czwartek, 20 stycznia 2011

W siedem godzin do Warszawy...

W przedświąteczny poniedziałek koleżanka małżonka miała się stawić na dwudniowym szkoleniu połączonym z firmową wigilią.
Wspominałem już o „szaleńczym entuzjazmie” jaki odczuwaliśmy w związku z tą okolicznością.
Już sam pomysł wyjazdu tuż przed świętami określiłbym dyplomatycznie jako „dyskusyjny”.
Piszę o tym dyplomatycznie ponieważ nie do końca wiadomo kto tu zagląda a jak się potem okazało nie jest wykluczone, że wśród czytelników jakieś „gumowe ucho” a raczej „oko” się znajdzie.
Nie wyprzedzajmy jednak wypadków. W każdym razie męka jak mieliśmy oboje przejść okazała się w moim odczuciu warta puenty.
Chyba wszyscy wiedzą jak wyglądały drogi na kilka dni przed świętami. Ogólnie masakra.
Ponieważ moja połowica po szkoleniu miała odebrać służbowy samochód jazda naszym prywatnym odpadała.
Jak informowały media, na kolei, akurat trwał pierdolnik związany ze zmianą rozkładów jazdy, który zresztą skończył się dymisją odpowiedzialnego za ten sajgon wiceministra.
Ponieważ pociągi miały po 300 minut opóźnienia, koleżanka małżonka zdecydowała się na jazde autokarem.
Co przyjąłem bez entuzjazmu bo telewizja pokazywała głównie karambole na drogach i TIRy blokujące oblodzone drogi.
Sytuacja sama się rozwiązała kiedy okazało się ,że szkolenie jest pod Warszawą i z miasta nie ma tam nawet jak dojechać.
Tak więc w niedzielę wieczorem odstawiliśmy dzieciaki do dziadków i w poniedziałek po szóstej wyruszyliśmy w drogę.
Drogę, która normalnie zajmuje poniżej trzech godzin. Ponieważ wzięliśmy poprawkę na pogodę tym razem mieliśmy ponad godzinę zapasu.
Zużyliśmy go jednak na przejechanie pierwszych dwudziestu kilometrów. Miasto było koszmarnie zakorkowane, ulice zawalone śniegiem, który spadł w nocy a lokalni drogowcy wspominali o „sytuacji zbliżonej do klęski żywiołowej”.
Dojazd do krajowej „siódemki zajął nam zamiast dwudziestu kilku minut ponad półtorej godziny.
A potem?
Było coraz gorzej.
Następne sto kilometrów przejechaliśmy w potężnym konwoju na czele którego jechały dwa pługi śnieżne. Jakiekolwiek wyprzedzanie mijało się z celem.
Zresztą przez większość drogi jechaliśmy w zamieci śnieżnej, w której widoczność spadała momentami do zera.
Co gorsza śnieg, który topniał na przedniej szybie zamarzał z powrotem na wycieraczkach tworząc na nich wielkie lodowe buły. W związku z czym ich efektywność malała do zera.
Sytuacji nie poprawiało to,że gwałtowny atak zimy zastał mnie z pojemnikiem pełnym letniego płynu do spryskiwaczy. Teraz kompletnie zamarzniętego.
Po godzinie opanowałem technikę, która zapewniała mi minimum widoczności.
Najpierw należało wyłączyć wycieraczki aby spłynęła na nie ściekająca po szybie woda a potem włączyć je na kilka sekund z maksymalna prędkością. Wtedy trochę lodu odpadało i wycieraczki zbierały z szyby trochę śniegu.
Który oczywiście po chwili na nich zamarzał... i tak dalej, i tak dalej.
Jednym słowem miałem czym się zająć podczas gdy krajobraz za oknem przesuwał się z oszałamiająca prędkością osiągającą momentami 20 kilometrów na godzinę.
Sytuacja zmieniła się gwałtownie kiedy minęliśmy rondo w Glinojecku. Zatankowaliśmy błyskawicznie niczym w pitstopie F1 i nie tracąc czasu na sikanie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Chociaż pęcherz bolał.
Szkolenie jednak już dawno się zaczęło a nam pozostało do przejechania około stu kilometrów.
Ponieważ stan drogi znacznie się poprawił a temperatura zrobiła się dodatnia mogliśmy przyspieszyć do szalonej „sześćdziesiątki”.
W czasie naszego tankowania konwój, w którym dotychczas jechaliśmy gdzieś się rozproszył i zaraz po wjeździe na dwupasmówkę wyprzedziłem oba pługi śnieżne.
Temperatura szła w górę a my jechaliśmy coraz szybciej. Czas jednak mijał nieubłaganie.
Dobrze,że chociaż płyn w spryskiwaczu się odmroził z czego radośnie korzystałem starając się zużyć go jak najwięcej,żeby potem dolać zimowego, który miałem w bagażniku.
Wsłuchując się w odgłos jaki wydawały kawałki lodu odpadające od karoserii mruknąłem refleksyjnie:
-Jak to jest,że ostatnio praktycznie każdy wyjazd do stolicy to prawdziwa przygoda. Każdy zamienia się happening psiakrew!
Koleżanka małżonka pokiwała głowa,ale nic nie powiedziała ponieważ właśnie próbowała dodzwonić się do szefa żeby wytłumaczyć mu dlaczego po prawie dwóch latach nieobecności spóźni się na owo arcyważne szkolenie.
Trudno się dziwić,że była zdenerwowana.
A jak ona jest zdenerwowana to ja też.
A co!
Dlaczego mam być gorszy.
W końcu po siedmiu godzinach jazdy zajechaliśmy na parking hotelu, który był celem naszej podróży.
To znaczy celem koleżanki małżonki.
Ja znajdowałem się dopiero na półmetku.
Była godzina czternasta. Dzień wcześniej zakładałem,że o tej porze będę właśnie odbierał córki od dziadków.
Nie zwlekając zawróciłem i ruszyłem w drogę powrotną.
Pokłóciłem się trochę z nawigacją satelitarną, która jakoś nie mogła przyjąć mojego argumentu, że lepiej nadłożyć trochę drogi,ale ominąć korki.
Na szczęście wygrałem tę sprzeczkę i pogodziliśmy się w okolicach Nowego Dworu Mazowieckiego.
Mniej więcej w tym samym momencie termometr poinformował mnie,że temperatura spadła do zera stopni.
„O jasna cholera, jak teraz to wszystko co się roztopiło w ciągu dnia zacznie marznąć to będzie koszmar”-pomyślałem i docisnąłem pedał gazu.
Zamierzałem pokonać jak najdłuższy dystans zanim sytuacja się pogorszy.
Temperatura ciągle spadała,ale droga w dalszym ciągu była czarna i mokra.
Nie były to jednak warunki do jakiś drogowych szaleństw.
Dałem nawet znać rodzicom ,że powinienem dojechać do nich za godzinę.
Kwadrans później zwróciłem uwagę na to,że asfalt zaczyna podejrzanie błyszczeć. Spróbowałem delikatnie zahamować.
Odpowiedzią było terkotanie ABS'u, który rozpaczliwie próbował zatrzymać samochód.
Rozpaczliwie i kompletnie nieskutecznie.
Jadący z przodu dostawczak lekko zarzuciło a gość za mną najwyraźniej też właśnie zorientował się w sytuacji bo gwałtownie odstęp między nami się zwiększył.
Jechaliśmy tak przez chwilę.
A potem zobaczyłem światła awaryjne zatrzymujących się samochodów.
Długi sznur świateł.
I jadący z naprzeciwka ambulans z dużym napisem „krew”
Ręce mi opadły.
Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do swojej firmy z pytaniem czy nie wiedzą co się dzieje.
Wiedzieli-ruch wahadłowy, kolizja TIR'a z dwoma samochodami osobowymi, dwie osoby w drodze do szpitala, nikt nie zginął....
Więcej niż chciałbym wiedzieć.
Naprawdę.
Już wiedziałem,że za godzinę na pewno nie dotrę na miejsce.
Ostatecznie po dwunastu godzinach za kółkiem, bez odpoczynku, ledwo zdążyłem pomóc rodzicom w kąpieli dzieciaków i położeniu ich do łóżek.
A potem sam zwaliłem się na kanapę w gościnnym pokoju.
Szczęśliwy bo rodzice zaoferowali się ,że to oni w nocy będą wstawać do dziewczynek. Oponowałem,ale chyba niezbyt mocno. Ot tak w ramach przyzwoitości. Akurat tyle,żeby nie odczuwać wyrzutów sumienia.
Około południa niespiesznie zaczęliśmy się zbierać i do domu wróciliśmy około czternastej.
Godzinę później wróciła moja ślubna, której droga zajęła zaledwie trzy godziny.
Los nie jest sprawiedliwy.
Pobawiliśmy się z dzieciakami, coś zjedliśmy i nadszedł czas dzielenia się refleksjami i przeżyciami.
Najpierw relacjonowałem ja,ale tę opowieść już znacie.
A potem swoją opowieść podjęła koleżanka małżonka.
Szef nie czepiał się trzygodzinnego spóźnienia bo sam widział co dzieje się na drogach, szkolenie takie jak zwykle, ludzie tacy jak zwykle, alkohol taki jak zwykle. A jednak coś się zmieniło:
-I wtedy podchodzi do mnie koleżanka z regionu-opowiada najlepsza z żon- i mówi „hej widziałam twojego męża w telewizji”. No to mówię jej, że pomagamy przy akcji „Tata, najpiękniejsze słowo dla mężczyzny”, że pomagamy w tłumaczeniu ludziom co to właściwie jest in vitro i tak dalej. A ona kiwa głową ze zrozumieniem i mówi „No, no- trzeba ludzi uświadamiać, bo nic nie wiedzą a się mądrzą. Bo wy tylko dwa plemniczki mieliście prawda?”.

1 komentarz:

  1. "Bo wy tylko dwa plemniczki mieliście prawda?"
    Ojjjjj mam nadzieję, że siedziałeś w tym momencie... No to poleciała "po bandzie" :D

    OdpowiedzUsuń