czwartek, 16 czerwca 2011

Tatulo i futbol

Wczoraj rano odczytałem maila od dziennikarki z pewnego portalu prozdrowotnego, która chce przeprowadzić wywiad z garbatym tatulem.
Z okazji zbliżającego się dnia ojca.
Czemu nie?
Tylko jakoś nie mogę się odnaleźć jako obchodzący ten dzień. Przecież to zawsze ja goniłem,z jakimś kwiatkiem i dobrym słowem, do taty, który zresztą zawsze był zaskoczony bo nie pamiętał o swoim święcie.
Pewnie ze mną będzie tak samo.
Swoją drogą ostatnio, bawiąc się z księżniczkami nową piłką, zastanawiałem się nad tym jak to jest być ojcem chłopaka.
Dziwne. Zdałem sobie sprawę z tego,że myśląc „dzieci” tak naprawdę myślę „córki”.
A gdybyśmy mieli parkę?
Jak by to było?
Przecież „to” się zupełnie inaczej myje.
Czy to nie byłoby krępujące?
A jak by podrósł czy nie zaczęłaby się walka o zdetronizowanie samca alfa?
Ot takie śmieszne myśli przeleciały mi przez głowę.
Oczywiście za nic bym się teraz nie zamienił.
Księżniczki to księżniczki. I kropka.
Refleksje te naszły mnie ponieważ zacząłem się zastanawiać nad tym czy nie zaczynam wychowywać dziewczyn po „chłopacku”.
Bo te zabawy z piłką...
One już zaczęły ją kopać a czasem wychodzi im coś na kształt dryblingu. Dało im to wiele radości.
A mnie jeszcze więcej.
Dumny tatulo.
Ale dziewczyna grająca w nogę?
Chociaż „Podkręć piłkę jak Beckham” mi się nawet podobał. Takie to lekkie i sympatyczne było.
Ale ,ale! Siatkarkami miały być!
Długonogimi.
A ten futbol nieszczęsny...
Ten „Fryzjer” cholerny...
Ten PZPN pieprzony...
Te schody na narodowym...
„Pijarowsko” piłka nożna to chyba nie najlepsza inwestycja.
To już lepiej niech tenisistkami będą.
No tak, takie tam gadanie-gdybanie. Zobaczymy jak to będzie.
Tym bardziej ,że ostatnio inklinacje muzyczne coraz mocniej wychodzą. Najlepsza zabawka to harmonijka ustna dziadka albo bongosy taty.
Tyle,że bębnienie zawsze kończy się zadymą.
Bo bębenki trudniej chwycić w garść i uciec z nimi przed siostrą.
Jezu! A jak będą chciały założyć kapelę?!
Rzucać piórami, rzeźbić solówki, skakać ze sceny, łoić browary i palić trawkę!!!?
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!
Osiwieję!
Szachy!!!
Tak! Szachy!
Mój wujek je nauczy. On jest w tym dobry.
Czy szachiści mają jakąś „ciemną stronę mocy”?
Chyba nie.
Czy na pewno?
Bo przy brydżu to piją, palą papierosy....
Nie brydż odpada.
To może jednak ten futbol? Przynajmniej na świeżym powietrzu?
Tylko,że to statystycznie najbardziej niebezpieczny sport.
Te wszystkie pozrywane ścięgna, więzadła, naderwane mięśnie....
W takich małych, tłuściutkich nóżkach?
Zresztą ja nigdy nie lubiłem grać w piłkę z dziewczynami.
Strasznie faulowały.

środa, 15 czerwca 2011

Małe domowe zoo C.D.

Nie udało się.
Są takie dni.
Na śniadanie zrobiliśmy sobie naleśniki z dżemem malinowym i humor zaczął mi się powoli poprawiać. Dalej jednak czułem się kiepsko.
-Mierzyłeś dzieciakom temperaturę?
-Tak mają po 37 i dwie kreski. Nie jest tak źle. A siebie potraktowałem jako grupę kontrolna bo nie pamiętam czy ten termometr dobrze pokazuje.
-I?
-Ja mam 35 i osiem. Nic dziwnego,że taki kołowaty jestem.
Jakoś nie przejęła się specjalnie moim stanem krytycznym. I jak pokazała przyszłość chyba miała rację.
-Wiesz co, a może ty też zmierzysz temperaturę? Przynajmniej będziemy mieć pewność
-Dobra.- mruknęła przeżuwając naleśnika.
Też miała 35 i osiem.
Westchnąłem. A więc jestem zdrowy. Trochę szkoda. Mógłbym się poużalać nad sobą a tak wypada się wziąć za jakąś robotę.
Trochę za to skoczyło nam ciśnienie kiedy dotarło do nas, że w takim razie dziewczynki mają temperaturę wyższą o prawie cały stopień niż sądziliśmy.
A w nocy były naprawdę rozpalone.
Teraz na szczęście ich stan poprawiał się z godziny na godzinę.
-To co, może zadzwonisz do pilarza i może wreszcie zrobicie porządek z płotem?
-No jasne-udałem entuzjazm.
A potem wybrałem numer w nadziei,że usłyszę jaki to gość jest strasznie zajęty i ,że „pierwszy wolny termin to on będzie miał pod koniec września”.
-Dobra. Zaraz przyjadę- rozwiał moje nadzieje głos w słuchawce.
Ostatecznie zgnębiony poszedłem przebrać się w robocze ciuchy.
Oboje z koleżanką małżonką jesteśmy bardzo mocno proekologiczni, ale tym razem musieliśmy wyciąć kilka klonów, które powrastały w ogrodzenie. Inaczej nie można było ani usunąć starej siatki ani założyć nowej.
Pilarz zabrał się za robotę z wielkim zapałem i trochę mniejsza wprawą.
Ja naprawdę nie jestem specjalistą, ale kiedy sam ścinam jakieś drzewo to zazwyczaj pada ono tam gdzie planowałem.
Fachowiec pracuje wiele razy szybciej,ale jego celność pozostawia wiele do życzenia.
Machnąłem jednak ręką na dokonaną przez niego demolkę.
Nie każdy jest „Paganinim piły i siekiery”.
Nie to żebym ja się za takiego uważał, ale on nim nie był na pewno.
Za to był bardzo sympatyczny.
Praca zajęła nam kilka ładnych godzin. On demolował resztki naszego ogrodzenia, skalniak, kwietnik i krzewy porzeczek a ja robiłem za fizycznego targając pocięte pnie itd.
Kiedy skończyliśmy byłem skonany i bolały mnie wszystkie mięśnie.
A jednak czułem się znacznie lepiej niż rano.
A po wzięciu prysznica i zjedzonym obiedzie poczułem się naprawdę dobrze.
A jednak niedzielny poranek to była powtórka z masakrycznej rozrywki.
I wtedy właśnie zrozumiałem, że potrzebuje nieustannego zajęcia. Bo wolny czas powoduje,że dopada mnie niemoc i zmęczenie.
Pytanie tylko ile można uciekać w ten sposób od złego samopoczucia.
Zresztą ja lubię do cholery leniuchować!
To nie jest fair.

wtorek, 14 czerwca 2011

Małe domowe zoo

Przestaję lubić wolne weekendy. W sobotę dotarło do mnie, że w wolne dni czuję się ostatnio najgorzej. To stała tendencja.
Wolna sobota i niedziela-w jednym- to ostatnio dla mnie luksus. A kiedy przychodzi to... jakaś masakra.
Już od piątkowego ranka cieszyłem się,że będzie można się wyluzować, rano spokojnie posnuć po mieszkaniu, podrzemać na podłodze w ramach opiekowania się córkami...
Ranek zaczął się o piątej psiakrew.
Po nocnej walce z gorączką dzieciaków wstałem z zawrotami głowy i nieprzytomny.
Za to pociechy w pełni swoich sił.
Nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do ich niepozornych ciałek.
Ten ich poranny entuzjazm wymiótł nas do drugiego pokoju.
W locie chwyciłem jeszcze kołdrę i poduszkę w desperackiej nadziei na przymknięcie oczu chociaż na kwadrans.
Nawet próbowałem być chytry.
-To co, bambaryły, pooglądacie sobie bajkę?
-Baja, baja,baja!-odzew bym entuzjastyczny.
Pojawiła się więc szansa na kilka minut spokoju.
Dzieci, zachwycone, zasiadły przed telewizorem a ja zwinąłem się na podłodze, przykryłem kołdrą i wtuliłem łeb w poduchę.
Starając się nie słyszeć po raz n-ty opowieści o bobrzej egoistce i pieprzonym wombacie sprowadzającym deszcz.
Naprawdę zaczynam nienawidzić „Małego Zoo Lucy”.
Powoli zacząłem odpływać... „gdy wtem”!
Otrzeźwił mnie nowy zestaw dźwięków, które NA PEWNO nie pochodziły ze ścieżki dźwiękowej kreskówki.
Zwierzęta raczej nieczęsto toczą po panelach podłogowych puste puszki po piwie.
Zerwałem się i burcząc odgoniłem księżniczki od szafki pod zlewem. Odebrałem im puszki, wysłuchałem ich rozpaczliwych protestów, zignorowałem gorzkie łzy i pełne wyrzutu spojrzenia i związałem sznurkiem drzwiczki.
Musimy używać sznurka ponieważ cholernie drogie i cholernie dobre blokady za cholerę nie pasują do naszych uchwytów.Cholera.
Zmierzyłem dzieciakom temperaturę a ponieważ była tylko lekko podwyższona powlokłem się na swój barłóg na podłodze.
Chwilę poleżałem i wstałem żeby sobie zmierzyć temperaturę.
No tak- 35,8- nic dziwnego,że kręci mi się w głowie.
Padłem na legowisko.
Dziewczyny rozłożyły się po obu bokach i chichocząc zaczęły naciągać na siebie kołdrę.
No i dobrze, może zasną.
Oj głupi.
Chyba nawet się zdrzemnąłem. Z odrętwienia wyrwał mnie niepokojący grzechot i jakieś gniewne piski.
To jedna z księżniczek próbowała trafić siostrę w głowę drewnianą zabawką.
Robiła to z wielkim zapałem i radosną energią.
Zablokowałem uderzenie celujące w twarz dziecka. A potem udzieliłem reprymendy małej zadymiarze.
To była ostra reprymenda.
Kiepsko się czującego, niewyspanego i wku.....wionego rodzica.
Takiego , który ostatkiem sił powstrzymuje się przed rękoczynami.
Dziecko schowało się za kanapą.
I dobrze tak cholerze.
Zajrzałem za kanapę pewny ,ze zobaczę tam skruszone i speszone dziecię.
Moje spojrzenie napotkało wzrok pełen złośliwej radości i szeroki uśmiech szczęścia na twarzy.
Zero skruchy.
Ręce mi opadły. Mimo tego starałem się przez chwilę gromić dziecko wzrokiem. Oko w oko z małym potworem.
Nos w nos.
Podobno w ten sposób człowiek potrafi zdominować lwa.
Zgadnijcie kto został lwem?
Pomrukując gniewnie, stary garbaty lew poczłapał do kuchni po syrop z witaminą C.
Po chwili wrócił z buteleczką i poczuciem klęski.
Ale i z pewną dumą ponieważ na pytanie koleżanki małżonki o to czy „w ogóle dał tym biednym dzieciom jakieś lekarstwa” będzie mógł się obrazić i prychnąć „Oczywiście! Nie od dzisiaj jestem ojcem”.
A potem jeszcze raz spróbować tej sztuczki z patrzeniem prosto w oczy.
Może wreszcie się uda.

C.D.N.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Z cyklu: "Znalezione w sieci"


Oto fragment zestawu klocków, który chyba powinienem nabyć żeby mieć pomoc dydaktyczną podczas odpowiadania na kłopotliwe pytania w stylu:
"Tatoooo a skąd się biorą dzieci?"

:-)))

niedziela, 12 czerwca 2011

Prasówka

Okazuje się,że przy staraniach o dzieciaki trzeba być ostrożnym, a raczej ostrożną z kawą. I nie tylko, ponieważ kofeina jest też w herbacie napojach gazowanych itd.
Niby nie jest to jakieś strasznie odkrywcze bo generalnie wiadomo jak to jest z wszelkimi używkami.
W każdym razie naukowcy z uniwersytetu w Newadzie wzięli trochę myszy, kilka dzbanków kawy i wzięli się do roboty.
Przypomina mi się od razu seria kawałów o tym jak to „amerykańscy naukowcy odkryli...”.
No,ale tym razem na poważnie.
Kiedy badacze skończyli sączyć kawę i poić nią biedne gryzonie okazało się,że kofeina powoduje spowolnienie pracy mięśni ścian jajowodów, które transportują komórkę jajową z jajników kobiety do jej macicy.
Zdaniem naukowców tłumaczy to trudności w zajściu w ciążę.
Sącząc kawę badacze doszli do wniosku, że i kobiety mogłyby się jej napić.
Cytując:
„Związek pomiędzy spożyciem kofeiny a problemami z zajściem w ciążę potwierdzają także badania przeprowadzone na kobietach starających się o dziecko metodą in vitro. Kobiety, które stosowały się do zaleceń lekarzy i ograniczyły spożycie kofeiny do 50 miligramów dziennie szybciej zachodziły w ciążę”.
To jest jakiś konkret.
Nic mi nie wiadomo natomiast na temat wyników najnowszych badań mówiących o konsumpcji 50 miligramów czegoś innego przez ich partnerów w tych staraniach.
Tu znowu trzeba się odwołać do zdrowego rozsądku.
W każdym razie ja nie piłem i się udało.
Chociaż przeglądając artykuły człowiek ma się czasem ochotę napić.
W Lublinie ruszyła prywatna przychodniaspecjalizująca się w naprotechnologii.
Projekt kosztował 507 tysięcy z czego 355 tys. to unijne dofinansowanie przyznane przez marszałka.
Wnioskujący o kasę przedstawiciele spółki napisali we wniosku,że:
"Należy zwrócić uwagę, że Polska jest krajem katolickim, stąd sposoby stosowane w technikach wspomaganego rozrodu budzą wiele zastrzeżeń zarówno natury etycznej - godzą w przekonania katolików - jak i prawnej" .
Przychodnię poświęcił abp. Józef Życiński i rozpoczęło się leczenie zgodne z nauczaniem Kościoła katolickiego.
Który jak wiadomo specjalizuje się w diagnostyce i leczeniu „rozrodu”.
Moją opinię na temat „naprokitu” znacie.
Opinie profesora Mariana Szamatowicza pewnie też bo kilka razy już go cytowałem.
Pozwolę sobie jednak jeszcze raz:

„Jestem absolutnie zdumiony. Można tylko płakać albo się wściekać, że na prawdziwe leczenie nieustannie brakuje pieniędzy, a na coś, co zakrawa na magię, są. Rynek na tego typu usługi? Dla mnie to rynek na ciemnotę”.

Profesor od dawna twierdzi,że metoda formułowana przez dr. Thomasa Hilgersa w Instytucie Papieskim Pawła VI w Omaha „ to jedno wielkie oszustwo wobec kobiet, bo daje im nadzieję na macierzyństwo”.
Co więcej Prof. Waldemar Kuczyński z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, prezes Sekcji Płodności i Niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego w rozmowie z "Wysokimi Obcasami" tłumaczy ,że to co jakoby jest tak odkrywcze w naprotechnologii czyli znajomość naturalnego cyklu płodności i wiedza o tym jak w naturalny sposób starać się o dziecko to elementarz dla każdego lekarza.
I większości świadomych, inteligentnych potencjalnych rodziców.
W rezultacie specjaliści od naprokitu za dodatkową kasę oferują to co można dostać w przychodni.
No tak, ale ideologia jest bezcenna.
Ideologia, która oferuje takie rewolucyjne metody jak USG, leczenie hormonalne...
rewolucyjne chyba jest tylko nazewnictwo,ale o genezie określenia „naprotechnologia” i kontrowersjach jakie wywołuje już pisałem więc nie ma się co powtarzać.
W każdym razie urzędnicy przyznający dofinansowanie skupili się na tym czy „czy projekt pod kątem biznesowym jest ekonomicznie uzasadniony. Uznaliśmy, że ten jak najbardziej jest, ponieważ na Lubelszczyźnie istnieje rynek na tego typu usługi.”.
No dobra,ale dalej czytamy:
„ Nie wchodzimy w to, czy metoda leczenia jest skuteczna w sensie urodzin dziecka. Proszę wziąć pod uwagę, że w tym przypadku mamy do czynienia z gabinetem ginekologicznym, w którym pracują wykształceni lekarze. A naprotechnologia jest dodatkową usługą, która się tu pojawia.”
No to na deser jeszcze jeden cytat. Tym razem Maciej Barczentewicz, kierownik owej przychodni stosującej ultrakosmiczne technologie i metody.

„Wielu pacjentów gabinetów ginekologicznych z powodu wartości, które wyznają, faktycznie jest wykluczonych z leczenia, z możliwości posiadania dzieci. Przykładowo - rezygnują, gdy dowiadują się, że aby zbadać spermę, konieczne jest pozyskanie jej poprzez masturbację, którą uznają za grzech ciężki. Tymczasem my, by uzyskać nasienie - znamy i stosujemy inne metody, niekolidujące z etyką katolicką. Pacjenci nie chcą też korzystać z inseminacji, która kojarzy im się z hodowlą zwierząt, również proponujemy dla tego alternatywę”. .

Boję się pytać o te” inne metody”. Mógłbym się zarumienić.
O zgrozo.

sobota, 11 czerwca 2011

Oto moje najnowsze odkrycie literackie :-)

in vitro

kiedy chemia mózgu szronieje

przez
przeszklone stringi aseptycznej prokreacji

łapiduch zakorzenia nowy kosmos bez zeza
azjatyckiej przestrzeni

z lateksu

beethoven na rancie pipety to tylko kwestia wprawy

dlatego
rudy jest nieco blady łysawy czerwienieje
ale garbaty już siedzi na szpilce

przedprenatalnej potliwości neuronów



Hmmm...

A oto źródło.

Oj chyba parę sformułowań będzie na blogu i w dyskusjach powracało.
"Pomyślał Garbaty przysiadając na rancie pipety i krzywiąc się z bólu spowodowanego przez szpilkę tkwiącą w pośladku."

Ukradzione minuty

Deficyt snu to jedno a potrzeba by czasem pobyć samemu ze sobą to drugie. Należę do ludzi, którzy czasem potrzebują trochę samotności.
Ponieważ zawsze wstawałem wcześniej niż koleżanka małżonka to nie było z tym problemów.
Niestety teraz rano wstaję razem z tłumem rozgadanych i szalenie absorbujących dziewcząt.
To nawet miłe,ale jednak brakuje chwili dla siebie.
Ostatni, któregoś ranka otworzyłem oczy i poczułem się dziwnie.
Jeszcze nie rozbudzony do końca zastanawiałem się o co chodzi.
Leżałem wsłuchiwałem się w ciche oddechy żony i córek i wpatrywałem się w zegarek, który wskazywał za kwadrans siódmą.
Momentalnie otrzeźwiałem i bezszelestnie zsunąłem się z łóżka na podłogę. Przy takiej technice sprężyny materaca prawie nie skrzypią.
Wstałem i stąpając na palcach przekradłem się do kuchni.
Nastawiłem czajnik i już po chwili z kubkiem kawy rozpuszczalnej rozkoszowałem się na balkonie chwilą spokoju.
Spokoju to nie znaczy ciszy.
Ranek był chłodny,ale w przyrodzie trwała gorączkowa krzątanina. W powietrzu było aż gęsto od kwiczołów, szpaków, rudzików i innej skrzydlatej hołoty, która była zajęta polowaniem na rozmaite owady i dostarczaniem ich zwłok prosto do dziobów swoich pociech.
Prawdziwa kotłowanina.
Ranek był naprawdę chłodny i szybko zacząłem marznąć ,ale mimo zziębniętych bosych stóp nie zamierzałem wracać do domu żeby nie tracić ani jednej z tych bezcennych sekund kiedy nikt niczego ode mnie nie chce.
Bo rano gorączkowa krzątanina przed wyjazdem do pracy, potem praca, potem powrót i zajmowanie się dzieciakami, potem jakaś robota domowa, sprzątnie, ogarnianie , niespokojny przerywany sen i tak w kółko.
Doszło do tego,że niedawno wracając do domu pojechałem kawałek dalej, stanąłem na parkingu, odchyliłem oparcie fotela i zasnąłem.
I nie przeszkadzały mi ani przejeżdżające obok samochody, ani przechodzący obok ludzie ani słońce świecące prosto w oczy.
To była raczej krótka drzemka, ale poczułem,że została przekroczona jakaś granica.
A jednak tego ranka zamiast kwadransa snu wybrałem dygotanie na balkonie.
Patrzyłem na szpaki, które na zmianę dostarczały do swoich budek złowione owady.
I widziałem jak sprawnie im to idzie. Gdybym ja z takim zapałem biegł rano po butelki z mlekiem to skończyłoby się to tym,że dzieciaki obudziłby huk jaki towarzyszy przekraczaniu bariery dźwięku.
A jednak dla piskląt ciągle było za wolno, za mało, za ślamazarnie.
Stojąc na balkonie słyszałem harmider dobiegający z budek mimo,że najbliższa z nich wisiała w odległości co najmniej trzydziestu metrów.
Siorbiąc gorąca kawę myślałem o tym jak to miło czasem w spokoju popatrzeć sobie jak inni zmagają się rozpaczliwie ze swoim rodzicielstwem.

piątek, 10 czerwca 2011

Bajka bez morału

No proszę-sejmowa podkomisja rozpoczęła przedwczoraj prace nad projektem ustawy ws. in vitro. Ciekawe jest to,że członkowie podkomisji uznali , że projekt zgłoszony przez Marka Balickiego z SLD „ jest bardziej kompletny od propozycji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (PO), dlatego jest projektem wiodącym”. Trzeba przyznać,że projekt ustawy transplantacyjnej, który dopuszcza m.in. tworzenie i zamrażanie wielu zarodków oraz licencjonowanie lecznic, trochę w sejmie przeleżał ponieważ Balicki złożył go w 2009 roku.
Na stronie „Wyborczej” można przeczytać ,że:
"Projekt Balickiego to projekt stricte tkankowy - techniczny, medyczny, pomija zupełnie kwestie bioetyczne".
Oraz:
"Mimo że jesteśmy - członkowie PO - współautorami projektu Kidawy-Błońskiej, to przyjęliśmy, że projekt posła Balickiego jest doskonalszy" - podkreślił Katulski, który przewodniczy pracom podkomisji. Dodał, że projekt Balickiego "wydaje się bardziej kompletny".
Projekt zakłada m.in., że z in vitro, które będzie „świadczeniem licencjonowanym” będą mogły korzystać nie tylko pary,ale i jednostki.
Projekt nie zajmuje się kwestiami etycznymi- i słusznie- ponieważ to reguluje Konwencja Bioetyczna Rady Europy.
Czyżby miało to oznaczać,że opadną emocje i zacznie się rzeczowa dyskusja? Oby, chociaż kiedy przyjdzie do sejmowych dyskusji i głosowań to pewnie tradycyjnie znajdzie się kilku niedouczonych ignorantów, którzy uznają za stosowne zabrać głos w tej sprawie.
W każdym razie nurtuje mnie kwestia „licencjonowania świadczenia”. Rzeczywiście wydaje się to rozwiązaniem wartym przedyskutowania ponieważ w niektórych klinikach dzieją się dziwne rzeczy. Może jest to jednak opinia laika? No i czy licencjonowanie będzie również oznaczać refundację?
A propos kontekstu ekonomicznego debaty na temat ewentualnej refundacji in vitro pozwolę sobie przytoczyć kilka cytatów:

„In vitro nie może być ekskluzywnym przywilejem ludzi zamożnych”-premier Donald Tusk w listopadzie 2008.

„In vitro w Polsce jest dostępne tylko dla bogatych. Chcę, żeby to się zmieniło”- Ewa Kopacz w październiku ubiegłego roku.

„Rząd znajdzie pieniądze na finansowanie in vitro. To nie są duże kwoty” - minister finansów Jacek Rostowski, 6 lipca 2010 roku.

A pamiętacie wyliczenia wykazujące,że każdy człowiek urodzony dzięki in vitro „zwróci się państwu” po kilkunastu latach pracy i płacenia podatków?
Pytanie tylko na cholerę w ogóle nam państwo skoro mimo opłacania składek na ubezpieczenie zdrowotne musimy korzystać z prywatnej opieki medycznej.
Chorowanie w ogóle jest dla bogatych. I wyrozumiałych.
Inni albo zdechną pod płotem albo ich krew zaleje.
A wracając do powyższych cytatów to zbliżają się wybory.
Ciekawe jakie bajki tym razem usłyszymy. Bo w tym kraju rzeczywiście żyje się jak w bajce.
Tyle,że to nie Brzechwa.
To coś pomiędzy braćmi Grimm i Monty Pythonem.
Ze szczyptą Tarantino.
Niby fajnie, tylko dlaczego tak się to kiepsko czyta?

czwartek, 9 czerwca 2011

Sinusoida

Koleżanka małżonka wyczytała ostatnio, że mężczyźni, którym brakuje snu mają mniej testosteronu. Dodała do tego jeszcze komentarz, którego tutaj nie przytoczę.
Bo nie.
W każdym razie może to dlatego moje pióro, czy klawiatura raczej, zrobiło się trochę obłe.
Znaczy przytępiło się co nieco.
O tylu rzeczach kiedyś pisałem. Poruszałem tyle spraw.
A teraz za każdym razem gdy do pisania siadam to o spaniu chcę napisać. Tyle,że jestem zbyt nieprzytomny by myśli zebrać i albo tekstu nie jestem w stanie dokończyć,albo uznaję ,że jest słaby albo zapomnę go na blog wrzucić a po6tem nie pamiętam gdzie go zapisałem.
Kurcze normalnie chyba mi się jakaś renta należy.
O kciuku już nie wspomnę.
Nauczyłem się już dawni,że jak trafi się kilka dobrze przespanych nocy to lepiej się nie cieszyć. A już po żadnym warunkiem nie wolno o tym głośno mówić.
A już publiczne chwalenie się to doprawdy proszenie się o kłopoty.
Wspominałem już,że jestem głupi?
No właśnie.
Zawsze miałem kłopoty z matematyką,ale co to jest sinusoida akurat doskonale rozumiem.
A jednak zawsze dam się nabrać.
Jak frajer.
-Kurczę, całkiem nieźle ostatnio nocki wyglądają nie?-zagadnąłem koleżankę małżonkę podczas porannego golenia.
To znaczy żeby nie było niedomówień to ja się goliłem podczas gdy ładniejsza połowa naszego małżeństwa odprawiała te wszystkie swoje poranne rytuały mające pogłębić przepaść pomiędzy jej wyglądem a moim.
-Nooo- odpowiedziała ostrożnie.
Bo chociaż z matematyki jest jeszcze gorsza niż ja to pamięć ma chyba lepszą i o sinusoidzie pamięta.
-No bo patrz, właściwie wystarczy tylko jednej dać koło piątej butle mleka a drugą przed siódma przytulić i to właściwie wszystko.
-Nooo...-rozgadała się żona.
-Fajnie nie?-zapytałem retorycznie-Chociaż pewnie za wcześnie by się cieszyć?
-Nooo...
Czy ona próbuje mi coś dać do zrozumienia?
-Ale co, nie jest źle, nie?
-Misiek!-jej ostry ton przywołał mnie do porządku i poprawił pamięć.
-Tak, tak sinusoida- mruknąłem potulnie i poszedłem otworzyć drzwi niani.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze jak ciężka będzie następna noc.
Bo była. Nie opiszę tego dokładniej bo minęło kilka dni i najwyraźniej zadziałał mechanizm wyparcia.
Nie pamiętam już szczegółów po prostu.
Kilka następnych nocy też było dosyć meczących.
W końcu w swojej desperacji postanowiliśmy „zamęczyć małe gadziny”.
Mimo,że cały dzień były na dworze z nianią zaraz po powrocie z pracy zabraliśmy je nad jezioro na naprawdę długi spacer.
W drodze powrotnej były nieprzytomne i zaczęły nam zasypiać w wózku.
-Psiakrew nie możemy na to pozwolić!-jęknęła koleżanka małżonka i zaczęła je zabawiać podszczypywać ,łaskotać, zagadywać i tarmosić.
Oraz dopytywać się czy naprawdę nie da się szybciej pchać tego cholernego wózka.
Nie dało się bo strasznie dokuczała mi stopa, którą za przyczyną naszego majstra prawie dwa lata temu konałem w krzesło.
Opisywałem to zdarzenie obszernie, a jednak gdy dotarło do mnie,że to „już prawie dwa lata” to lekko osłupiałem. Kiedy to minęło? Jeżeli czas w takim tempie będzie mi umykał to zanim się zorientuję sam będę na wózku wożony. A browara trzeba będzie mi będzie podawać dożylnie chyba.
Tak mnie to ruszyło,że zdjąłem japonki i nie zważając na ból stopy pogalopowałem z wózkiem do domu.
„Muszę zdążyć się wyspać zanim mnie starość dopadnie” myślałem plaskając bosymi stopami po rozgrzanym asfalcie.
Szybko plaskałem. Naprawdę szybko.
Koleżanka małżonka już po chwili została z tyłu.
Poczułem lekką satysfakcję, która jednak zniknęła gdy zauważyłem kiwające się na boki główki pociech.
„Nic to zaraz dobiegnę do furtki i szczekanie naszych psów je obudzi”-pomyślałem i zwiększyłem częstotliwość plaskania.
Au.
Au.Au.Au.
Nasza droga to nie jest bynajmniej równy, gładki „dywanik asfaltowy”.
Dobiegłem pod dom i z fasonem, w lekkim poślizgu, zatrzymałem wózek kilka centymetrów przed nosem naszej ,wielkiej i zazwyczaj hałaśliwej, suki.
Zmarszczyła go lekko i leniwie machnęła ogonem.
Raz.
Spojrzałem wyczekująco na naszego mistrza jojczenia, króla szczeku i cesarza wycia rasy husky.
Dyszał patrząc na mnie swoim obojętnym wzrokiem.
No tak te „głupie ludzkie sprawy”. On jest ponadto.
Po chwili nabiegła koleżanka małżonka i wtargaliśmy przelewające się przez ręce dzieci do domu.
-No laski a teraz do wanienki, do waszych gumowych kaczuszek, potem mleczko i do łóżek-przedstawiłem im swoją propozycję harmonogramu tego uroczego wieczoru.
Przytaknęły ochoczo główkami i podreptały do łazienki.
A potem zrealizowaliśmy plan pracy.
Problemy zaczęły się przy realizacji ostatniego punktu.
Tego o spaniu w łóżeczkach.
Najwyraźniej do pełnej regeneracji wystarczyło i m te kilka minut snu wózku.
Walczyliśmy z nimi do 22.00.
W końcu padły.
Zmordowany zrobiłem kanapki, otworzyłem nam po piwie i usiedliśmy na balkonie.
Był cudownie ciepły wieczór.
-No po czymś takim to chyba będą spały do rana-spróbowałem zaklinania rzeczywistości.
Zmęczenie i piwo szybko zagoniły nas do łóżka. Padliśmy przed 23.00.
Bajkowy „sen o śnie” skończył się o 4.26.
Obudziło mnie wycie starszej córki. Utuliłem, pogłaskałem i zaniosłem do naszego łóżka.
Wtuliła się w poduszkę i zamknęła oczy.
Wtedy „odpaliła” druga. Jej natarczywe zawodzenie można było przetłumaczyć mniej więcej tak:
„Kelner! Mleko !!! BIEGIEM!!!”.
No to pobiegłem.
Wróciłem wcisnąłem w łapy mleko i powlokłem się do łóżka.
Położyłem głowę na poduszkę i próbowałem zasnąć.
Coś było nie tak.
Ostrożnie otworzyłem oczy.
Tak żeby broń boże nie zrobić hałasu.
I napotkałem świdrujące spojrzenie drugiej pociechy.
Chociaż określenie „pociechy” w tym kontekście trąci lekką ironią.
Spojrzenie owo mówiło wyraźnie co dziecko sądzi o ojcu, który jedną córkę poi mlekiem a drugiej pozwala konać z głodu.
W jej gardle narastało oskarżające wycie.
Zerwałem się i „poplaskałem” świńskim truchtem po drugą butlę.
Kiedy wróciłem okazało się,że druga córa już skończyła konsumpcję i też przyszła do naszego łóżka.
Wtedy już wiedziałem,że nie pośpię.
Zatkałem butelką dziób jednej a drugą przytuliłem do boku i desperacko próbowałem błyskawicznie zasnąć.
Sen jakoś nie przychodził.
Ciekawe czemu?
Czyżby przyczyną mogło być to,że jedna z córek walnęła mnie czołem w łuk brwiowy, druga kopała obunóż w splot słoneczny, mleko z butelki rozlało się po pościeli a dzieci śmiały się radośnie?
Niemożliwe.
Przecież była PIĄTA RANO!!!

środa, 8 czerwca 2011

Na własne życzenie

Do niedawna miałem nadzieję,że jak dziewczynki trochę podrosną i zaczną lepiej spać to będę miał więcej czasu na pisanie. A jednak miał rację kolega bloger twierdząc,że to nie takie proste i,że kryzys jest nieunikniony a drugi oddech złapię jak dzieciaki pójdą do przedszkola.
Codziennie siadam na chwilę przy kompie i myślę o tym, że wypada coś napisać.
I nagle mam zupełną pustkę w głowie. Identyczną jak wtedy gdy koleżanka małżonka żartobliwie prosi „opowiedz mi coś ciekawego”.
Normalnie mogę tokować i tokować a po takiej prośbie następuje absolutna blokada.
Strasznie odmóżdżająca jest ta codzienna rutyna opiekowania się maluchami.
A rutynę zawsze źle znosiłem.
Z drugiej strony kuzynka , która czyta blog i akurat wysłuchiwała mojej kolejnej opowieści mruknęła ironicznie,że ja to ciągle mam „pod górkę i pod wiatr”.
Coś w tym jest.
Mistrz narzekania i skarżenia się na los.
Muszę pomyśleć na swoim wizerunkiem bo wygląda,że może ze mnie wyrosnąć wyjątkowo upierdliwy dziadunio.
Im gorzej tym dla blogu lepiej-to stara prawda.
A ostatnio Księżniczki ze szkiełka zrobiły się już naprawdę komunikatywne i spędzanie z nimi czasu jest coraz fajniejsze. I kiedy tak sobie razem siedzimy to wiele innych rzeczy staje się mniej ważnych.
Na przykład to,że pewien znany poseł lewicy poszedł w ministry do partii centroprawicowej pozostawia mnie doskonale obojętnym. Chociaż trochę jestem ciekaw rozwoju sytuacji ponieważ jako lewicowiec był m.in. za refundacją in vitro. To jest jeszcze jako tako zgodne z linią partii , do której przeszedł,ale już kwestia uregulowań prawnych dotyczących związków homoseksualnych to będzie niezły orzech do zgryzienia bo jego dotychczasowe poglądy raczej nie są po linii nowej partii.
Za to „podgotowała” mnie ostatnio pani minister Kopacz, która kilka miesięcy temu, nieco zaskakująco w kontekście kryzysu, oświadczyła,że pieniądze na refundację zapłodnienia pozaustrojowego są.
A teraz w równie zaskakujący sposób postawiła nas przed kwestią „albo in vitro, albo chemioterapia”.
Przepraszam za wyrażenie, ale droga pani minister trzeba być doprawdy demagogiczną (...)* by tak stawiać sprawę.
W ostatnim wywiadzie szef MSZ stwierdził,że podobnie jak większość osób w partii rządzącej jest za in vitro,ale bez refundacji -„Bo na zdrowie zawsze jest ograniczona ilość pieniędzy. Tak długo, jak brakuje nam na ratowanie życia, to ci, którym naprawdę zależy na dziecku, uciułają na zabieg.”
Mógłbym się poznęcać nad takim sformułowaniem,ale jakoś nie mam siły.
Jakby człowiek walił łbem w mur.
Już wydawało się,że umysły niektórych zaczęły się otwierać a tu znowu krótkowzroczne prymitywne i demagogiczne gadanie.
I jakoś nawet trudno teraz mi się zdobyć na wielkie krytykanctwo. BO trochę na własne życzenie teraz się wkurzam.
Dawno dawno temu w całkiem nieodległej galaktyce, w której premier i prezydent byli blisko spokrewnieni a Platforma kreowała swój wizerunek jako partii fachowców wkurzałem się,że na własne życzenie przegrywają wybory bo są zbyt szczerzy nie uciekają się do populizmu. A nasz wyborca szczerości jeszcze nie nauczył się doceniać.
No to teraz mam.
I pozwólcie,że tu postawię kropkę bo się zaraz zacietrzewię i znowu będę musiał się autocenzurować i po gwiazdki sięgać.
W każdym razie premier obiecał dzisiaj w wywiadzie dla Interii ,że będzie pilnował:
„ Aby nie wprowadzić żadnych przepisów, które utrudniłyby ludziom dostęp do in vitro albo zakazały tej procedury. Zaznaczył też, że przygotowując regulacje prawne dotyczące in vitro należy mieć na uwadze, aby nie spowodowały one tylko "kłopotów i nieszczęść", np. nie spowodowały wydłużenia czasu oczekiwania na taki zabieg.”



*ten fragment usunięto na wniosek autocenzury-w ramach akcji pod hasłem „Jako ojciec musisz dawać dobry przykład.
Pierwotnie było tam słowo „mendą”.