sobota, 29 stycznia 2011

Pamiętacie?

Tym razem coś, co mam nadzieję , przynajmniej u niektórych wywoła trochę miłych wspomnień.
Bo wiem,że wśród czytelników znajdzie się kilku miłośników komiksu :-))

czwartek, 27 stycznia 2011

Maratończyk

-Cio to, toto?
Koszmar trwał.
A kropla drążyła skałę.
Czułem się jak ofiara starej chińskiej tortury, w której woda kapie na głowę ofiary. Kropla za kroplą. Godzinami, dniami, tygodniami.
Ale ja też byłem twardy. To był naprawdę pojedynek równorzędnych partnerów.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Drugi kotek.
-Cio to, toto?
-Drugi kotek.
-Cio to, toto?
-Ten pierwszy.
-Cio to, to,to,to,to,to,to?
-No kotek. Mówię przecież. Ten pierwszy.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Drugi kotek.
-Nijjjaaaaaa!
-A własnie,że kotek.
-Nie.
-Tak, kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, -Kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,kotek,KOOOOOOTEEEEEK!!!

Pamiętacie „Maratończyka” Johna Schlesingera?
Tego nakręconego na podstawie książki Wiliama Goldmana?
Czułem się jak bohater grany przez Dustina Hoffmana w słynnej scenie na fotelu dentystycznym.
Gdy zbrodniarz wojenny torturuje go za pomocą narzędzi dentystycznych zadając wciąż tylko jedno pytanie:
„Czy jest bezpiecznie?”.

-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek
-Cio to, toto?
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek
-Cio to, toto?
W tym momencie usłyszałem odgłos klucza przekręcanego w zamku.
-Cześć kochanie.
-Hejka! Bardzo jesteś zmęczona?
Machnęła lekceważąco ręką.
-Iiiii tam. Za to stęskniona jak cholera.
Pochyliła się żeby ucałować dzieci a potem uśmiechnęła się do mnie ciepło.
-Jak wam minął dzionek kochanie?
-Tak jak w kinie. Tak jak w kinie.

środa, 26 stycznia 2011

Przesłuchanie

Zakończenie ostatniej wielkiej bitwy nie oznaczało niestety zakończenia walk.
Jakże gorzki jest los herosa, który po pyrrusowym zwycięstwie legł, śmiertelnie zmęczony, w pościeli po kolejnej potyczce.
A obudził się w pętach.
Kiedy podniosłem ciężkie powieki zobaczyłem pochylającą się nade mną małoludzką twarz i usłyszałem pytanie:
-Cio, to,toto?
Coś tam wybełkotałem, zaspany, i spróbowałem przewrócić się na drugi bok.
-Cio to,toto!?-głos robił się coraz bardziej natarczywy.
-Jajco!-spróbowałem ciętej riposty.
-Niiijjeeee!-odpowiedział mi drugi głos i w moim polu widzenia pojawiła się druga drobna twarzyczka.
Uśmiechała się,ale był to bezwzględny uśmiech stworzenia przekonanego o swojej wyższości.
-Cio to,toto?!-kontynuowała przesłuchanie pierwsza z krasnoludzkich samic.
-Zgodnie z międzynarodowymi konwencjami odmawiam odpowiedzi na wasze pytania.
-Cio to, toto!!!-to już nawet nie brzmiało jak pytanie.
-Nazywam się Garbaty i jestem ojcem. Więcej ode mnie nie wyciągnięcie!
-Niiijjeeee!-grymas na małoludzkiej twarzy przypominał groteskowo szeroki uśmiech Jokera.
-Pożałujecie! Królowa Matka mnie tak na pewno nie zostawi!
-Cio to, toto?-pytanie zadane zostało w mechaniczny sposób sugerujący,że one tak mogą godzinami.
Zanim spróbowałem kolejnej błyskotliwej riposty druga twarz jeszcze bardziej rozciągnęła się w złowróżbnym uśmiechu.
-Wy małe, przebrzydłe...
Moja kwestia został przerwana przez głosne plaśnięcie.
Piekący policzek oznaczał najwyraźniej przejście do drugiej fazy przesłuchania.
-Cio to? Toto?
-Omawiam odpo....
-Niiijjeeee!-mała rączka powędrowała do góry a potem na dół. Kilkakrotnie.
Za każdym razem trafiając mnie w usta.
-Cio to? Toto!?
W tym momencie zdałem sobie sprawę,że krepujące mnie pęta były tylko wytworem zaspanej wyobraźni.
Zasłaniając się ramieniem przed ciosami wygrzebałem się z pościeli.
-Dość tego! Bujajcie się przebrzydłe bambaryły!
Opowiedział mi chóralny wrzask protestu i odgłosy gwałtownego gramolenia się z łóżka.
Zanim pościg nabrał impetu uciekłem prześladowcom z pola widzenia.
Wiatr we włosach, cudowne poczucie odzyskanej wolności.
To cudowne uczucie trwało jakieś dwie sekundy.
Ślepy zaułek. Ot co.
Tuż za plecami usłyszałem tupot małych stóp.
-Cio to, toto? Cio to, toto?-pytanie zadawane było w rytmie młotka wbijającego kilkucalowy gwóźdź w dębową belkę.
I z podobnym naciskiem.
Wcisnięty w róg pokoju patrzyłem jak się zbliżają.
-Niiijjeeee!-tym razem o z mojego gardła wyrwał się ten krzyk. Rozpaczliwy i pełen beznadziei.

* * *
-Cio to, toto?
Przesłuchanie trwało godzina za godziną.
-Ślimak.
-Cio to, toto?
-Ślimak.
-Cio to, toto?
-W dalszym ciągu ślimak.
-Cio to, toto?
-Ślimak.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Znowu ślimak.
-Cio to, toto?
-Ślimak
-Cio to, toto?
-Znowu kotek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-A to proszę pani jest ZNOWU ŚLIMAK!!! Taki z ...URRRRRWA.....ną muszelką !
-Nijeeeeee!-do dyskusji włączył się „zły glina” i zdzielił mnie w skroń kubkiem „niekapkiem”.
-Auuuuuu!- zawyłem z bólu, zwijając się na podłodze.
Odpowiedzią był radosny rechot.
-Cio to,to,to,totototo?-”dobry glina” pokazywał, niestrudzenie, palcem kolejne obrazki.
-Świnkaaaaaaa!
-Cio to, toto?
-Świiiinkaaaaaaaaaa!!
-Cio to, toto?
-ŚWIIIIIIIIINKAAAAAAA!!!
Tym razem „zły glina” walnął mnie czołem w drugą skroń.
A potem wtulił się małą główką w moją szyję.
W pokoju rozległ się radosny dziecięcy śmiech.
To właśnie ten dźwięk usłyszała wracająca z pracy koleżanka małżonka.
-O, jak ładnie się bawicie!-uśmiechnęła się.-I jak? Widzę,że ci świetnie idzie kochanie. Dobrze wam minął dzionek?
Pokiwałem potulnie głową czując na sobie baczne spojrzenia dwóch par małych oczek.

Przesłuchanie

Zakończenie ostatniej wielkiej bitwy nie oznaczało niestety zakończenia walk.
Jakże gorzki jest los herosa, który po pyrrusowym zwycięstwie legł, śmiertelnie zmęczony, w pościeli po kolejnej potyczce.
A obudził się w pętach.
Kiedy podniosłem ciężkie powieki zobaczyłem pochylającą się nade mną małoludzką twarz i usłyszałem pytanie:
-Cio, to,toto?
Coś tam wybełkotałem, zaspany, i spróbowałem przewrócić się na drugi bok.
-Cio to,toto!?-głos robił się coraz bardziej natarczywy.
-Jajco!-spróbowałem ciętej riposty.
-Niiijjeeee!-odpowiedział mi drugi głos i w moim polu widzenia pojawiła się druga drobna twarzyczka.
Uśmiechała się,ale był to bezwzględny uśmiech stworzenia przekonanego o swojej wyższości.
-Cio to,toto?!-kontynuowała przesłuchanie pierwsza z krasnoludzkich samic.
-Zgodnie z międzynarodowymi konwencjami odmawiam odpowiedzi na wasze pytania.
-Cio to, toto!!!-to już nawet nie brzmiało jak pytanie.
-Nazywam się Garbaty i jestem ojcem. Więcej ode mnie nie wyciągnięcie!
-Niiijjeeee!-grymas na małoludzkiej twarzy przypominał groteskowo szeroki uśmiech Jokera.
-Pożałujecie! Królowa Matka mnie tak na pewno nie zostawi!
-Cio to, toto?-pytanie zadane zostało w mechaniczny sposób sugerujący,że one tak mogą godzinami.
Zanim spróbowałem kolejnej błyskotliwej riposty druga twarz jeszcze bardziej rozciągnęła się w złowróżbnym uśmiechu.
-Wy małe, przebrzydłe...
Moja kwestia został przerwana przez głosne plaśnięcie.
Piekący policzek oznaczał najwyraźniej przejście do drugiej fazy przesłuchania.
-Cio to? Toto?
-Omawiam odpo....
-Niiijjeeee!-mała rączka powędrowała do góry a potem na dół. Kilkakrotnie.
Za każdym razem trafiając mnie w usta.
-Cio to? Toto!?
W tym momencie zdałem sobie sprawę,że krepujące mnie pęta były tylko wytworem zaspanej wyobraźni.
Zasłaniając się ramieniem przed ciosami wygrzebałem się z pościeli.
-Dość tego! Bujajcie się przebrzydłe bambaryły!
Opowiedział mi chóralny wrzask protestu i odgłosy gwałtownego gramolenia się z łóżka.
Zanim pościg nabrał impetu uciekłem mu z pola widzenia.
Wiatr we włosach, cudowne poczucie odzyskanej wolności.
To cudowne uczucie trwało jakieś dwie sekundy.
Ślepy zaułek. Ot co.
Tuż za plecami usłyszałem tupot małych stóp.
-Cio to, toto? Cio to, toto?-pytanie zadawane było w rytmie młotka wbijajacego kilkucalowy gwóźdź w dębową belkę.
Wcisnięty w róg pokoju patrzyłem jak się zbliżają.
-Niiijjeeee!-tym razem o z mojego gardła wyrwał się ten krzyk. Rozpaczliwy i pełen beznadziei.

* * *
-Cio to, toto?
Przesłuchanie trwało godzina za godziną.
-Ślimak.
-Cio to, toto?
-Ślimak.
-Cio to, toto?
-W dalszym ciągu ślimak.
-Cio to, toto?
-Ślimak.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Kotek.
-Cio to, toto?
-Znowu ślimak.
-Cio to, toto?
-Ślimak
-Cio to, toto?
-Znowu kotek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-Piesek.
-Cio to, toto?
-A to proszę pani jest ZNOWU ŚLIMAK!!! Taki z ...URRRRRWA.....ną muszelką !
-Nijeeeeee!-do dyskusji włączył się „zły glina” i zdzielił mnie w skroń kubkiem „niekapkiem”.
-Auuuuuu!- zawyłem z bólu, zwijając się na podłodze.
Odpowiedzią był radosny rechot.
-Cio to,to,to,totototo?-”dobry glina” pokazywał, niestrudzenie, palcem kolejne obrazki.
-Świnkaaaaaaa!
-Cio to, toto?
-Świiiinkaaaaaaaaaa!!
-Cio to, toto?
-ŚWIIIIIIIIINKAAAAAAA!!!
Tym razem „zły glina” walnął mnie czołem w drugą skroń.
A potem wtulił się małą główką w moją szyję.
W pokoju rozległ się radosny dziecięcy śmiech.
To właśnie ten dźwięk usłyszała wracająca z pracy koleżanka małżonka.
-O, jak ładnie się bawicie!-uśmiechnęła się.-I jak? Widzę,że ci świetnie idzie kochanie. Dobrze wam minął dzionek?
Pokiwałem potulnie głową czując na sobie baczne spojrzenia dwóch par małych oczek.

sobota, 22 stycznia 2011

Do kropli ostatniej (płynu dowolnego)

Chciałbym móc napisać ,że słońce tego dnia zachodziło krwistoczerwone zwiastując nadciągającą hekatombę.
Niestety to nieprawda.
Nie było ostrzeżenia. Tego wieczoru ledwo majaczące w szarości słońce zatonęło w bagnie ponurych, wieczornych mgieł. Gęstych jakby ktoś dodał do nich żelatyny.
Zniknęło mi z oczu a ja mógłbym wręcz przysiąc ,że usłyszałem wtedy pluśnięcie.
Być może było to złudzenie bo podobno jest teoria twierdząca,że nasz świat nie jest płaski tylko okrągły i zawieszony w bezkresnej przestrzeni.
Przerażająca wizja.
Rozmyślając o tym powoli szykowałem się do snu.
Małoludzie posapywali i pochrapywali na swoich legowiskach.
Sielanka.
Jakże pozorna.
Ich sen jednak wyglądał na autentyczny a nie udawany.
Jakież trzeba mieć mocne nerwy by tak smacznie spać przed taką okrutną bitwą jaka miała wkrótce się rozpętać.
Atak nastąpił po północy.
Właśnie szykowaliśmy się do snu gdy się zaczęło.
Najpierw usłyszałem smoka.
Bestia z łoskotem runęła między szczeblami palisady łóżeczka i gruchnęła o podłogę.
Jeszcze miałem nadzieję.
Jeszcze przez chwilę.
Rozwiał ją jednak ryk nacierających małoludzi.
Mimo,że częściowe wycofanie się Królowej Matki z czynnego życia rodzinnego było utrzymywane w tajemnicy to najwyraźniej niziołki wyczuły ,że coś się święci.
Ze zrozumiałych względów chciałem aby pani tej krainy przespała noc w miarę spokojnie więc przyjąłem większość impetu na swą mężną choć nieco wątłą pierś.
To była straszna noc.
Dzikie hordy nacierały fala za falą. Skryte w ciemności ciskały smokami i strasznymi różowymi bestiami zwanymi „królikami”.
I wrzeszczały.
Boże jak one wrzeszczały!
Słaniając się na nogach odpierałem atak za atakiem.
Bitewny wrzask nacierających złuszczał farbę ze ścian i ranił uszy.
Krwawiąc i obijając się w ciemności o różne sprzęty miotałem się desperacko.
Momentami ścieraliśmy się w morderczej walce piersią w pierś.
Jednak nawet wężowy uścisk moich słabnących ramion nie był w stanie uciszyć bitewnych okrzyków.
Próbowałem odeprzeć atak mlekiem i kaszą. Podobno w średniowieczu takie metody się sprawdzały.
Gorąca kasza uchodziła za idealna wręcz broń defensywną. Jej użycie powodowało straszne oparzenia i jednocześnie niszczyła morale atakujących. Używając jej jej obrońcy wysyłali wyraźny komunikat, który brzmiał mniej więcej tak:
„Kochani atakujący mamy was serdecznie w dupie. Mamy również od cholery żarcia i możecie sobie oblegać naszą twierdzę jak długo chcecie.”
Nie wiem co robiłem nie tak, ale w moim przypadku to ne zadziałało.
Małe, mlekożercze potwory pożarły kaszę i dalej kontynuowały natarcie.
Moje morale ledwo to przetrwało.
Tym bardziej,że mimo moich starań Królowa Matka miała problemy ze snem.
Jakoś trudno się temu dziwić.
A jednak jej, wydawane syczącym szeptem, komendy dawały wyraźnie do zrozumienia,że nie docenia mojego militarnego geniuszu.
Przez dłuższą chwilę dyskutowaliśmy nawet, burzliwie, o uszkodzonej zastawie stołowej.
Głównie o „....urrrrrwa....nych kubkach”.
I tak nas zastał świt.
Blade światło poranka padło na ponure pobojowisko.
Oświetlając powalone smoki, kiwające się ze zmęczenia głowy małoludzi, potargane króliki i rozgrzebaną pościel.
Właśnie wtedy straciłem przytomność.
Padłem, majacząc, tuż obok małych ciał przeciwników.
Po chwili zasnąłem.
Pięć minut później obudził mnie budzik koleżanki małżonki.
Schodząc jej z drogi poczłapałem zaparzyć kawę.
Wiedziałem jedno.
Już nigdy nie zaufam nikomu kto ma mniej niż metr wzrostu.

Nadciąga czas mroku

W ostatnim czasie nasze stosunki z małoludźmi były całkiem niezłe. Można powiedziec,że wręcz wzorcowe.
Nocne warty przestały być stresującą walką o przetrwanie a zaczęły nawet przypominać coś w rodzaju wypoczynku.
Z doświadczenia wiedzieliśmy jednak jak chwiejny może być to rozejm. W każdej chwili jedna malutka iskra mogła wzniecić ogień, który mógł przerodzić się w prawdziwe piekło.
Na razie jednak Rzeczpospolita Krasnoludowa powoli przygotowywała się na poważną zmianę jaką był powrót Królowej Matki do czynnego życia zawodowego.
Ściślej mówiąc połowa populacji owej sielankowej krainy szykowała się na ową zmianę.
Księżniczki na razie żyły w błogiej nieświadomości.
Ponieważ z ostatniego szkolenia koleżanka małżonka przywiozła stos materiałów do przyswojenia starałem się dac jej trochę luzu przy opiece nad dzieciakami.
Jednak chyba nie szło mi to najlepiej skoro dziadkowie zaoferowali się ,że wezmą je do siebie na weekend.
Propozycję przyjeliśmy jak zwykle z mieszanymi uczuciami.Myśl o odrobinie luzu niewątpliwie cieszyła, ale z drugiej strony wiedzieliśmy ,że będziemy cholernie tęsknić.
Nigdy bym wcześniej nie pomyślał jak takie małe cholerki potrafią uzależnić.
No cóż- „będziesz matką, synu, to zobaczysz” ,że zacytuję klasyka.
W końcu ogrom pracy wiszący nad głową mamy Dzieci Frankensteina zadecydował i małoludzie udali się na emigrację do stolicy naszego pięknego województwa.
Tymczasem my, uważający się za władców naszej mikrokrainy z radością oddaliśmy się takim prostym przyjemnościom jak spokojny sen czy leniwy poranek.
Potem ja krzątałem się po domu robiąc porządki w piwnicy i garażu a koleżanka małżonka wkuwała.
Ona klęła i ja kląłem.
Każdy z innych powodów.
Żona -ponieważ powrót do pracy po prawie dwóch latach i myśleniu przestawionym przez macierzyństwo to naprawdę ciężka sprawa.
A ja? Słałem wiele ciepłych słów i myśli w strone naszego majstra.
Bardzo ciepłych myśli. Naprawdę baaaaaaardzo.
Wyobraźcie sobie warunki panujące w środku stosu atomowego.
Już?
To teraz pomnóżcie to razy tysiąc.
Gotowe?
A teraz wyobraźcie sobie, że to jeszcze mało.
Chociaż i tak wystarczy żeby spopielić gnoja.
Na szczęście to tak nie działa bo mimo wszystko nie chciałbym tej kanalii mieć na swoim sumieniu.
Skąd taki nawrót ultraciepłych wspomnień remontowych?
Podczas porządków ciągle znajduję pozostałości po ekipie i to regularnie wytrąca mnie z równowagi.
Jakieś puszki po piwie wrzucone za szafkę, pety w najróżniejszych miejscach i różne zaskakujące niespodzianki.
Świadczące o niechlujstwie, głupocie, lenistwie, bezmyślności i arogancji.
Jednak najbardziej szlag mnie trafia kiedy pomyślę o tym czego znaleźć nie mogę.
Kiedy zaczął się remont postanowiłem uchronić nasze zimowe ciuchy przed kurzem i brudem.
Zapakowałem więc do wielkiego worka na śmieci wszystkie nasze najlepsze zimowe kurtki, ulubione swetry i tak dalej.
I co?
Szukam ich do tej pory. Tracąc powoli nadzieję na sukces.
Jeszcze bardziej wytrąca mnie z równowagi fakt,że możliwe są dwa scenariusze wydarzeń.
W pierwszym nasze dobra stały się łupem złodzieja a w drugim... sam dołożyłem ów worek do wielkiego stosu mu podobnych, w których rzeczywiście znajdowały się śmieci.
Za każdym razem kiedy o tym pomyślę mam ochotę kląć.
A przy okazji przypominają mi się różne remontowe wydarzenia i scysje.
Po robocie wracałem więc naburmuszony i opryskliwy. A ponieważ przygotowania do powrotu do pracy podobnie działały na koleżankę małżonkę to...
Chyba nietrudno się domyślić.
A jednak weekend mimo wszystko minął nam całkiem przyjemnie i w niedzielę po południu pojechaliśmy, stęsknieni, po nasze azylantki.
Wieczorem nasze kontakty z małoludźmi były całkiem miłe i nic nie wskazywało na to co miało nastąpić już za kilka godzin.

piątek, 21 stycznia 2011

Porządki

No dobra, szafa wymieciona. Teraz będę mógł wziąć się za pisanie na bieżąco :-)
Czas to wszystko trochę uporządkować, "ponadrabiać" i generalnie przestać smucić i przynudzać.
No właśnie.

czwartek, 20 stycznia 2011

Wigilia

Wigilię spędziliśmy głównie u moich rodziców. Zaczęło się od wzruszającej przemowy pradziadka i jednocześnie głównego sponsora „poczęcia dzieci frankensteina”.
A potem dalej było wzruszająco, bo widok dzieci przy choince, otoczonych prezentami to coś co sprawia,że powraca nieco już zapomniana magia świąt.
Chociaż nie było łatwo wczuć się w nastrój. Jak to celnie określiła koleżanka małżonka:
-W ogóle nie czuję,że to święta. Dziewczyny wrzeszczą tak jak każdego dnia, jedzą o tej samej porze, zasypiają tak jak zwykle. Normalny, nieco nużący, codzienny rytm dnia. Ale będzie coraz fajniej. Za dwa trzy lata to dopiero będą święta.
I tak było fajnie. Zwłaszcza jak dziadek księżniczek ze szkiełka rozpakował znaleziona pod choinką nową harmonijkę ustną i zaczął grać kolędy.
Dziewczynki były jednak tak absorbujące, że mimo,że zajmowała się nimi cała rodzina to i tak wracaliśmy solidnie zmęczeni.
Tym bardziej, że poprzedniego dnia położyliśmy się spać przed trzecią w nocy.
Tak to bywa kiedy za ustawianie i ubieranie choinki człowiek bierze się o północy.
Chcieliśmy jednak zobaczyć miny dziewczynek kiedy rano zobaczą to świecące, pachnące i kolorowe cudo.
Jakież było moje rozczarowanie kiedy rano efekt naszej pracy został praktycznie kompletnie zignorowany.
Ważniejsze były książeczki, misie, pieski, świnki...
Kiedy przez telefon skarżyłem się mojej mamie po raz kolejny wypomniała mi moją reakcję na widok morza:
-Patrz synku to jest morze-powiedzieliśmy ci. A ty na to-” Ale fajny wóz strażacki!” i odwróciłeś się do morza plecami.
No tak. Tradycja rodzinnych rozczarowań została podtrzymana.
Myślałem o tym w drodze powrotnej do domu wsłuchując się w posapywanie dzieciaków, które zasnęły w swoich fotelikach.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce delikatnie wyjęliśmy je z samochodu i ułożyliśmy w łóżeczkach.
Potem wyszedłem nakarmić psy i zająć się przenoszeniem z samochodu prezentów i świątecznego jedzenia.
Kiedy wreszcie skończyłem i wszedłem do salonu zobaczyłem wyszczerzoną w uśmiechu żonę.
-Nie uwierzysz! Włączyłam telewizor i pierwsze co zobaczyłam to naszą córkę!
Myślałem,że miała na myśli to, że w TV pokazywali dziecko bardzo podobne do naszego, ale wyprowadziła mnie z błędu.
-Nie to była ona! Naprawdę!
-Ale jak to?
-To było takie podsumowanie najważniejszych wydarzeń tego roku. Wiesz takie, w którym różne znane osoby się wypowiadają. I zaraz na początku mówili o nagrodzie Nobla za in vitro...
-No i...?
-I jako ilustrację pokazali fragment programu z waszym udziałem i naszą córkę! Sprawdziłam w programie i pojutrze jest powtórka to sobie obejrzyj.
Tak też zrobiłem. I rzeczywiście. Fajnie to było zmontowane ponieważ najpierw pokazali noblowskie uroczystości a potem nasz krajowy grajdoł-z rzucającymi klątwy duchownymi i bełkoczącymi z trybuny sejmowej zwolennikami ruchu „contra in vitro”. A potem garbaty tatulo dziękujący biskupowi za jakże inspirujące określenie „dzieci Frankensteina” i owo dziecię ubrane w rozczulający różowy (he, he) bezrękawnik. Potem jeszcze migawka pokazująca blog i Jacek Żakowski mówiący,że „biskup Hoser jest niemądrym człowiekiem i, że w kościele tak jak wszędzie są ludzie mądrzy i niemądrzy”.
Pięknie to było powiedziane. Z taką pauzą i zawahaniem świadczącą o tym, że publicyście znacznie bardziej dosadne słowa cisną się na usta.
I właśnie wtedy zrozumiałem,że czas udawania,że jesteśmy „normalną” rodziną dobiegł końca.
Że jeżeli coś się zaczęło to trzeba to skończyć.
I poczułem ukłucie żalu.
Bo tak fajnie było o tym zapomnieć.

W siedem godzin do Warszawy...

W przedświąteczny poniedziałek koleżanka małżonka miała się stawić na dwudniowym szkoleniu połączonym z firmową wigilią.
Wspominałem już o „szaleńczym entuzjazmie” jaki odczuwaliśmy w związku z tą okolicznością.
Już sam pomysł wyjazdu tuż przed świętami określiłbym dyplomatycznie jako „dyskusyjny”.
Piszę o tym dyplomatycznie ponieważ nie do końca wiadomo kto tu zagląda a jak się potem okazało nie jest wykluczone, że wśród czytelników jakieś „gumowe ucho” a raczej „oko” się znajdzie.
Nie wyprzedzajmy jednak wypadków. W każdym razie męka jak mieliśmy oboje przejść okazała się w moim odczuciu warta puenty.
Chyba wszyscy wiedzą jak wyglądały drogi na kilka dni przed świętami. Ogólnie masakra.
Ponieważ moja połowica po szkoleniu miała odebrać służbowy samochód jazda naszym prywatnym odpadała.
Jak informowały media, na kolei, akurat trwał pierdolnik związany ze zmianą rozkładów jazdy, który zresztą skończył się dymisją odpowiedzialnego za ten sajgon wiceministra.
Ponieważ pociągi miały po 300 minut opóźnienia, koleżanka małżonka zdecydowała się na jazde autokarem.
Co przyjąłem bez entuzjazmu bo telewizja pokazywała głównie karambole na drogach i TIRy blokujące oblodzone drogi.
Sytuacja sama się rozwiązała kiedy okazało się ,że szkolenie jest pod Warszawą i z miasta nie ma tam nawet jak dojechać.
Tak więc w niedzielę wieczorem odstawiliśmy dzieciaki do dziadków i w poniedziałek po szóstej wyruszyliśmy w drogę.
Drogę, która normalnie zajmuje poniżej trzech godzin. Ponieważ wzięliśmy poprawkę na pogodę tym razem mieliśmy ponad godzinę zapasu.
Zużyliśmy go jednak na przejechanie pierwszych dwudziestu kilometrów. Miasto było koszmarnie zakorkowane, ulice zawalone śniegiem, który spadł w nocy a lokalni drogowcy wspominali o „sytuacji zbliżonej do klęski żywiołowej”.
Dojazd do krajowej „siódemki zajął nam zamiast dwudziestu kilku minut ponad półtorej godziny.
A potem?
Było coraz gorzej.
Następne sto kilometrów przejechaliśmy w potężnym konwoju na czele którego jechały dwa pługi śnieżne. Jakiekolwiek wyprzedzanie mijało się z celem.
Zresztą przez większość drogi jechaliśmy w zamieci śnieżnej, w której widoczność spadała momentami do zera.
Co gorsza śnieg, który topniał na przedniej szybie zamarzał z powrotem na wycieraczkach tworząc na nich wielkie lodowe buły. W związku z czym ich efektywność malała do zera.
Sytuacji nie poprawiało to,że gwałtowny atak zimy zastał mnie z pojemnikiem pełnym letniego płynu do spryskiwaczy. Teraz kompletnie zamarzniętego.
Po godzinie opanowałem technikę, która zapewniała mi minimum widoczności.
Najpierw należało wyłączyć wycieraczki aby spłynęła na nie ściekająca po szybie woda a potem włączyć je na kilka sekund z maksymalna prędkością. Wtedy trochę lodu odpadało i wycieraczki zbierały z szyby trochę śniegu.
Który oczywiście po chwili na nich zamarzał... i tak dalej, i tak dalej.
Jednym słowem miałem czym się zająć podczas gdy krajobraz za oknem przesuwał się z oszałamiająca prędkością osiągającą momentami 20 kilometrów na godzinę.
Sytuacja zmieniła się gwałtownie kiedy minęliśmy rondo w Glinojecku. Zatankowaliśmy błyskawicznie niczym w pitstopie F1 i nie tracąc czasu na sikanie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Chociaż pęcherz bolał.
Szkolenie jednak już dawno się zaczęło a nam pozostało do przejechania około stu kilometrów.
Ponieważ stan drogi znacznie się poprawił a temperatura zrobiła się dodatnia mogliśmy przyspieszyć do szalonej „sześćdziesiątki”.
W czasie naszego tankowania konwój, w którym dotychczas jechaliśmy gdzieś się rozproszył i zaraz po wjeździe na dwupasmówkę wyprzedziłem oba pługi śnieżne.
Temperatura szła w górę a my jechaliśmy coraz szybciej. Czas jednak mijał nieubłaganie.
Dobrze,że chociaż płyn w spryskiwaczu się odmroził z czego radośnie korzystałem starając się zużyć go jak najwięcej,żeby potem dolać zimowego, który miałem w bagażniku.
Wsłuchując się w odgłos jaki wydawały kawałki lodu odpadające od karoserii mruknąłem refleksyjnie:
-Jak to jest,że ostatnio praktycznie każdy wyjazd do stolicy to prawdziwa przygoda. Każdy zamienia się happening psiakrew!
Koleżanka małżonka pokiwała głowa,ale nic nie powiedziała ponieważ właśnie próbowała dodzwonić się do szefa żeby wytłumaczyć mu dlaczego po prawie dwóch latach nieobecności spóźni się na owo arcyważne szkolenie.
Trudno się dziwić,że była zdenerwowana.
A jak ona jest zdenerwowana to ja też.
A co!
Dlaczego mam być gorszy.
W końcu po siedmiu godzinach jazdy zajechaliśmy na parking hotelu, który był celem naszej podróży.
To znaczy celem koleżanki małżonki.
Ja znajdowałem się dopiero na półmetku.
Była godzina czternasta. Dzień wcześniej zakładałem,że o tej porze będę właśnie odbierał córki od dziadków.
Nie zwlekając zawróciłem i ruszyłem w drogę powrotną.
Pokłóciłem się trochę z nawigacją satelitarną, która jakoś nie mogła przyjąć mojego argumentu, że lepiej nadłożyć trochę drogi,ale ominąć korki.
Na szczęście wygrałem tę sprzeczkę i pogodziliśmy się w okolicach Nowego Dworu Mazowieckiego.
Mniej więcej w tym samym momencie termometr poinformował mnie,że temperatura spadła do zera stopni.
„O jasna cholera, jak teraz to wszystko co się roztopiło w ciągu dnia zacznie marznąć to będzie koszmar”-pomyślałem i docisnąłem pedał gazu.
Zamierzałem pokonać jak najdłuższy dystans zanim sytuacja się pogorszy.
Temperatura ciągle spadała,ale droga w dalszym ciągu była czarna i mokra.
Nie były to jednak warunki do jakiś drogowych szaleństw.
Dałem nawet znać rodzicom ,że powinienem dojechać do nich za godzinę.
Kwadrans później zwróciłem uwagę na to,że asfalt zaczyna podejrzanie błyszczeć. Spróbowałem delikatnie zahamować.
Odpowiedzią było terkotanie ABS'u, który rozpaczliwie próbował zatrzymać samochód.
Rozpaczliwie i kompletnie nieskutecznie.
Jadący z przodu dostawczak lekko zarzuciło a gość za mną najwyraźniej też właśnie zorientował się w sytuacji bo gwałtownie odstęp między nami się zwiększył.
Jechaliśmy tak przez chwilę.
A potem zobaczyłem światła awaryjne zatrzymujących się samochodów.
Długi sznur świateł.
I jadący z naprzeciwka ambulans z dużym napisem „krew”
Ręce mi opadły.
Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do swojej firmy z pytaniem czy nie wiedzą co się dzieje.
Wiedzieli-ruch wahadłowy, kolizja TIR'a z dwoma samochodami osobowymi, dwie osoby w drodze do szpitala, nikt nie zginął....
Więcej niż chciałbym wiedzieć.
Naprawdę.
Już wiedziałem,że za godzinę na pewno nie dotrę na miejsce.
Ostatecznie po dwunastu godzinach za kółkiem, bez odpoczynku, ledwo zdążyłem pomóc rodzicom w kąpieli dzieciaków i położeniu ich do łóżek.
A potem sam zwaliłem się na kanapę w gościnnym pokoju.
Szczęśliwy bo rodzice zaoferowali się ,że to oni w nocy będą wstawać do dziewczynek. Oponowałem,ale chyba niezbyt mocno. Ot tak w ramach przyzwoitości. Akurat tyle,żeby nie odczuwać wyrzutów sumienia.
Około południa niespiesznie zaczęliśmy się zbierać i do domu wróciliśmy około czternastej.
Godzinę później wróciła moja ślubna, której droga zajęła zaledwie trzy godziny.
Los nie jest sprawiedliwy.
Pobawiliśmy się z dzieciakami, coś zjedliśmy i nadszedł czas dzielenia się refleksjami i przeżyciami.
Najpierw relacjonowałem ja,ale tę opowieść już znacie.
A potem swoją opowieść podjęła koleżanka małżonka.
Szef nie czepiał się trzygodzinnego spóźnienia bo sam widział co dzieje się na drogach, szkolenie takie jak zwykle, ludzie tacy jak zwykle, alkohol taki jak zwykle. A jednak coś się zmieniło:
-I wtedy podchodzi do mnie koleżanka z regionu-opowiada najlepsza z żon- i mówi „hej widziałam twojego męża w telewizji”. No to mówię jej, że pomagamy przy akcji „Tata, najpiękniejsze słowo dla mężczyzny”, że pomagamy w tłumaczeniu ludziom co to właściwie jest in vitro i tak dalej. A ona kiwa głową ze zrozumieniem i mówi „No, no- trzeba ludzi uświadamiać, bo nic nie wiedzą a się mądrzą. Bo wy tylko dwa plemniczki mieliście prawda?”.

... i po pierwszych urodzinach.

No dobra to w ramach "łatania dziury"

Urodziny księżniczek ze szkiełka były miłe i momentami wzruszające.
Sama impreza obyła się bez większych wydarzeń,ale ten niecodzienny moment w życiu naszej czwórki był dosyć intymny.
Podczas przygotowań prawie codziennie patrząc na córki przypominaliśmy sobie jak ten sam dzień wyglądał rok temu. Co robiliśmy, co czuliśmy, jaka była pogoda.
Trudno pisywać emocje, które czułem, bez popadania w banał.
Kilka dni po imprezie, kiedy próbowałem coś napisać, zerkałem ponad ekranem na nasze twory doktora Frankensteina bawiące się wspólnie grającą książeczką o „pingwinie, który chciał latać”. Siedziały na tle okna ,za którym na trzech kawałkach słoniny wisiały sikorki a ośnieżony świat rozświetlała różowawa poświata poranka.
Spróbowałem wtedy nieporadnie oddać swoje uczucia. Nie byłem z tego zadowolony.
Stąd ten cudzysłów. Zawsze to jednak jakieś świadectwo chwili:

„Jest zimno. Za oknem.
Bo na sercu robi się ciepło.
Zwłaszcza kiedy patrzę na zesztywniałe od mrozu tybetańskie chorągiewki modlitewne lekko kiwające się za oknem.
To prezent od przyjaciół. Tych samych, którzy w prezencie na urodziny przysłali dziewczynkom breloczki uplecione ze sznureczków pobłogosławionych przez Dalajlamę.
Podobno pełne pozytywnej energii.
Takie coś rusza nawet zatwardziałego, ponurego racjonalistę jakim się stałem pode wpływem kampanii kościelnego betonu.
I przypomina,że są różne drogi duchowego rozwoju.
Ta ma zdecydowanie bardziej ludzką twarz.
I nie chodzi tylko o Tybet i walkę o wolność. Urodziny dziewczynek przypadają dzień po rocznicy wprowadzenia Stanu Wojennego. Wtedy kościół katolicki miał zupełnie inną twarz. Chronił, pomagał... w kościołach wyświetlano filmy.
O wizytach uzdrowicieli w typie Harrisa nie wspomnę :-)
Jak różna jest symbolika nitki pobłogosławionej przez Dalajlamę, którą zawiązałem na nadgarstku koleżanki małżonki, od symboliki krzyża przed pałacem prezydenckim.
Z drugiej strony, teraz w atmosferze przygotowań świątecznych jakoś zapominam o złości i rozgoryczeniu, których efektem jest ten blog.
Ostatnio zdaliśmy sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie to jeden z najfajniejszych okresów w naszym życiu.
Siedzimy całą czwórką w domu, mamy dla siebie czas...
Chociaż w tym sielankowym obrazie pojawiają się rysy i pęknięcia.
W styczniu oboje wracamy do pracy a do tej pory nie udało nam się znaleźć opiekunki ani wywalczyć miejsca w żłobku. Nasze córki ciągle są na którymś tam miejscu listy rezerwowej.
Zresztą sama myśl o oddaniu ich w obce ręce psuje humor.
Koleżance małżonce skończył się już urlop macierzyński i wykorzystuje aktualnie zaległy wypoczynkowy.
W tym tygodniu firma poprosiła ją o jego przerwanie i udział w szkoleniu.
Chyba nietrudno wyobrazić sobie jej szaleńczy entuzjazm?”

Tak to jakoś nieco chaotycznie wtedy wyszło.
A teraz?
Chyba jednak lepiej nie potrafię.

Utracona wiara

Dzisiaj utraciłem wiarę.
Bezpowrotnie i ostatecznie.
W swój zegar wewnętrzny. A własciwie w kalendarz.
„Niepostrzeżenie zrobiła się połowa stycznia” jak celnie zauważyła koleżanka czytelniczka.
Czy mam coś na swoją obronę?
No... niby mam.
Czy „nieobecność zostanie usprawiedliwiona”?
No... to już pozostawiam decyzji „grona czytelniczego”.
Prawda jest taka ,że sporo czasu zajęła mi aklimatyzacja w nowej sytuacji tacierzyńskiej.
Od dwóch tygodni jestem gospodynią … a raczej „gospodarzem domowym”.
To efekt powrotu koleżanki małżonki na tor wyścigowy.
No wiecie, taki ,na którym konkurują różne hmm... gryzonie-by nie nazywać rzeczy zbytnio po imieniu ;-)
Podczas gdy mama Dzieci Frankensteina realizuje się zawodowo ja przewijam, gotuję zupki, chodzę na spacery, bawię się, czasem wkurzam, tyję, potem próbuję zrzucić, znowu się wkurzam, potem rozbraja mnie uśmiech którejś z córek.
No i hoduję monstrualnych rozmiarów wyrzuty sumienia związane z zaniedbywaniem blogu.
Jednak nowa sytuacja tak mnie pochłonęła,że do tej pory nie wrzuciłem gotowych tekstów napisanych jeszcze w grudniu.
Teraz ich publikowanie trochę traci sens. Pomyślę o tym.
Do tych domowych zajęć doszedł jeszcze nerwowy casting na nianię dla naszych dzieci i kolejna tura rehabilitacji.
Wczoraj jednak rehabilitację zakończyłem i wygląda na to,że teraz wreszcie wezmę się w garść.
A do zrelacjonowania trochę jest.
Między innymi jedna z najcięższych bitew z „małoludźmi”.