nadziei mi bynajmniej się rozchodzi.
Pewnie dopadł mnie późnozimowy spleen
Zazwyczaj luty jest moim ulubionym miesiącem zimowym. Dłuższe dni, sporo słońca, śnieg. Dobry czas na uprawianie narciarstwa biegowego, podpatrywanie zwierząt, spacery z psami i tak dalej.
Tymczasem ostatnio świat nie wyglądał zbyt zachęcająco. Po minucie spaceru buty były przemoczone, śnieg miał barwę brudnych, starych firanek z mieszkania nałogowego palacza. A niebo... popiołu z jego popielniczki. Też starej i brudnej.
Rano z niechęcią wsiadałem do samochodu, przekręcałem kluczyk w stacyjce a potem słuchając zdegustowanego pomruku silnika zastanawiałem się jaka muzyka mogłaby poprawić mi nastrój. Kolejne płyty lądowały w paszczy odtwarzacza tylko po to by po chwili zostać wyplute z niesmakiem.
No, po prostu czas gdy nic nie pasuje, nic nie odpowiada,każde rozwiązanie jest złe, każda muzyka irytuje i każde gacie cisną.
A każdy post, który próbuję napisać jest słaby, bez polotu, nudny …
No absolutny megadodupizm.
Najgorsze jest to,że wiem iż wystarczyłoby kilka dni biegania, jakiś wypad na basen czy parę godzin na biegówkach i w głowie wszystko poukładałoby się na nowo.
Ale ta totalna niemoc.
To nie jest wina księżniczek bo obie są cudowne. W nocy grzecznie śpią a w ciągu dnia promiennie się uśmiechają.
Nawet ta, która była tak oszczędna w okazywaniu cieplejszych uczuć przez co dorobiła się przezwiska „Chmurka”. O burzową chodziło a nie o takiego słodkiego, białego baranka.
Ale skoro o przezwiskach mowa to dawno temu coś wam obiecałem.
Post o ariraniach.
Mamy ogromną łatwość nadawania sobie różnych przezwisk i ksywek. W większości animalistycznych, ale nie tylko.
W naszym języku roi się od przeróżnych „dupełków”, „popierdółek” i „mondziołów”.
Królują jednak zwierzęta. Różne w zależności od nastroju, pory roku i pogody.
Tak więc tego samego dnia w zależności od okoliczności człowiek może być:sikorką, rzekotką, łosiem, ropuchem, larwą, sępem albo... ścierwojadem.
Jest też osobna kategoria zwierzęcych przezwisk.
Te też ewoluują ,ale w końcu ulegają stabilizacji w momencie gdy znajdziemy stworzenie, które najlepiej charakteryzuje człowieka.
Póki co nasze córy pozostają ślepowronami-

-to takie ptaki brodzące,ale nam bardziej od tego skojarzenia pasowała nazwa. Bo ksywka narodziła się gdy dzieciaki jeszcze słabo widziały za to wydawały takie pseudoptasie piski.(zdjęcie pochodzi z wikipedii)
Dlaczego koleżanka małżonka ostatecznie została „okapi” już wiecie.
A ja? Przez dłuższy czas byłem „osiołkiem” i historia tego akurat przezwiska nie jest jakimś specjalnym powodem do dumy. Za to nieodmiennie bawi żonę. I nawet teraz gdy zrobię coś głupiego albo wykażę się szczególną bezmyślnością to zza pleców słyszę drwiąco- ironiczno- pieszczotliwe „iiiiiihhaaaaaiiiiiihhhaaaaa”.
Na szczęście na co dzień jestem już zupełnie innym człow... znaczy stworzeniem jestem innym.
Mianowicie ARIRANIĄ.
Dlaczego? O to musicie spytać koleżankę małżonkę, ale rzeczywiście wyjątkowo łatwo przychodzi mi utożsamianie się z tym ciekawskim i uwielbiającym wodę przedstawicielem łasicowatych.
No, a kiedy znalazłem TO zdjęcie...


fotka znaleziona na:
www.joemonster.org/phorum/read.php?f=21&t=64717

środa, 17 lutego 2010

Nooo poległem :-))))))))


No to żeby nie było tak okrutnie poważnie :-))
Takie oto cudo znalazłem w necie.Ciekawe czy dziewczynki w przyszłości dadzą się namówić na założenie takich kreacji?

Naprawdę na serio

Co jakiś czas przeglądam co tam prasa pisze na nasz branżowy temat.
No i niestety najczęściej trafiam na artykuły w „Naszym Dzienniku”.
Piszę „niestety” ponieważ tradycyjnie są to ociekające jadem teksty ultrafundamentalistyczne.
Tak zajadłe, jednostronne i zapalczywe w tonie,że aż śmieszne.
A jednak wczoraj lekko opadła mi szczęka. Z kilku powodów.
Po pierwsze zadziwił mnie histeryczny ton i chaotyczna treść czegoś co waham się nawet nazwać artykułem.
Po przeczytaniu tych wypocin stałem się bogatszy o wiedzę, że in vitro to oczywiście samo zło i jego jedynym celem jest właściwie mordowanie ludzkich zarodków. Ewentualnie produkowanie dawców części zamiennych.
Reszty chyba możecie domyślić się sami.
Czemu więc w ogóle piszę o tych żałosnych dokonaniach dziennikarskich z „ND”?
Otóż mimo,że kompletnie nie zgadzam się z interpretacją informacji zawartych w owym pseudoartykule to kilka z nich nie daje mi spokoju.
Od wczoraj myślę o dwóch opisanych w nim przypadkach.
Pierwszy dotyczy głuchoniemej pary, która szukała głuchoniemego dawcy nasienia. Oczywiście po to by mieć podobne potomstwo.
A drugi pary karłów w analogicznej sytuacji.
Tak mnie to męczyło,ze zacząłem szukać informacji na ten temat.
I rzeczywiście.
W 2002 r. "The Washington Post Magazine" opisał historię pary niesłyszących lesbijek mieszkających w stanie Maryland i studiujących na uczelni dla osób głuchych , które chciały, aby ich dziecko urodziło się głuche i szukały dawcy nasienia, który im to zapewni.
„Dziecko słyszące będzie dla nas szczęściem. Dziecko niesłyszące będzie wyjątkowym szczęściem- mówiła wtedy jedna z nich.
I co? Ich synek rzeczywiście urodził się praktycznie głuchy. Obie matki uznały,że nie będzie nosił aparatu słuchowego.
Pierwsza myśl-”cóż za egoizm”!
Jednak w tej sprawie jest drugie dno. To swoista subkultura a właściwie kultura głuchych, którzy nie traktują głuchoty jako ułomności, lecz raczej cechy wyróżniającej ich środowisko. Środowisko ze specyficznymi zachowaniami, zwyczajami i językiem. Jest to podobno świat do ,którego osoba słysząca nie ma dostępu. Nawet jeżeli umie „migać”.
Niektóre osoby z tego środowiska podchodzą do tej kwestii tak artodoksyjnie,że gdyby podczas badań okazało się,że ich dziecko będzie słyszeć to zdecydowałyby się na aborcję.
Tak przynajmniej sytuacja wygląda w radykalizującym się środowisku amerykańskim, które zdecydowanie broni „swojej tożsamości”.
Ciekawe na ile są to rzeczywiste poglądy a na ile prowokacja?
Preimplantacyjna diagnostyka genetyczna (PDG) z założeniu miała pomóc ludziom, którzy mają choroby genetyczne lub są nosicielami różnych chorób. Coraz częściej jest stosowana właśnie przy in vitro.
Jednak pojawia się pokusa a nawet tendencja do rozszerzana jej zastosowań do dowolnego określania cech dzieci.
Już samo to jest wysoce dyskusyjne a kontrowersje podsycają takie przypadki jak ten z Wielkiej Brytanii.
Małżeństwo, którego syn choruje na ostrą anemię, postanowiło mieć kolejne dziecko, które mogłoby być dawcą szpiku kostnego.
Ponieważ dziecko poczęte drogą naturalną również mogłoby okazać się chore chcieli wykorzystać preimplantacyjną selekcję genetyczną.
Aby „otrzymać” idealnego, zdrowego dawcę.
Ponieważ w ich kraju nikt się na to nie chciał zgodzić zaczęli szukać pomocy w USA. Ostatecznie sprawa trafiła do sądu, który w 2005 roku przychylił się do ich prośby.
Identyczny przypadek zdarzył się w 2008 roku w Hiszpanii.
Krew z pępowiny małego Javiera miała uratować życie śmiertelnie chorego 6 letniego Andreasa.
Sprawa oczywiście wywołała dyskusję i oczywiście pojawiły się zarzuty,że to
„eugenika w nazistowskim stylu”.
A prasa odtrąbiła narodziny „dziecka- lekarstwa”.
Znamienne natomiast jest to,że wszystkie opisywane przypadki są sprzed kilku lat i mimo,że szukam intensywnie to nigdzie nie znalazłem informacji o dalszych losach bohaterów.
Czy Javier Mariscal Fuentes rzeczywiście uratował życie brata?
Czy syn niesłyszących lesbijek jest zadowolony ze swojego losu?

Zły tatulo i płaczliwe inferno

Narzekałem na „czarnopijarowe” postępowanie koleżanki małżonki,ale chyba ostatnio sam sobie „strzeliłem w stopę”.
Dzieci Frankensteina rosną i zaczynają wymagać czegoś więcej niż snu i mleka.
A jak czegoś chcą to potrafią zwrócić na siebie uwagę.
Oj potrafią.
Przedwczoraj urządziły nam całodniowy koncert. I niestety te wyrachowane istoty podzieliły się rolami i dobrze rozłożyły siły.
W efekcie ich kampanii żądań i pretensji powietrze w mieszkaniu wyraźnie zgęstniało od napierających na nas fal akustycznych.
Emitowanych, odbijanych, przenikających się, interferujących – i tak dalej.
Jednym słowem audialny odpowiednik piekła na ziemi.
Płaczliwe inferno.
Nie wiem jak mama księżniczek to znosi,ale ja już pół godziny po powrocie z pracy czułem się jak ludzki wrak.
Zniszczony psychicznie i fizycznie.
I bezradny.
No i jeszcze dostało mi się od żony.
-Kochanie pozwól,że zwrócę ci na coś uwagę.
Czemu czułem,że zaraz mnie wkurzy?
-Wiesz, nie wystarczy tylko stać nad dzieckiem i jęczeć „oj nie płacz, nie płacz, o co ci chodzi, czemu płaczesz, no przestań...” Trzeba się mój drogi trochę wysilić, zabawić, zainteresować.
-Fajnie, tylko co tu można wymyślić. Zbyt wielu zainteresowań to nasze małe larwy jeszcze nie mają. Nakarmiłem, przewinąłem, utuliłem, pośpiewałem, pomachałem pluszową żyrafą, pogrzechotałem grzechotką i wszystko o dupę potłuc.
Jakby się facet nie starał ciągle coś jest źle. Prawdziwe małe kobiety- dodałem nieco kąśliwie, bo krytyczne uwagi pod moim adresem mocno mnie dotknęły.
To prawda,że żona zastała mnie kiedy kompletnie bezradny i zniechęcony kiwałem się nad dziećmi zadając pytania, na które one nie zamierzały odpowiedzieć.
Zbyt były pochłonięte wytwarzaniem owego koszmarnego hałasu.
-Nie mów tak, bo ja to mam cały dzień i naprawdę muszę kombinować żeby opanować sytuację. Wiesz, ja nie siadam przy dzieciach i nie czytam gazety- dodała z wyraźną pretensją w głosie.
No i masz! Wiedziałem do czego pije, bo rzeczywiście ostatnio tak mi się zdarzyło zrobić.
Tyle,że to syndrom szklanki do połowy pustej lub pełnej.
W oczach żony byłem pozbawionym inwencji, gruboskórnym samcem, który zamiast córkami interesuje się tym co napisane w Newsweeku.
Tymczasem we własnych byłem kochającym tatulem, który nawet czytając gazetę chce być bliżej swoich córek i przysiadł obok nich na podłodze z tygodnikiem.
Chyba jednak słabo to wygląda co?

wtorek, 16 lutego 2010

Muuuuutaaaaaacjaaaaaa!!!


Kiedy ostatnio żona męczyła mnie o post o ariraniach (już niedługo)mruknąłem tylko:
-Poczekaj, poczekaj jeszcze tematu mutacji nie dokończyłem.
-Nie rozumiem?
-Nooo, o skrzelach muszę napisać.
-Eeee tam, przestań się popisywać.
-Mówisz tak tylko dlatego,że zazdrościsz. Ty... jedyny ssaku lądowy w rodzinie!-wykrzyknąłem triumfalnie.
Otóż niedawna informacja o ewoluowaniu księżniczek, które ma je przystosować do życia w środowisku wodnym nieco zelektryzowała rodzinę.
Wszyscy zaczęli oglądać swoje stopy, uszy i inne członki.
I co?
Prawie cała rodzina jest normalna.
Prawie.
Poza jednym małym garbatym wyjątkiem.
„Garbaty ty mutaku!”-myślę patrząc codziennie w lustro podczas golenia.
Bo okazało się,że również mam „skrzelowe pozostałości”.
Zastanawia mnie tylko dlaczego są one po przeciwnej stronie uszu niż w „Wodnym Świecie”?
W każdym razie to przynajmniej wyjaśnia mój pociąg do wody.
Stary ropuch i jego dwie małe kijanki.
Tak ,tak- wiem,że to płazy i bez skrzeli,ale chodzi mi o szersze spojrzenie.

Parchaty los

Ech... ten post miał zostać napisany w niedzielę rano,ale wszystko sprzysięgło się przeciw biednemu garbatemu tatulowi.
Zapowiadało się sympatycznie- wolny weekend,córki kończą drugi miesiąc życia- dokładnie w walentynki i jakby tego było mało statystyki bloga pokazywały,że dokładnie tego dnia liczba wejść na stronę „dobije” do bardzo okrągłej cyfry.
Miał być wesolutki, radosny post, fotka butli szampana i takie tam popierdółki.
Tymczasem w sobotę obudziłem się nieprzytomny. Łeb mi pękał, bolały stawy i mięśnie, zawroty głowy, nudności i tak dalej.
Cały dzień przechlapany a wieczorem zwaliłem się do łóżka wstrząsany dreszczami.
Za to z nadzieją ,że niedziela będzie lepsza.
Nie była.
Zdrowy poczułem się oczywiście wtedy gdy trzeba było w poniedziałek iść do pracy.
No, doprawdy los bywa czasem prawdziwym gnojkiem.
Nie piszę o tym by się użalać,ale by oddać kontekst i klimat.
Kiedy tak snułem się po domu a moim jedynym marzeniem było wrócić do łóżka albo położyć się w kącie pod kaloryferem ( i stracić przytomność) koleżanka małżonka zagadnęła;
-A kiedy coś napiszesz do bloga?
Tym razem ja spróbowałem, czy aby z wiekiem nie nabywam cech superbohatera i mój wzrok nabiera mocy zamrażania ludzi i przedmiotów.
Nie nabrał.
-No co? Napisz coś! Wiesz, jak teraz bierzesz udział w konkursie to powinieneś fajne posty pisać.
Bardzo śmieszne. Jakbym miał mało szefowej w pracy.
-Opanuj się kobieto. Ja w tej chwili cały wysiłek wkładam w to żeby się nie przewrócić.
-Przecież siedzisz?
-No właśnie!
-Oj przestań! Do bloga marsz!
-Pozwól dobra kobieto,że najpierw zajmę się jednak kontemplowaniem swojego cierpienia.
I tak sobie radośnie walentynki spędziliśmy łykając, zamiast szampana i kawioru, wodę mineralną i tabletki od bólu głowy.
A jednak koleżanka małżonka nie ustępowała:
-O ariraniach miałeś napisać, pamiętasz?!
Pewnie ,że pamiętam nawet publicznie obiecałem.
Brakowało mi jednak odpowiedniej fotki jako ilustracji.
Ostatnio jednak wygrzebałem w necie taką,że aż mi kopara opadła i banan mi się robi na twarzy na samo jej wspomnienie.
I wiem,że Wam się spodoba.
Oj spodoba.
Cierpliwości.

czwartek, 11 lutego 2010

Kruczoczarny PR


Koleżanka małżonka robi mi ostatnio kruczoczarny PR.
Myślę,że wśród sąsiadów mam opinię fatalną.
A wszystko przez spacery.
Otóż moja żona postanowiła jak najszybciej wrócić do formy, po ciąży.
I podczas spacerów nie da sobie wyrwać wózka.
Więc nasze dotlenianie wygląda najczęściej tak,że ja prowadzę oba psy a ona pcha nasz dwuosobowy wehikuł.
Prowadzenie na smyczy naszych czworonogów wymaga wiele cierpliwości i siły ponieważ są wychowane na psy pociągowe.
To znaczy husky taki jest sam z siebie a kundlica go naśladuje. A że jest o wiele cięższa i silniejsza to stanowią naprawdę morderczy duet.
Tak więc kiedy mam dosyć szarpania się z nimi po prostu siadam na sankach (patrz fotka do jednego z poprzednich postów) i jedziemy.
A koleżanka małżonka brnie pchając grzęznący w śniegu wózek.
-Kochanie może cię zmienić?-proponuje jej regularnie,ale w odpowiedzi zawsze słyszę zdecydowane:
-Nie! No co ty! Muszę ćwiczyć.
-Ty, ale zdajesz sobie sprawę z tego jak to wygląda z boku? Może chociaż jak zbliżamy się do wsi to się zamienimy- proszę błagalnie
-Nie, nie nie- ucina dyskusję.
A ja oczami wyobraźni już wiedzę tych ludzi obserwujących nas zza firanek
-Patrz! Biedna dziewczyna- mówią kobiety- ale się urządziła bidula.
-A to egoistyczny gnój- warczą z dezaprobatą faceci o dłoniach stwardniałych od pracy w lesie i w polu.
-Wiesz co, ja chyba nie wytrzymam. Zaraz wyjdę i mu coś powiem.
-Daj spokój. Co się będziesz wtrącać. Buraka k..a nie wychowasz. Jak go matka nie nauczyła szacunku dla kobiety to i żona nie da rady.
Nie zdziwię się kiedy następnym razem pójdę do wioskowego sklepu i napotkam zimne niechętne spojrzenia.
A kiedy poproszę o chleb i ser to produkty zostaną w milczeniu, nonszalancko, rzucone na ladę.
A potem usłyszę pełen fałszywej słodyczy głos:
-Może jeszcze ze dwa piwka? Pan taki przecież spracowany. No i te dzieci...A może coś słodkiego dla żony? Niech CHOCIAŻ TO ma z życia.

środa, 10 lutego 2010

Palec w oko

Tak czytam sobie poprzedni post i zastanawiam się czy aby nie próbuję wychować córek na chłopaków?
Chyba nieee...?
Chyba.
A propos chłopców. Media rozpisują się ostatnio o wynikach badań, z których wynika,że chłopcy poczęci metodą ICSI też mogą mieć poważne problemy z posiadaniem własnego potomstwa.
Metodę stosuje się najczęściej wtedy gdy przyczyna niepłodności jest po męskiej stronie.
Właściwie to samo w sobie nie jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Wydaje się logiczne. Niefajne ,ale logiczne.
Natomiast związek między długością palców a płodnością...
Naukowcy analizowali długość palców serdecznych. Podobno na ich podstawie jest bardzo łatwo zdiagnozować niepłodność u facetów.
Jeżeli palec serdeczny jest tej samej długości, lub krótszy od wskazującego to świadczy to o niskim poziomie testosteronu.
Jak wyczytałem na „onecie”:
„Długość palca serdecznego u poczętego dziecka ustalana jest w pierwszych 14 tygodniach ciąży i ma związek z poziomem eliksiru męskości - testosteronem, określanym przez specyficzną grupę genów”.

Przyznacie,że świadczy to specyficznym poczuciu humoru matki natury.
Siedzę właśnie i uważnie przyglądam się swoim dłoniom.
I wychodzi mi ,że w prawej grabie mam zdecydowanie więcej testosteronu niż lewej.
Ciekawe czy ma to związek z praworęcznością?
Zresztą potomka męskiego nie posiadam więc nie mam co się przejmować.
Hmmm... długość palców.
No do głowy by nie przyszło.
Rozumiem długość... ,ale palców.

wtorek, 9 lutego 2010

W linach ringu

Przez ostatni tydzień nasze stosunki z „małoludźmi” układały się całkiem przyzwoicie.
A jednak.
Krasnoludy to ludek przekorny, podstępny, uparty i drażliwy.
A ich sposób prowadzenia dyplomacji nie przypomina szermierki.
Raczej walkę w klatce.
I mimo tego,że zmagaliśmy się tylko z jedną frakcją, stanowiącą połowę sił przeciwnika to było nielekko.
Ciężkie i prowadzone na raty negocjacje udało nam się zakończyć dopiero po drugiej w nocy.
I tu niespodzianka.
Wyszło na to,że im mniej śpię tym lepiej funkcjonuję.
Przedwczoraj zwaliłem się do łóżka o 22.00 i praktycznie przespałem całą noc ponieważ koleżanka małżonka uznała,że jest mi potrzebny solidny wypoczynek prze ciężkim dniem w pracy.
Efekt tego był taki,że rano była nieprzytomna po samotnych zmaganiach z niziołkami.
A ja?
Niby nie musiałem wstawać,ale bitewne wrzaski i zawołania spowodowały,że ciągle się wybudzałem.
Przed wyjściem do pracy wziąłem prysznic- na przemian gorący i lodowaty, wypiłem dwie kawy i.... masakra.
Czułem się tak jakby ktoś podstępnie w nocy otworzył mi czaszkę, zardzewiałym otwieraczem do konserw, wyjął mózg a w jego miejsce wsadził trochę błota pośniegowego.
Jak mawiał nieodżałowanej pamięci Zdzisław Ambroziak- TRAAAAAGEEEEDIAAAA!!!
Nikt tak jak on nie potrafił nadać temu jednemu słowu tyle treści.
W każdym razie dzisiaj czuję się znacznie lepiej mimo,że spałem od drugiej i z przerwami.
A rano zdążyłem jeszcze nakarmić dzieci i powiesić świeżą słoninkę za oknem.
Wracając jeszcze do kwestii sportów walki to widzę,że nasze pociechy naprawdę mają inklinacje w te stronę.
Na przykład w nocy z soboty na niedzielę zadbały o to by tatulo nie przegapili walki Tomasza Adamka.
Chociaż wcale się do tego nie paliłem bo pora była barbarzyńska.
Ale co tam. Dzieci Frankensteina uznały,że od ósmej rundy należy podziwiać dokonania naszego króla ringu.
I nie obchodziło ich wcale, że w niedzielę pracuję i muszę wcześnie wstać.
Rany boskie co to będzie jak zacznie się olimpiada?
Dobrze,że na zimowej sportów walki nie ma- więc moje małe miłośniczki brutalnych rozrywek może jednak pozwolą mi się wyspać?
Ja tam nawet im się nie dziwię,że interesują się takimi dyscyplinami.
Skoro całe dnie spędzają na macie.
Jak będą większe to je „łociec” nauczą różnych padów- w bok, w tył i tych wszystkich innych wazari i origami.
Pamiętacie hasło „Będę ostrą laską z dużą kaską”?
Ono w końcu zobowiązuje.

niedziela, 7 lutego 2010

"Za dużo tu buddów"

Ostatnio wrzucony komentarz zwrócił moją uwagę na wypowiedzi internautów pod postem z 12 września-przyznam, że celowo prowokacyjnym bo w bojowym byłem wtedy nastroju.
Nieczęsto dostaję komentarze od przeciwników in vitro,ale tam się mocno uaktywnili.
Jak widzicie, sam też wrzuciłem komentarz,ale stwierdziłem,że ta dyskusja wymaga większego tekstu.
Nie wydaje mi się bym w moim pisaniu wykazał się brakiem szacunku do poglądów innych ludzi.
Staram się natomiast wykazywać totalnym brakiem szacunku dla głupoty, nietolerancji i fanatyzmu.
No i mi się oberwało.
Podobno nie staram się zrozumieć racji przeciwników w sporze o in vitro.
Podobno :

„ODPOWIESZ PAN ZA KAŻDY STRACONY ZARODEK KTÓRY ZOSTAŁ ZNISZCZONY PRZEZ IN VITRO. OJ BEKNIESZ.”

Ups...
No i podobno jestem subiektywny i stronniczy.
A z tym to akurat się zgadzam.
Bo, tak mi się wydaje,że chyba jak każda ludzka istota mam do tego prawo?
Aha i za ironię mi się dostało, która podobno jest według mnie "wyznacznikiem porządnego, wysokiego poziomu"dyskusji o zapłodnieniu pozaustrojowym.
Ironia jest ,mam nadzieję,wyznacznikiem stylu w jakim piszę- również o sobie, ale to trzeba chcieć zauważyć.
Stwierdzenia,że "brakuje mi obiektywizmu i dystansu" nie traktuję jako zarzutu . Ten blog z definicji miał być skrajnie subiektywny.
Co zresztą wydaje mi się być jego zaletą :-)
Zresztą pośrednio tematem mojej pisaniny jest walka właśnie o prawo do subiektywnego zdania.
I świętego spokoju.
I nawet trochę ubolewam na tym,że odkąd urodziły się moje córki , zdecydowanie złagodniałem.
W każdym razie takie opinie i komentarze sprawiają, że czuję już nawet nie potrzebę a wręcz obowiązek pisania.
Ostatnio często rozmyślam o osobie odpowiedzialnej za powstanie tego blogu.
Czyli o biskupie Pieronku i jego stwierdzeniu o Frankensteinie, który jest pierwowzorem in vitro.
Patrzę na nasze rozwijające się z każdym dniem córki i myślę sobie o tym jakim trzeba być człowiekiem,żeby odmawiać im prawa do istnienia a nam do posiadania potomstwa.
Tradycyjnie szlag mnie trafia na formę tych wypowiedzi.
Nooo a mistrzem formy to biskup Pieronek jest niesamowitym. Ostatnio popisał się stwierdzeniem o tym,że „Shoah to żydowski wymysł”.
Oczywiście zaraz stwierdził,że te słowa to skrót myślowy, że został źle zrozumiany i tak dalej.
Muszę przyznać,że takie tłumaczenie niespecjalnie mnie przekonuje.
Nie wiem czy to zwykła arogancja, głupota czy po prostu brak taktu i wyczucia.
Ale w sumie powinienem być mu wdzięczny bo bez jego wypowiedzi ten blog pewnie by nie powstał.
A już na pewno miałby inny tytuł (pewnie gorszy) :-)))
Skoro jednak na temat kościelny zeszło to przypomniała mi się opowieść koleżanki, która ostatnio przyjmowała księdza po kolędzie.
Koleżanka owa jest zapaloną podróżniczką, zafascynowaną Indiami, Tybetem i tak dalej.
W związku z tym ma w domu sporo zdjęć i pamiątek z podróży.
No i właśnie o pamiątki owe „się rozchodzi”.
Ksiądz wszedł do pokoju, rozejrzał się i z dezaprobatą stwierdził, że „za dużo tu Buddów”.
Potem było niestety coraz gorzej.
Ksiądz dosyć napastliwie zaczął krytykować buddyzm a na nieśmiałe stwierdzenie koleżanki,że kościół katolicki ma chyba co nieco wspólnego z inkwizycją odparł, że przecież „zginęło tylko około trzystu osób”.
Koleżanka, która przecież sama go zaprosiła trochę się wkurzyła.
A ponieważ jednak historię zna pozwoliła sobie nie zgodzić się z rozmówcą.
Już nawet nie skomentuję tego „tylko około trzystu”.
Ponieważ jednak księdzu ciągle mylił się hinduizm z buddyzmem w końcu usłyszał od gospodyni, że „może nie jest specjalistką w zakresie inkwizycji,ale jeżeli chodzi o hinduizm to ksiądz nie jest dla niej partnerem do rozmowy”.
Takie to smutne i prawdziwe, że aż śmieszne.
A może powinienem napisać na odwrót?

sobota, 6 lutego 2010

Globalne ocieplenie


Koleżanka małżonka zwróciła mi uwagę na to,że zbyt lekko potraktowałem kwestię trądziku u córek.
I właściwie ma rację.
Jak ta młodzież teraz szybko dojrzewa.
Mnie ta przypadłość kojarzy się głównie z licealnymi czasami kiedy to człowiek przed każdą osiemnastką wylewał na twarz butelki acnosanu albo smarował się liśćmi aloesu.
Ze wstydem muszę przyznać,że pochodziły one czasem z roślinek rosnących na szkolnym parapecie.
A tu proszę jeszcze to od ziemi nie odrosło. Jeszcze pełzać nie zaczęło a już mu się trądzik zamarzył.
Zaraz się będą chciały umawiać na randki.
Zaczną namawiać mamę,żeby zaczęła pić alkohol bo wtedy z piersi zamiast zwykłego mleka popłynie Malibu.
Co za czasy, co za obyczaje!
No właśnie czasy.
Mimo wszystko trądzik to trochę mniejsze zmartwienie.
Rozmyślałem ostatnio o swoich przystosowujących się do środowiska wodnego córkach.
I o globalnym ociepleniu.
Cholera może one wiedza coś o czym my jeszcze nie wiemy?
Może to po prostu ewolucja?
Lodowce topnieją, poziom mórz się podnosi, ubywa stałego lądu...
Czyżby prorok Kevin Costner miał rację?
Trzeba będzie zapomnieć o łyżwach, nartach i psich zaprzęgach.
Za to nad morze będziemy mieli znacznie bliżej.
Chałupa stoi na górce więc nas raczej nie zaleje.
Domek nad Bałtykiem... hmm może to egoistyczne, ale całkiem fajna perspektywa.
No tak,ale wyobraźmy sobie jakie plaże będą zatłoczone.

piątek, 5 lutego 2010

Manipulacje szmatławca

Jak napisał „Nasz Dziennik” Polskie Towarzystwo Ginekologiczne przygotowuje nowe rekomendacje dotyczące diagnostyki i leczenia niepłodności.
Mają one wprowadzić wyraźne rozgraniczenie „ między leczeniem niepłodności a techniką sztucznego rozrodu, z zapłodnieniem pozaustrojowym na czele”.
Autorzy owej rekomendacji uważają,że „ w wielu ośrodkach zamiast dogłębnej diagnostyki przyczyn niepłodności i prób rozwiązania istniejących problemów, pacjentów od razu odsyłano do procedur in vitro” a przecież najważniejsza jest dobra diagnostyka.
Oczywiście ze wskazaniem na ową nieszczęsną naprotechnologię.
Z tą paranauką już się rozprawiałem w blogu więc nie zamierzam strzępić języka.

(Jeżeli ktoś nie czytał to proponuję lekturę listopadowego posta:
http://dziecifrankensteina.blogspot.com/2009/11/naprokit.html )

Zastanawia mnie tylko to,że po raz kolejny mówi się o tym,że in vitro przeprowadza się bez diagnostyki.
Może w niektórych ośrodkach nastawionych komercyjnie rzeczywiście tak jest?
Bo faktycznie, kiedy mejluję z niektórymi czytelnikami blogu to czasem okazuje się,że przymierzają się do zapłodnienia pozaustrojowego a nie przeszli całej „ścieżki zdrowia”.
W naszym przypadku było zupełnie inaczej więc takie sugestie o pochopnym przeprowadzaniu zabiegów trochę mnie dotykają.
Przez te kilka lat starań o dzieciaki naprawdę sporo przeszliśmy. Zarówno pod względem medycznym jak i emocjonalnym.
I to też były spore koszty tyle,że rozłożone w czasie. Jak najbardziej porównywalne z tym ile kosztuje in vitro.
Być może niektórzy zbyt pochopnie decydują się na zabieg, ale w końcu płacą za niego z własnej kieszeni .
To ich pieniądze, ich emocje, ich walka o rodzinne szczęście.
Więc dlaczego ktoś miałby się wtrącać w ich prywatne sprawy?
Ale ta sprawa ma też drugi aspekt.
Jak wyczytałem na „boćku” jego przedstawiciele zapytali szefa Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego profesora Ryszarda Porębę , który kieruje pracami nad owymi rekomendacjami ,czy rzeczywiście uważa naprotechnologię za najlepsze rozwiązanie.
Pan profesor w odpowiedzi przysłał tekst z "ND" po autoryzacji, którego treść odbiega znacząco od tego ,co zostało zamieszczone w gazecie.
Nie będę tu przytaczał wszystkich różnic, ale stanowisko Ryszarda Poręby jest moim zdaniem racjonalne i bardzo wyważone.
Nie wyklucza on,że w pewnych szczególnych przypadkach in vitro jest jedynym rozwiązaniem i wtedy od razu leczenie od niego się zaczyna.

„Stworzenie rekomendacji jest potrzebne m.in. po to, żeby jasnym było, iż priorytetem jest dogłębna diagnostyka przyczyn niepłodności małżeńskiej i próba rozwiązania istniejących problemów zdrowotnych, a kierowanie do procedur in vitro jest ostatecznością. Należy jednak podkreślić, iż istnieją takie sytuacje, jak na przykład utrata obu jajowodów na skutek wcześniejszych ciąży pozamacicznych lub innych przyczyn schorzeń jajowodów, w których leczenie niepłodności zaczyna się od metody in vitro. Wobec takiej sytuacji jedynym wyjściem, dzięki któremu te kobiety mogą mieć własne dziecko - z genów swoich i męża - pozostaje jedynie zapłodnienie pozaustrojowe. Medycyna nie jest w stanie tym kobietom nic innego zaoferować”.

Hmm... trochę to inna wymowa niż to co ukazało się w „ND” nieprawdaż?
A jeżeli chodzi o stanowisko w sprawienaprote3chnologii?
Proszę bardzo:

„W przygotowywanych rekomendacjach Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego podkreślimy, że leczenie niepłodności nie jest tożsame tylko z metodą in vitro i tworzymy je właśnie po to, żeby lekarze zaczynali od dokładnej diagnostyki niepłodności małżeńskiej. Jestem przekonany, że tak zadecyduje grono ekspertów. Zobaczymy, jak zadecyduje grono ekspertów PTG, czy odniesie się do terminu „Naprotechnology", w której stosowane metody są znane od wielu lat, a są zawarte w podręcznikach dla studentów oraz lekarzy. Profesor Poręba zapewnia, że gdyby ktokolwiek nie posiadał elementarnej wiedzy dotyczącej diagnostyki i leczenia niepłodności małżeńskiej, to nie zdałby egzaminów i specjalizacji”.

Tekst pozwalam sobie skopiować z „naszego- bociana” ,ale myślę,że nikt się nie powinien mieć o to pretensji bo to w końcu strona zaprzyjaźniona :-)

czwartek, 4 lutego 2010

Blogger 2009

Kochani czytelnicy.
"Dzieci Frankesteina" zostały zgłoszone do konkursu "Blogger 2009" organizowanego przez portal "Wiadomości24".
Ten konkurs różni się od konkursu Onetu tym, że nie trzeba tutaj wysyłać żadnych płatnych sms'ów i tak dalej.
Wystarczy kilka kliknięć i jeden mail.
Więc jeżeli uważacie,że moja pisanina jest coś warta...
Banner do konkursu jest na górze strony, a to jest adres bezpośrednio do strony z "Dziećmi F".


http://www.wiadomosci24.pl/zgloszone_blogi/4,3,tr.html

ps.
Głosowanie odbywa sie od dzisiaj do 24 lutego-pozdrawiam.

"Wodne dzieci"

Uwielbiam wodę.
Pod każdą postacią- zwłaszcza piwa.
Ale tym razem nie o zaletach złocistego trunku zamierzam skrobnąć. Moje uwielbienie wody obejmuje wszystkie stany skupienia.
Płynny- boć to żeglowanie, surfowanie,pływanie, nurkowanie i czytanie w wannie.
Stały- narty biegowe i zjazdowe, łyżwy no i psie zaprzęgi. Aha i lód do drinków ;-))))
Lotny- sauna parowa to jest to co tygrysy uwielbiają najbardziej.
Najpierw wygrzać się w saunie potem pobiec, po śniegu, do przerębla wyciętego w lodzie i wskoczyć do wody.
Potem jęknąć, zakląć, wygramolić się na lód i pognać do sauny żeby się ogrzać.
A po saunie piwko, albo drink z lodem.
Jednym słowem żyć bez wody nie potrafię.
Dlatego już znaleźliśmy miejsce, w którym z maluchami będziemy mogli chodzić na basen z ozonowaną wodą.
Niech się oswajają bo naukę windsurfingu można zacząć dopiero około dziesiątego roku życia. Trochę wcześniej mogą próbować swoich sił na optymistkach.
Oczywiście nie zamierzam ich do niczego zmuszać. Będą wolały rytmikę i balet to też dobrze.
Dobrze dla nich.
Gorzej dla taty. Bo zamiast odstawiać dzieci do sekcji żeglarskiej i samemu wskakiwać na deskę tata będzie musiał wozić je do jakiegoś domu kultury a potem czytać gazetę w samochodzie.
Chociaż przy moim szczęściu to jedna będzie wolała naukę gry na okarynie a druga zajęcia z origami, które będą się odbywały na dwóch przeciwległych krańcach miasta w pokrywających się terminach i godzinach.
I tata będzie zajęty głównie miotaniem się.
Jednak po wczorajszej wizycie u lekarza jestem dobrej myśli. Ale zacznijmy od początku.
Kilka dni po świętach postanowiliśmy zrobić sobie z dziewczynkami zdjęcie pod choinką.
Ustawiłem aparat na statywie, przygotowaliśmy plan zdjęciowy i przez kilka minut pstrykaliśmy za pomocą samowyzwalacza fotkę za fotką.
Jedno ustawienie, drugie, trzecie.
-Kochanie zróbmy jeszcze takie zdjęcie jak trzymamy ich bose stópki w dłoniach- zaproponowała koleżanka małżonka
-Super pomysł- ucieszył się tatulo i pobiegł przestawić aparat
Nagle za plecami usłyszałem jęknięcie.
-Widziałeś to!?
-Co takiego?-odwróciłem się lekko zaniepokojony
-Zobacz! Jaką ja jestem matką, tyle dni z dzieciakami i nie zauważyłam, że jedna ma paluszki zrośnięte!
Przyjrzałem się uważnie podejrzanym stópkom. Faktycznie między dwoma, środkowymi paluszkami skóry było trochę więcej niż powinno.
-Eeee, to nic takiego- starałem się uspokoić żonę- Pamiętasz, nasz przyjaciel doktor opowiadał,że urodził się z sześcioma palcami! Nawet pokazywał mi takie małe blizny na dłoniach. I to nie był żaden problem a tu jest tylko trochę skórki- uśmiechnąłem się.
Trochę się uspokoiła,ale zaraz jęknęła:
-Ale to są dziewczynki! Wiesz buty z odkrytymi palcami, biżuteria na palcach stóp i tak dalej!
-Nooo, faktycznie, ale wydaje mi się ,że wystarczy drobny zabieg żeby to poprawić. Jak pójdziemy na kontrolę bioderek to spytamy ortopedę co o tym sądzi.
-Nic takiego- oświadczył ze stoickim spokojem ortopeda- Zdarza się całkiem często. Ja to bym to po prostu zostawił w spokoju. Tym bardziej,że nie jest to duże zrośnięcie.
-Ale to dziewczynki- znowu jęknęła koleżanka małżonka a ja jej zawtórowałem.
Nie dlatego żebym nie zgadzał się z lekarzem. Wręcz przeciwnie, ale chciałem wykazać się wewnątrzrodzinną lojalnością.
-Proszę państwa- mruknął doktor- Oczywiście będzie to można poprawić,ale dopiero kiedy córka skończy trzy latka. Teraz jest zdecydowanie za wcześnie. Tu wszystko gwałtownie się rozwija, rośnie i tak dalej. Poczekajmy.
-No widzisz, nic takiego. I mamy sporo czasu na podjęcie decyzji czy coś z tym robimy- uśmiechnąłem się uspokajająco do żony.
-Wiesz ja się wcale do tego nie palę,ale nie chcę żeby w przyszłości miała do nas pretensje,że to zaniedbaliśmy.
Pokiwałem głową bo w zupełności się z tym zgadzałem. Jednak po chwili do głowy przyszła mi pewna myśl.
-Słuchaj. A jeżeli ona będzie chciała wyczynowo uprawiać pływanie? Ty wiesz jak się jej taka błona pławna przyda?!
Koleżanka małżonka była już na tyle uspokojona,że doceniła żart i parsknęła śmiechem.
Nie mieliśmy wtedy pojęcia jak jeszcze czeka nas niespodzianka.
Kilka dni temu na twarzy drugiej z córek zauważyliśmy lekką wysypkę.
Nie wyglądało to na nic poważnego, ale krostek powoli przybywało i zdecydowaliśmy się na wizytę u pediatry.
Pani doktor obejrzała dzieciaka i stwierdziła ,że to niemowlęcy trądzik, który sam minie.
Przy okazji zważyła dziewczynki i z zadowoleniem stwierdziliśmy,że ładnie przybierają na wadze.
Kiedy zaczęliśmy je ubierać pani doktor jeszcze raz podeszła do naszej pociechy i wyciągnęła palec wskazujący:
-Widzicie państwo tę maleńką dziurkę tutaj przy uszku?
-Tak z drugiej strony też taką ma- pokiwałem głową.
Dziurka wyglądała, jakbyśmy próbowali na naszych dzieciach piercingu.
Musicie to obserwować, bo to jest taka mała wada i w przyszłości mogą się tu pojawiać jakieś stany zapalne.
-Aha- pokiwała głową mama Dzieci Frankesteina-a co to jest właściwie?
-Nie do końca zarośnięte otwory skrzelowe z okresu płodowego.

I w tym momencie tatulo parsknęli śmiechem.
-Rany boskie, jedna córka ma płetwy a druga skrzela!
Pani doktor przez chwilę nie załapała,ale w końcu uśmiechnęła się i kiwając głową stwierdziła
-Wyjątkowe macie córeczki.
Też mi nowina- pomyślałem myśląc o tym,że to musi coś oznaczać.
Nie będzie baletu.
Nie będzie rytmiki.
Nie będzie origami.
Ani okaryny.
Będzie „Wodny Świat” :-))))))))

środa, 3 lutego 2010

Powrót do pracy

Powrót do pracy o dziwo przebiega łagodnie. Wręcz zbyt łagodnie o czym trochę dalej napiszę.
Przyczyn jest kilka.
Najważniejszą jednak jest to,że już trzecią dobę z rzędu księżniczki ze szkiełka budzą się w nocy tylko raz- w okolicach godziny trzeciej. Następna pobudka jest o siódmej więc już bez ekstremów.
Za to czasem z ekstrementami,ale to zupełnie inna historia.
Tak więc w poniedziałek do pracy pojechałem względnie wyspany,wykąpany, najedzony i wyluzowany.
Wszystkie zaplanowane na ten poranek spotkania odbyły się szybko, sprawnie , przyjemnie i wkrótce mogłem spokojnie usiąść z kawą przy kompie żeby kontynuować pracę. I nawet tu nie było ciśnienia bo,co rzadkie w moim fachu,naprawdę nie musiałem się spieszyć.
Kiedy po dwóch godzinach prostowałem gnaty pomyślałem sobie ,że naprawdę teraz wypoczywam.
Nie zmieni tego to,że kiedy po porannym karmieniu żegnałem się z moimi dziewczynami i jedna z bliźniaczek uśmiechnęła się do mnie promiennie to aż mnie ścisnęło w dołku na myśl,że mam je zostawić.
Było przykro, ale co robić.
Za to w pracy złapałem się na myśli „kurcze jaki spokój, nikt nie płacze, nic nie chce, nie ma pieluch z zawartością... relaks i luzzzzik”.
Nie przeszkadzał mi nawet huk i łomot za ścianą. Od kilku dni w firmie trwa remont toalet i łazienek.
Wielu kolegów i koleżanek twierdzi,że są wykończeni tym hałasem.
Hałasem, którego ja wcale nie słyszę :-)
Bo jest on pozbawiony znaczenia. Płacz córek zazwyczaj oznacza,że czegoś potrzebują, coś im si stało albo chcą żeby je przytulić. Więc człowiek jest w ciągłej gotowości.
Tymczasem panowie z ekipy remontowej sami dbają o swoje potrzeby, nad bezpieczeństwem czuwa behapowiec a gdybym spróbował któregoś z fachowców przytulić zapewne dostałbym po mordzie.
No i kiedy taki wypoczęty, w doskonałym humorze wróciłem do domu i koleżanka małżonka zapytała jak było w pracy to odpowiedziałem szczerze i entuzjastycznie.
A trzeba było ugryźć się w język i pohamować entuzjazm.
Po moim oświadczeniu zapadła cisza a temperatura w pokoju zaczęła gwałtownie spadać.
Musiałem więc błyskawicznie, zanim któreś z nas dorobi się odmrożeń, wyjaśniać, że tylko tak mi się powiedziało, że przecież tęskniłem, że znowu ten pieprzony kierat, harówa, szef nie docenia, ktoś z przekąsem dopomina się flaszki na spóźnione uczczenie narodzin, że hałas, dno i beznadzieja.
No i jakoś tam powolutku słupek rtęci zaczął powolutku zbliżać się do temperatury pokojowej.
A jednak kiedy następnego dnia rano zbierałem się do pracy nie mogłem pozbyć się wyrzutów sumienia,że ja to sobie jadę popracować a koleżanka małżonka musi sama zmagać się z naszymi pociechami i ich potrzebami.