środa, 30 grudnia 2009

Jak nie zostałem celebrytą


Kiepsko coś ostatnio z regularnością mojego pisania,ale to chyba zrozumiałe. Najbardziej lubię pisać rano, ale po nocach pełnych atrakcji ranki zwykle przesypiamy cała czwórką i dopiero w okolicach jedenastej zaczynam jako tako funkcjonować.
Mój zegar biologiczny zbuntował się na taką drastyczną ingerencję w jego działanie i powiedział:”to ja to pierdzielę i się wyłączam”.
Łeb boli prawie codziennie, w nocy snuję się od łóżeczka do łóżeczka, potykając się o własne nogi i jestem generalnie naprawdę szczęśliwy.
Niemęskie strasznie emocje mną targają kiedy przytulam córki do piersi a one tulą główki do mojej szyi i...no w ogóle. No dużo tej wilgoci robi się momentami w powietrzu.
Rozczulam się i sam już nie wiem jak o tym pisać by uniknąć pretensjonalności a jednocześnie nie popaść w udawany „pseudosamczyzm”.
A jednak mimo tej całej masy pozytywnych emocji kiedy jechałem do Warszawy na zaproszenie TVN to głównie jedna myśl kołatała mi się po głowie:
„Wreszcie się wyśpię”.
Nie bez wyrzutów sumienia zostawiłem koleżankę małżonkę na pastwę Dzieci Frankensteina, ale już po prostu nie wypadało wykręcać się od zaproszenia do „Dzień Dobry TVN”. Bo i ponawiane było wielokrotnie i utrzymane w przemiłej formie,no i poczucie misji oraz ,nie ukrywajmy, ciekawość tego „jak to od kuchni wygląda”.
A jednak:
-Co ja tu właściwie robię?-przemknęło mi przez głowę gdy dziewczyna ze słuchawką przy uchu i mikrofonem przy ustach wyrwała mi z ręki kawę i zagoniła na fotel wizażystki na zapleczu studia telewizyjnego.
Był to jeden z wielu foteli.
Po lewej siedział niejaki Jacykow, który opowiadał o tym jak to zamierza nauczyć się jeździć na rolkach a po prawej modelka denerwowała się ,że tak długo czekała na swoja kolejkę do makijażu ,że może nie zdążyć wystąpić. W kolejce czekali między innymi Mateusz Kusznierewicz i Maria Czubaszek na na wizji Konjo Konnak czarował swoimi tekstami Bogusława Kaczyńskiego. Do tego stadko mniejszych i większych gwiazd i gwiazdek.
A pośród tego towarzystwa tatulo Dzieci Frankensteina.
Tęskniący tatulo.
Tatulo stremowany.
Sam nie wiem czy pisać o tym wszystkim obszernie bo nie chcę by wyglądało ,że się tym medialnym zainteresowaniem upajam i strasznie tym chwalę.
Ale też bez przesady. Uczciwie mówiąc bawi mnie to i jak już wspominałem kiedyś- przecież blog powstał z pewnego poczucia misji i niezgody na rzeczywistość.
Tak więc po poniedziałkowym, wieczornym kąpaniu pociech wsiadłem do samochodu i słuchając Dire Straits ruszyłem do stolicy.
Nie sądziłem ,że tak ciężko będzie mi się rozstać z moimi dziewczynami.
Pogoda na jazdę była delikatnie mówiąc taka sobie, prognozy fatalne a ja trochę zmęczony.
Ustawiłem się więc za tirem firmy kurierskiej i tak sobie spokojnie brnęliśmy, przez kraj. Padający śnieg w światłach reflektorów wyglądał jak gwiazdy rozmywające się podczas wejścia w nadprzestrzeń w Gwiezdnych Wojnach.
Nie, to nie jest aluzja do prędkości rozwijanych na naszych drogach. Chodzi mi po prostu o skojarzenia wizualne.
Bo jeżeli chodzi o prędkość jazdy. To nawet jak na nasze standardy wlokłem się niemiłosiernie. I dobrze. Temperatura oscylowała w okolicach zera, asfalt mokry i momentami śliski- nie było co szaleć. Zresztą nigdzie się nie spieszyłem. Gitara Marka Knopflera wydawała te swoje niesamowite dźwięki, wycieraczki lekko skrzypiały a ja miałem sporo czasu na rozmyślania.
Gdzieś tak w połowie drogi dotarło do mnie ,że powinienem chociaż trochę denerwować się czekającym mnie występem w telewizji.
Tymczasem ciągle myślałem o tym jak to sobie będę smacznie spał w hotelu.
I tak sobie jechałem przez odrealniony świat.
Trochę rozdarty między tęsknotą za członkiniami naszej podstawowej komórki społecznej a ulgą, że żadna z nich tej nocy nie będzie mnie budziła swoim płaczem , kwikiem czy kwękaniem.
A w przerwach śmiałem się sam z siebie,że tłukę się przez pół kraju żeby pojawić się na wizji pewnie na jakieś pięć minut.
Ale co tam. Koleżanka małżonka stwierdziła ,że w domu sytuacja jest na tyle opanowana,że powinienem jechać a telewizja fundowała hotel i zwracała koszt przejazdu.
Jednym słowem inwestowałem tylko kilkanaście godzin swojego życia. Niezbyt wielkie poświecenie. Tym bardziej, że naprawdę lubię długie samotne trasy.
I mimo tego,że jako mąż i teraz również odpowiedzialny ojciec, jechałem naprawdę wolno to droga zleciała zaskakująco szybko.
Do hotelu trafiłem bez problemu i zaparkowałem swojego grata przed samym głównym wejściem.
Nooo, wyglądał tam jak przysłowiowy kwiatek przy kożuchu.
Kiedy w hotelowym pokoju przejrzałem cennik okazało się,że moja bryka stanowi równowartość zaledwie kilku noclegów.
Nie do końca czułem się na miejscu otoczony krawaciarzami w różowych koszulach, ale tez i odrobinę radości dało mi pojawienie się na śniadaniu w starych sztruksach i śmiesznym T-shircie.
Humor psuło mi tylko to,że ni cholery się nie wyspałem.
Bo tak mnie ta perspektywa spokojnego snu uradowała,że przez pół nocy nie mogłem zasnąć a potem zadzwonił budzik i trzeba było się zbierać.
Zaraz potem zadzwoniła pani z produkcji spytać,czy już wstałem i czy pamiętam , o której mam się pojawić w studiu.
Nie no oczywiście prawie zapomniałem. Przecież codziennie występuję w TV.
Swoja drogą może trzeba było prowadzić blog po angielsku?
Może zamiast w Wa-wie jadłbym teraz śniadanie nad jakimś ciepłym morzem?-przeleciało moi przez głowę.
Zaraz potem poczułem się jednak ponownie małym żuczkiem, kiedy zameldowałem się recepcji biurowca przy Marszałkowskiej.
A potem już poszło. Winda, kawa, makijaż (ale się kurwaś potem namęczyłem żeby go zmyć), dwa słowa zamienione ze współrozmówcą, uścisk reki prowadzących i ...na wizję.
Kilka minut gadki szmatki i... po wszystkim.
Miałem wrażenie, że redaktor Jagielski był rozczarowany tym,że nie plułem jadem na kościół, ale po pierwsze postanowiłem ,że nie dam z siebie zrobić pierwszego antyklerykała którejś już tam (bo nie nadążam) RP, a po drugie prowadzący nawet nie dał mi szansy bo miał ewidentne problemy ze sformułowaniem właściwego pytania. Nie dziwiło mnie to zbytnio ponieważ program jest realizowany w rytmie- dziesięć minut rozmowy z gośćmi, przerwa na reklamę a potem kolejni goście i kolejne dziesięć minut gadki i tak dalej. Taka forma rzeczywiście nie sprzyja specjalnemu pochyleniu się nad tematem.
W każdym razie po naszej rozmowie telewizyjna machina potoczyła się dalej. Wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. I nikt nie zamierzał niańczyć bloggera z prowincji. Co zresztą nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem.
Postałem więc chwilę w kącie, poprzyglądałem się jeszcze jak wygląda „wielki świat kuchenny blat”, mruknąłem „do widzenia” i wymknąłem się do windy przepuszczając w drzwiach wchodzącą Katarzynę Skrzynecką.
Mając nadzieję,że w TV nie zrobiłem z siebie idioty poszedłem wymeldować się z hotelu.
Dwadzieścia minut później jechałem już siódemką słuchając Pearl Jamu.
Czułem ulgę mając to wszystko za sobą.
Za kilka godzin przytulę swoje córki.
To jest ważne, to jest prawdziwy świat- myślałem.
Po powrocie spróbowałem skrobnąć post ,ale jakoś pisanie kiepsko mi szło.
A ponieważ internet chodził na granicy „niechodzenia” to nawet nie miałem ochoty próbować sprawdzać poczty ani sprawdzać komentarzy na blogu.
Zrobiłem to dopiero teraz.
I poczułem,że to co robię ma jednak sens.
Że są ludzie, którym moje pisanie dodaje otuchy, nadziei.
Kiedy zaczynałem prowadzić blog myślałem,że będę pisał tylko do narodzin dzieciaków. Potem zamierzałem zrobić internetową sondę wśród czytelników,ale teraz widzę ,że nie mam wyjścia .
Muszę pisać i nie dyskutować. Bez wykrętów i ściemy.
Nie zamierzam udawać,że to jakieś specjalne poświęcenie, ale są momenty kiedy zaczynam odczuwać ciężar odpowiedzialności.

ps.
A oto link do wywiadu:
http://dziendobrytvn.plejada.pl/24,28012,news,,1,,mam_dzieci_z_probowki,aktualnosci_detal.html

sobota, 26 grudnia 2009

Ballada o odzykanym śnie


No cóż, zdawałem sobie sprawę z tego,że lekko nie będzie, ale nie sądziłem jak trudno będzie mi teraz pisać. Przyczyny są dwie. Pierwsza to totalne zamotanie i zakręcenie. Dziewczynki zadbały o to by nasze rytmy dobowe zapomniały jak się nazywają. Tydzień przeleciał jak kilka godzin a dni zlewały się z nocami.
Bo rzeczywiście opanowanie duetu okazuje się być bardziej skomplikowane niż nam się wydawało. I to wcale nie dlatego,że „jak jedno płacze to drugie obudzi i się zaczyna”. Otóż nie. Księżniczki działają niezależnie. To akurat nasz sukces- żadnego szeptania, ściszania telewizora czy muzyki. Dzieciaki przyzwyczajone są do normalnych odgłosów i dźwięków.
Nawet jeżeli jedna z księżniczek wpada w tony nieco histerycznego „zawywania, łkania” oraz innych form protestu i zwrócenia na siebie uwagi-
to druga w tym czasie spokojnie śpi.
Problem tkwi w czym innym.
Może podam przykład. Przedwczoraj wymyśliliśmy ,że spróbujemy zgrać ich rytmy dobowe w ten sposób by obie budziły się i jadły mniej więcej w tym samym czasie. Ponieważ w nocy budzą się co dwie i pół godziny a my wstajemy na zmianę to w teorii dawałoby to każdemu z nas po pięć godzin snu ciągiem.
A jednak rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana.
Wieczorem i owszem udało nam się obie nakarmić jednocześnie. W doskonałych humorach udaliśmy się na spoczynek.
I co?
To była nasz najgorsza noc!
Okazało się ,że księżniczki mają różne „amlitudy”. To znaczy jedna wyje i je w sekwencjach raczej dwugodzinnych a druga w trzygodzinnych. Tak więc „im dalej w noc” tym ich rytmy dobowe zaczęły coraz bardziej się rozjeżdżać.
Ja właściwie nie spałem od drugiej w nocy do 7.30.
I byłem świecie przekonany,że to ja przyjąłem na klatę cały ciężar walki dopóki nie sprawdziłem „grafiku”.
O co chodzi z grafikiem?
Otóż koleżance małżonce własnego mleka starcza na wykarmienie tylko jednego dzieciaka. Dlatego co drugie karmienie jest mlekiem z puszki.
Ponieważ w nocy byliśmy nieprzytomni ,zamotani, komunikacja była utrudniona a butelki z mlekiem się myliły, zaczęliśmy prowadzić zapiski.
I teraz kiedy lekko się zataczając człapię obudzony porykiwaniami, którejś z córek to od razu sprawdzam zapiski. I po kilku sekundach już wiem,że na przykład „ 2.15 cyc-butla 60 ml” czyli,że jedna z córek wypiła pół butli mleka ściąganego za pomocą laktatora.Przy okazji okazuje się ,że oboje wstawaliśmy tyle samo razy. Tyle,że potem traciliśmy przytomność i nie zorientowaliśmy się ,że praktycznie "ocieramy" się o siebie kiedy jedno pada, a drugie wstaje.
A więc, trochę pocieszony zapiskami małżonki, przygotowuję drinka z puszki ,zasadzam smoka do dzioba i odpalam telewizor.
I tu zresztą zdarzają się czasem miłe niespodzianki. Bo w ten sposób obejrzeliśmy kilka niezłych filmów przyrodniczych a raz nawet razem z córą zaliczyłem koncert Iron Maiden w TV4 . Nie wiem jak jej się podobało,ale nie protestowała. Ja w każdym razie byłem zachwycony bo był to zapis z trasy „Death on the road”.
Konkretnie z Dortmundu a ja zaliczyłem wtedy osobiście koncert we Wrocławiu. Znawcy twierdzą,że najlepszy jaki grupa kiedykolwiek zagrała w naszym kraju.
Ale odbiegam od tematu.
Owa feralna noc „rozjeżdżania amplitud”poprzedzała wigilię.
Ponieważ przysnęliśmy dopiero rano to i pospaliśmy do 11.00 . A po przebudzeniu byliśmy praktycznie tak samo zmęczeni.
O kolacji z rodzinką myślałem z lekkim przerażeniem. Bo zmęczenie powodowało,że byłem tak zobojętniały i zrezygnowany,że jedynym pragnieniem było tylko to, żeby już było po wszystkim i żebym mógł wrócić do łóżka.
O dziwo jednak jakoś się rozkręciliśmy a córki zrobiły nam prezent i dały spokojnie zjeść kolację wigilijną.
Naprawdę byłem zaskoczony bo spodziewałem się czegoś zupełnie innego- ciągłego zrywania si,e od stołu, karmienia, przewijania, uspokajania i tak dalej.
Było to tyleż miłe co i niepokojące. Bo obawiałem się,że to cisza przed nocną burzą i zawieruchą.
I tu spotkała nas kolejna niespodzianka bo noc nie była taka zła.
Za to pierwszy dzień świat to masakra. Chyba przez pogodę i gwałtowne ocieplenie łeb miałem jak bania.
Zeżarłem koleżance małżonce cały apap forte. Trochę bez sensu bo przecież wiem,że na mnie nie działa,ale etopiryny nie znalazłem.
Za to późnym wieczorem wygrzebałem jeszcze dwie zapomniane tabletki ibupromu, który popiłem litrem wody mineralnej.
I dopiero wtedy powolutku zacząłem dochodzić do siebie.
Poczułem się na tyle dobrze,że wreszcie wyłączyliśmy odmóżdżający telewizor i zrobiliśmy sobie wieczór muzyczny. Z koncertowymi płytami Pearl Jam.
Słuchaliśmy, naprawdę głośno, rożnych wersji „Crazy Mary”, „Corduroy” i coverów -choćby znakomitego „Little Wing”.
Dziewczyny nie spały ,ale nie protestowały, koleżanka małżonka buszowała w internecie a ja starałem się wynagrodzić psu brak zainteresowania w ostatnich dniach.
Jednym słowem powszechna sielanka i zadowolenie.
W sumie chyba najbardziej zadowolony był pies.
Potem trochę zamieszania zrobiło się przy kąpaniu ponieważ nasz czworonóg postanowił asystować przy tych działaniach.
Ponieważ nasze córki w kwestii kontaktów z wodą prezentują dwa odmienne stanowiska to jedna z kąpieli zawsze jest dosyć głośna. Mimo,że staram się bardzo delikatnie oswajać córę z wodą i mruczę uspokajająco to i tak odpalenie syreny alarmowej to tylko kwestia czasu.
A husky jak to husky- daj mu tylko pretekst do wycia.
Dziecko Frankensteina wyje, pies baskerwilów mu wtóruje- to nie jest zabawa dla mięczaków.
Na szczęście wycie psa trochę dekoncentruje dzieciaka a z kolei jego zamilkniecie zbija z tropu psa i jakoś udaje się dobrnąć do końca.
A potem najlepsze. Prawie pięć godzin snu, dwugodzinna przerwa i znowu prawie trzy godziny.
Rany boskie! Jaki luksus!
Jestem w stanie nawet rozważyć kwestię próby napisania posta.
Czuję się tak dobrze,że nie budząc żony, samodzielnie obsługuję pociechy, jednym okiem oglądając na Animal Planet film o niesamowitych stworach żyjących w głębinach Amazonki. A potem kawka i do kompa.
I tu pojawia się drugi z problemów, o których pisałem.
To co w tej chwili przeżywam trochę trudno mi opisać w konwencji- ironiczno- zgryźliwej i z dystansem.
A nie chcę popadać w patos, banał i pretensjonalne rozczulanie.
To miał być taki męski blog psiakrew.
Taki z ironicznymi uwagami, rzucaniem mięchem i kłótniami z przeciwnikami in vitro.
A ja przez ostatni tydzień rozczulam się ,roztkliwiam, karmię, przewijam, przytulam, albo po prostu na palcach podchodzę do łóżeczek i ...patrzę.
No jasny gwint macho tak nie postępuje.
Macho powinien napić się wódki, wysmarkać w palce i obudzić kobietę mrucząc z pretensją, że dzieci głodne i ktoś musi barszcz z uszkami mężowi podgrzać.
Może spróbuję?
W końcu trochę po „machowsku” się czuję.
Przecież przez ostatni tydzień zajmuję się głównie rozbieraniem dziewczyn.
Kurczę przez całe życie nie robiłem tego tyle razy ile przez te kilka dni.

wtorek, 22 grudnia 2009

Ostatnie godziny dawnego życia

Ufffffff... ciężko myśli zebrać. Od piątku nie mogę się zabrać do pisania. Zresztą co tu mówić o pisaniu, nawet pocztę sprawdziłem dzisiaj po raz pierwszy od „bliskiego spotkania trzeciego stopnia” na gruncie domowym.
„Bycie” ojcem błyskawicznie z jakiejś niewyobrażalnej abstrakcji zmieniło się w prozę życia.
Chociaż nie do końca wiem jak pisać o księżniczkach ze szkiełka. Teraz kiedy przestały być abstrakcyjnymi bytami a stały się po prostu dwiema osobami.
Postaram się wkrótce rozwinąć tę myśl,ale chyba muszę nadrobić zaległości.
W czwartek wieczorem dotarło do mnie,że to ostatnie godziny mojego dawnego życia. Nieważne w jakim stopniu, ale na pewno będzie inaczej.
Niby oczywiste i niespecjalnie odkrywcze, ale wiedzieć a zrozumieć to dwie różne sprawy.
Nie oddałem się jednak „kawalerskim” szaleństwom.
Zamiast tego do północy kończyłem łazienkę. Musiałem jeszcze skończyć silikonowanie, poprawić w kilku miejscach malowanie no i zainstalować baterię przy wannie. A i wreszcie podłączyć odpływ wody do umywalki.
Niby nic wielkiego,ale wszystko szło strasznie frustrująco pod górkę. Ciągle nie mogłem znaleźć odpowiednich narzędzi, albo brakowało mi jakiś drobiazgów,które okazywały się jednak niezbędne.
A jednak o dziwo jakoś się udało. Na przykład brakujące uszczelki w ataku desperacji dorobiłem niszcząc nowiutką dętkę rowerową.
Potem prysznic i do łóżka.
W pracy wziąłem urlop okolicznościowy więc w piątek od rana wziąłem się dalej do roboty w domu.
Dziewczyny miałem odebrać ze szpitala po 15.00 a wcześniej miałem parę spraw do załatwienia więc cały dzień miałem drobiazgowo rozplanowany. Co samo w sobie jest w moim przypadku niezwykłe.
A jednak o dziesiątej plan wziął w łeb a sprawy zaczęły się komplikować.
Z drobiazgową listą spraw do załatwienia wsiadłem do samochodu i przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Potem jeszcze raz.
A potem jeszcze dwa.
A potem?
Klnąc na czym świat stoi , świńskim truchtem, ruszyłem na poszukiwanie prostownika.
No, pięknie się zaczyna, mruczałem pod nosem, przeszukując zagraconą piwnicę.
W końcu znalazłem prostownik, wymontowałem akumulator z samochodu i podłączyłem go do ładowania.
W sumie miałem szczęście, że problem nie ujawnił się dopiero w momencie, kiedy miałem jechać po moją ukochaną trójcę.
Szybko przeanalizowałem sytuację i stwierdziłem,że podładowywanie zajmie około godziny. Mocno komplikowało to moje plany,ale nie było sensu się wściekać.
Równie dobrze mogłem w tym czasie spróbować podłączyć lampki choinkowe na ganku i na świerczku przed domem. Wiedziałem ,że bardzo to ucieszy koleżankę małżonkę bo co roku musi mnie zmuszać do wykonania tego odpowiedzialnego działania.
O dziwo tym razem odbyło się bez komplikacji. Jakiś cud po prostu. Wszystko pasowało, „stykało”, żadna żaróweczka nie była przepalona i tak dalej.
Już w znacznie lepszym humorze zamontowałem z powrotem akumulator i odpaliłem brykę.
Kiedy ruszałem zerknąłem na zegarek i zrozumiałem,że nie mam wielkich szans na to by się wyrobić ze wszystkim sprawunkami.
„No dobra to lecimy według priorytetów”-pomyślałem. Najważniejsze to dokupić opału i zrobić zakupy zlecone przez panią postbebzunkową. A z resztą to się zobaczy. Dobrze byłoby też kupić choinkę.
Ciężka sprawa. Tym bardziej,że droga śliska jak cholera i miasto totalnie zakorkowane.
Ale spróbować trzeba. No i przycisnąłem gaz trochę mocniej sprawdzając przyczepność kół w tych trudnych warunkach.
Przycisnąłem ciut za mocno. W efekcie tego na jednym z zakrętów spociłem się jak mysz kręcąc desperacko kółkiem i walcząc o utrzymanie się na drodze.
Wpadałem z jednego poślizgu bocznego w drugi ,ale w końcu udało mi się jakoś wyjść z opresji.
Dalej pojechałem już znacznie wolniej i ostrożniej. Ale moja walka z czasem wyglądała równie desperacko.
Do domu wróciłem o 14.00 z opałem i zakupami, ale bez choinki bo mi kasy zabrakło.
Zresztą nawet pan sprzedający świerczki mruczał pod nosem,że „wybór ma prawie tak samo gówniany jak ceny.
Aha smoczków „sutkowych” też nie miałem.
W szkole rodzenia specjalistka od laktacji wyjaśniła nam ,że tylko takie smoczki nie zaburzają u noworodków odruchu ssania. Przyznała jednak,że nie jest łatwo je kupić.
No i rzeczywiście tylko w jednym sklepie pani wiedziała o co mi chodzi, kiedy wyjaśniałem,ze szukam „takich smoczków do uspokajania co mają taki kształt jak sutek”.
Wiedziała o co chodzi i nawet „czasem bywały”,ale akurat nie teraz.
Takie typowe moje szczęście.
W każdym razie po powrocie w pełnym biegu rozpakowałem samochód, dokończyłem sprzątanie a potem porwałem foteliki samochodowe i torbę z rzeczami dzieci i koleżanki małżonki.
Pisząc porwałem nie mam psiakrew na myśli,że był to jeden kurs. Bo nie była to jedna torba.
Nieważne.
Ważne natomiast było to,że kiedy zadzwoniła koleżanka małżonka z pytaniem „czy już dojeżdżam do szpitala” ja byłem akurat na etapie uczenia się montowania fotelików w samochodzie.
A dokładniej na etapie dochodzenia do wniosku, że „nie da się”.
Oczywiście odpowiedziałem,że „jestem w drodze”. Nie wchodząc w szczegóły. I nawet częściowo zgodnie z prawdą bo przecież byłem już kilka kroków za progiem domu.
Tym razem jechałem znacznie ostrożniej. No trudno trochę dziewczyny poczekają,ale na pewno znacznie krócej niż gdybym musiał szukać kogoś z ciągnikiem, który zechciałby wyciągnąć mnie z rowu.
A jednak do miasta dojechałem zaskakująco szybko.
Tyle,że już przy wjeździe władowałem się w korek. I znowu szybka analiza sytuacji. Zmiana trasy i przemykanie się bocznymi uliczkami, podwórkami, zaułkami.
O dzięki bogowie motoryzacji za ABS i opony zimowe!
W końcu dojechałem.
Następne pół godziny spędziłem na wielokrotnym wjeżdżaniu i zjeżdżaniu windą w celu:
-wwiezienia fotelików
-zwiezienia torby szpitalnej żony
-wwiezienia torby z ciuchami „na wyjście”
-zwiezienia torby ze szpitalnymi rzeczami dzieciaków
-wwiezienia rożków,pajacyków, kocyków i innych gadżetów potrzebnych do przetransportowania dzieciaków do samochodu przy trzaskającym mrozie
-ponownego zjechania w celu zrealizowania recept w przyszpitalnej aptece oraz kupienia czekoladek i kawy dla pielęgniarek
-powrotu z łupami na górę
-zwiezienia wszystkiego poza trójcą i fotelikami
-powrotu na górę i zapakowania dzieciaków w foteliki a następnie zapakowania całej ekipy do windy

Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się w samochodzie pomyślałem ,że to jakiś cud,że nie dostałem choroby wysokościowej od tego ciągłego zmieniania wysokości.
Na szczęście w kwestii fotelików okazało się,że „da się”.
Ponieważ jednak nie udało mi się wyłączyć z przodu poduszki powietrznej oba foteliki musieliśmy zainstalować na tylnym siedzeniu.
Dziwnie się czuliśmy nie mogąc obserwować w czasie drogi naszych pociech. A te zasnęły tak twardo ukołysane wybojami słynnych „polskich dróg”,że w końcu zatrzymaliśmy się po drodze żeby sprawdzić czy w ogóle dają jakieś znaki życia.
Na szczęście wszystko było w porządku i wkrótce całą czwórką znaleźliśmy się w domu.
Nie było sielankowo.
Kiedy tylko, na chwilę, zostałem sam na sam z pociechami te momentalnie się rozryczały.
Zacząłem się bezradnie kręcić w kółko.
Tak zastała mnie koleżanka małżonka, która natychmiast wybuchnęła śmiechem.
Mądrala.
Ja do tej pory kiedy znajomi proponowali wzięcie na ręce ich pociech uciekałem z krzykiem. Bo przecież „zaraz krzywdę zrobię, upuszczę, rączkę urwę i tak dalej”.
Pewnie jako matka z kilkudniowym stażem i szpitalnym przeszkoleniem mogła się śmiać, ale ja natychmiast z zapałem zabrałem się za nadrabianie zaległości.
Godzinę później,dumny jak paw,poinformowałem babcię Dzieci Frankensteina,że właśnie „nakarmiłem i przewinąłem jedną z córek”.
W odpowiedzi otrzymałem sms z zapytaniem od kiedy to mam pokarm.
Baaardzo śmieszne.
W końcu nadszedł jednak moment kiedy dzieciaki zostały ułożone w łóżeczkach a my usiedliśmy spokojnie przy herbacie.
Odetchnąłem i uśmiechnąłem się do koleżanki małżonki.
A ona odpowiedziała mi promiennym uśmiechem.
-Ale się za tobą stęskniłam moja ty kochana ariranio- zamruczała.
A potem zapytała:
-A smoczki kupiłeś?
-No, nie.. bo tych co chciałaś to nie było...-zacząłem tłumaczyć, ale kiedy zobaczyłem jej spojrzenie głos zaczął mi zamierać.
-To co? Pojadę i kupię?-zapytałem z nadzieją ,że zaprzeczy i powie ,że „nie to bez sensu” .
Nie musiała jednak nic mówić.
Wziąłem ze stołu kluczyki i poczłapałem do wozu.
Ciesząc się ,że jeszcze żyję.
Jak w tym starym kawale o Stalinie co to mógł zabić a tylko powiedział „na zdrowie”.
I tak oto,na dojazdach do domu, nabiłem tego dnia ponad sto kilometrów.
Jednak te zadania okazały się marnym „panem pikusiem” w porównaniu z tym co czekało mnie w najbliższych dniach. A raczej dobach.

C.D.N

W następnych odcinkach:
-o wzajemnym oswajaniu się z księżniczkami
-o pierwszej kąpieli
-o tym do czego może przydać się służbowa kurtka
-a również o ariraniach i ślepowronach.

wtorek, 15 grudnia 2009

Lekki "dodupizm"

Właśnie przeczytałem komentarze pod poprzednim postem :-) Barrrrrdzo serdecznie dziękuję i jak tylko będzie okazja przeczytam koleżance małżonce vel Pani Postbezunkowej.
Dziwny jest ten początek tacierzyństwa. Wyobrażałem sobie,że najpierw jak u Hitchcocka nastąpi trzęsienie ziemi a potem napięcie zacznie narastać.
Tymczasem dzisiejszy dzień taki jakiś ... sam nie wiem jak go nazwać. Fakt,że składanie słów też przychodzi mi z trudem bo jestem rozkojarzony i myślami przy moim babińcu w szpitalu.
Właściwie to do mnie w ogóle nie dociera.No bo nawet nie dotknąłem tych dzieciaków, nie powąchałem i nie posłuchałem.
Wszystko za szybą i tylko przez chwilkę.
Nawet nie mogłem porządnej fotki dzieciakom przez szybę zrobić, bo było ciemno i lustrzanka miała problem ze złapaniem ostrości a nie zdażyłem nastawić trybu manualnego.
Ech...
A propos wąchania.
Żona przekazała mi przez pielęgniarkę kilka brudnych ciuszków maluchów i po powrocie ze szpitala dałem je do powąchania psiakom.
Był zapakowane (to znaczy ubranka a nie psiaki) w foliowe reklamówki a psy kojarzą je ze smakołykami , które czasem dostają. Więc wystartowały do tego szeleszczącego pakunku jak rakiety. A potem nastąpiła ciekawa reakcja. Kiedy tylko złapały zapach odwracały głowy i odsuwały się na pewną odległość. Jakby z pewnym respektem.I nie bardzo chciały ponownie podejść. Suka pobiegła do ogrodu a husky zrobił "kangura".
Chyba nie z wrażenia?
Może dotarło do niego jak teraz skomplikuje się hierarchia stada a więc i jego życie?
A on zmian nie lubi.
Potem jednak trochę ochłonął i kiedy w domu dałem mu ciuszki jeszcze raz do powąchania to badał je przez dłuższą chwilę. Jakby z lekkim niedowierzaniem.
I dopiero wtedy, gdy zobaczyłem ten wyraz pyska wpadłem na jakże oczywisty pomysł i ostrożnie przytknąłem ciuchy do własnego nosa.
Wolno i ostrożnie bo nie wiedziałem czego się spodziewać. Czy aby nie śmierdzą?
Ale nie. Dziwny zapach. Taki... swój,że tak powiem.Trochę kojarzył mi się z zapachem moich własnych ciuchów. No,ale tylko trochę, bez przesady :-)))
Nie wiem co by tu napisać, mętlik w głowie i co chwilę przychodza sms'y. Od znajomych, czytelników, rodzinki no i od koleżanki małżonki,która pół godzinki temu dała mi, przez telefon, jedną z córek do posłuchania :-)) Nawet nie wyła tylko cichutko posapywała.
No, trochę czuję sie okradziony z tego co tam się dzieje. Chciałbym w tym uczestniczyć.
A zamiast tego siedzę w domu. I co z tego,że wygodnie, spokojnie, telewizorek, książeczka, własna łazienka?
Tak naprawdę nie poczuję,że jestem ojcem dopóki ich nie przytulę.
Siedzę więc i nie mogę sobie miejsca znaleźć, ani się zdecydować czy poczytać książkę,poogladać TV (w sumie nic ciekawego nie ma), czy jakiś film z DVD czy może posprzątać (błeeee),albo pozmywać (BŁEEEEEEEE!).
No to może zrobię sobie kolację i pobrudzę jeszcze więcej naczyń tak żeby opłacało się odpalić zmywarkę.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Narodziny


No i stało się. Księżniczki objawiły się na tym padole łez i rozpaczy :-) Jedna waży 2,55 a druga 2,50 i obie mają około 50 centymetrów. Za to podejście do życia najwyraźniej różne.
Najpierw jednak małe wytłumaczenie. Celowo nie chwaliłem się wyznaczoną na dzisiaj cesarką by oszczędzić nerwów bliskim, którzy tutaj również zaglądają.
Zresztą z tym wyznaczeniem terminu sprawa wcale nie była taka oczywista.
Najpierw od nikogo, niczego nie mogliśmy się dowiedzieć. W końcu znajoma pielęgniarka szepnęła konspiracyjnym tonem:
-To będzie poniedziałek, dziewiąta rano, ale nie wolno wam się przyznać ,że to wiecie.
Dlaczego to taka tajemnica i dlaczego to ona akurat posiadła tę tajemną wiedzę?-tego nie udało nam się dowiedzieć.
W każdym razie umówiłem się z koleżanką małżonką,że zamelduję się po drzwiami oddziału o 7.30.
W niedzielę wieczorem po odstawieniu żony do szpitala nastawiłem budzik na 6.40, wziąłem książkę i położyłem się do łóżka.
W pewnym momencie powieki zaczęły mi ciążyć. Przymknąłem je tylko na chwilę. Jednak kiedy spojrzałem na zegarek była 6.35. Światła pozapalane a ja leżałem z książką w garści. No super.
Przynajmniej nie zaspałem. Zapakowałem w kieszeń dwa banany, zalałem wrzątkiem kawę w termosie, chwyciłem aparat fotograficzny i pognałem do drzwi.
W progu zawróciłem bo przypomniałem sobie o portfelu. Złapałem go i znowu pognałem do wyjścia ,ale w połowie drogi pomyślałem,że warto zabrać zapasową baterię do aparatu. A więc znowu szybki nawrót.
Niestety nie ostatni. Ponieważ kiedy po raz trzeci zbliżałem się do drzwi zachciało mi się … no... do toalety,że tak to oględnie ujmę. Mocno się zachciało.
Kiedy w końcu udało mi się wsiąść do samochodu, zdałem sobie sprawę z tego,że prawdopodobieństwo iż zdążę na czas jest delikatnie mówiąc znikome.
Tym bardziej,że asfalt był dosyć śliski.
Całą drogę do miasta próbowałem osiągnąć coś w rodzaju kompromisu między zdrowym rozsądkiem i tak zwanym „dopasowaniem prędkości do warunków na drodze” a rozpaczliwą chęcią zdążenia na czas.
Niestety kiedy spiker w radiowej „trójce” radośnie oznajmił,że minęła 7.30 ja stałem w korku kilka skrzyżowań od szpitala.
I przeprowadzałem gorączkową kalkulację czy na piechotę przypadkiem nie dotrę na miejsce szybciej.
Spóźnić się na poród córek- to by było dopiero życiowe osiągnięcie.
Na szczęście w pewnym momencie załapałem się na zieloną falę i na ostatnią prostą wypadłem z lekkim piskiem opon zaledwie kilka minut po czasie.
Ponieważ wiedziałem ,że znalezienie wolnego miejsca parkingowego pod szpitalem może być trudne, czasochłonne a nawet niemożliwe- postanowiłem nie ryzykować. Skręciłem na pobliskie osiedle i tam zostawiłem brykę. Następnie galopem popędziłem do szpitala.
Kiedy dopadłem do drzwi nogi miałem jak z waty i miałem tylko nadzieję,że złapię windę bo wiedziałem,że próba wbiegnięcia po schodach na ostatnie piętro może się
skończyć reanimacją.
Jakimś cudem drzwi windy otworzyły się gdy tylko do nich dopadłem. Nawet nie musiałem naciskać guzika.
I w góóóóóóóóręęęęę!
O 7.39 znalazłem się pod drzwiami oddziału. Ostatkiem sił puściłem koleżance małżonce „dzwona” na komórkę a potem oparłem się o ścianę i próbowałem nie zemdleć.
Po chwili pojawiła się w drzwiach. Rozluźniona, uśmiechnięta i wcale nie zdenerwowana moim spóźnieniem.
Zdenerwowała się dopiero kiedy mnie zobaczyła.
-Co się stało? Czemu masz taką minę!?
-Wszystko OK po prostu się zmachałem- wydyszałem z trudem
-Nie strasz mnie głupolu!-burknęła trochę już uspokojona.
-Sorrki,że się spóźniłem...-zacząłem się tłumaczyć
- No co ty. I tak nic nie wiadomo. Nikt nic nie wie o tej cesarce. Ani lekarz, ani nikt na oddziale. Czeski film. Będą jaja jak się okaże ,że nic dzisiaj z tego nie będzie.
-No to pięknie, to ja tu pędzę, boję się czy cię jeszcze tu zastanę...
A jednak. Kilkanaście minut później nadszedł lekarz i mruknął:
-Pacjentka na salę! Szykujemy się.
A więc "nadejszła wiekopomna chwila".
Tak właśnie zaczyna się jeden z najważniejszych dni w naszym życiu.
Drżyj świecie! Nadciągają Dzieci Frankensteina!!!-pomyślałem i usiadłem na schodach czekając na dalszy rozwój wypadków.
Kilkanaście minut później Pani Jeszcze Przez Chwilę Bebzunkowa wyjechała na łóżku i zjechała piętro niżej na porodówkę. A ja dostałem w łapy jej dwie torby z manelami. Ponieważ miałem jeszcze swoją, uważam za osobiste osiągnięcie to,że z całym tym majdanem zdążyłem zbiec po schodach i dogonić konwój zanim zniknął za drzwiami z napisem Trakt Porodowy. Ostatni raz złapaliśmy się na chwilę za ręce a potem zostało już tylko czekanie.
Po dwudziestu minutach pojawiły się pielęgniarki wiozące w wózku dwa dzieciaki.
O rany! Pomyślałem, czy to one?!
Jednak wózek minął mnie szybko a pielęgniarki nawet nie zaszczyciły spojrzeniem.
Eee, chyba nie- pomyślałem- chyba trochę za wcześnie, i dzieci takie spokojne, chyba powinny płakać? Zresztą coś za dobrze wyglądają jak na „świeżućkie” noworodki.
Wzruszyłem ramionami i czekałem dalej.
A jednak coś mi nie pasowało.
Odprowadziłem wzrokiem znikający za drzwiami wózek. Te kocyki wyglądały jakoś tak znajomo.
No nic, to duży szpital, codziennie rodzi się tu wiele dzieci, nie ma co się dopatrywać w każdym niemowlaku własnej pociechy. Zresztą chyba widać,że sterczę tu i czekam? Chyba ktoś, coś by powiedział?
No to czekam. Po pół godzinie przez drzwi wychodzi gość w zielonym fartuchu wyglądający na lekarza. Próbuję nawiązać z nim kontakt wzrokowy,ale on podobnie jak reszta personelu jest mistrzem w jego unikaniu.
Po chwili wraca z powrotem tam skąd wyszedł. Potem pojawia się oddziałowa i jakieś stażystki.
Wchodzą i wychodzą. Podobnie jak wspomniany wcześniej „chybalekarz”.
Staram się całym sobą przypominać jeden wielki znak zapytania. Ja wiem ,że to duży oddział, dużego szpitala i nie wszyscy są zaangażowani w sprowadzenie na ten świat naszych córek,ale do cholery, ktoś musi coś wiedzieć.
A nawet pieprzony Stevie Wonder dostrzegłby, jedno wielkie pytanie w moich oczach.
Kiedy gość w zielonym fartuchu pojawił się po raz kolejny sprężyłem się o skoku. Zamierzałem wbić mu kolano w krocze , zacisnąć ręce na gardle i wydusić odpowiedź choćby miało to dla niego oznaczać trwałe kalectwo.
Ale gość był dobry i mnie wyczuł. Zmienił rytm koków, co mnie trochę zmyliło i opóźniło atak, po czym zapytał
-A pan to pewnie na żonę czeka?
Nie kurwa, na sąd ostateczny- cisnęło mi się na usta,ale wydukałem potulnie:
-Tttak, oooczywiśście.
-Wszystko jest w porządku. Dwie córki. Jedna 2 i pół a druga troszeczkę więcej- uśmiechnął się i schował za drzwiami oddziału z napisem „zakaz odwiedzin”.
Odetchnąłem z ulgą a w kącikach oczu zrobiło mi się jakoś dziwnie mokro. To pewnie skropliła się wilgoć z powietrza.
Kilkanaście minut później z oddziału wywieźli bladawą,ale komunikatywną koleżankę małżonkę. Po kilku sekundach ona również zniknęła za drzwiami z kartką zakazującą wszelkich kontaktów.
Teraz to już naprawdę nie wiedziałem co robić. Czy stać przy drzwiach ,za którymi zniknęła żona czy warować przy tych ,za którymi powinny być nasze pociechy?
Zwaliłem się ciężko na krzesło i nalałem sobie kawy z termosu.
Ta kawa to był doskonały pomysł. Kubek z gorącym słodkim napojem pozwalał jakoś zachować spokój a momentami, kiedy miękły pode mną nogi czułem się tak jakbym się go trzymał. Jakby zaciskany w dłoni kubek pozwalał w jakiś dziwny sposób zachować równowagę. „Metafizyczny żyrokompas”-przemknęło mi przez głowę nieco absurdalne określenie.
Krążyłem po korytarzu- krok za krokiem. Kilometr za kilometrem. Siedemnaście kroków, zakręt, dziewięć kroków i nawrót.
Aż do momentu gdy z oddziału wyszła pielęgniarka i stwierdziła:
-Miałam, wyjść na korytarz i zawołać „Garbaty”. I wtedy ktoś miał się odezwać.
-No to się odzywam- mruknąłem
-Podobno torby pana żony są strasznie ciężkie więc w drodze wyjątku musi pan osobiście wnieść je na oddział.
W podskokach pognałem do stojących po ścianą tobołów małżonki i popędziłem za aniołem w białym fartuchu.
Wskazała mi właściwą salę,kazała się sprężać i jak najszybciej wynosić.
Chwilę poprzeciągałem pod pretekstem rozpakowywania torby.
Akurat tyle, by pogłaskać żonę po ramieniu, spytać czy nie boli i czy czegoś jeszcze nie potrzebuje.
Potem jednak zostałem wygoniony.
A jednak zlitowały się kobiety nad biednym chłopem i kiedy mijaliśmy uchylone drzwi do sali noworodków usłyszałem.
-Dajcie panu jak człowiekowi na córki zerknąć!
Ktoś mnie wepchnął do małego pomieszczenia, ktoś kazał założyć kitel, ktoś marudził,że tak nie wolno bo potem im się oberwie, ktoś mu przytaknął.
Ja już jednak nie słuchałem bo stanąłem przy inkubatorze z poznanymi już wcześniej dwoma dzieciakami owiniętymi w dziwnie znajome kocyki.
-Ach więc to jednak wy- mruknąłem- wiedziałem!
Nie raczyły odpowiedzieć. Jedna spała a druga wyyyyyyyła. Tej pierwszej to najwyraźniej nie przeszkadzało.
Miałem ze sobą aparat ,ale bałem się go wyciągnąć w obawie ,że każdy mój ruch może przyciągnąć uwagę personelu i zostanę wygoniony.
Zresztą i tak mnie wygonili.
I kazali przynieść rożki bo podobno w kocykach dzieci zmarzną.
Chwilę później zostałem wypchnięty na korytarz.
Pieprzona grypa!
Odbyłem szybką telekonferencję z przytomniejącą koleżanką małżonką. Wymieniliśmy się informacjami.
Ona wiedziała ile dzieciaki mają w skali apgar (tak to się pisze?) a ja znałem wagę.
Potem opisałem matce jak wyglądają jej dzieci- bo jeszcze nie miała okazji im się przyjrzeć- i pognałem do domu po niezbędny ekwipunek.
Kiedy wróciłem wydusiłem z pielęgniarki resztę informacji.
Apgar(?) obie po dychaczu, długość 50 i 49 centymetrów a waga 2,55 i 2,50.
Przez telefon podałem te dane koleżance małżonce bo już się trochę niecierpliwiła ,że nic nie wie.
A potem zaczęły się telefony i sms'y. I to szaleństwo trwa do teraz.
Żona stwierdziła,że skoro i tak rozmawiać możemy tylko przez telefon to nie ma sensu żebym warował w szpitalu. Równie dobrze mogę siedzieć w domu.
No to siedzę. I czekam. I piszę.
Właśnie wychyliłem symboliczny kieliszek żołądkowej gorzkiej, którą zagryzłem pomarańczą z cynamonem.
Abstynencja jest fajna,ale ta „żołądkówkaaaaa.....”
Przed chwilą dostałem też dwa mms'y. Zdjęcia naszych córek przystawionych do piersi.
Jakoś tak dużo dzisiaj tej wilgoci w powietrzu. Tak jakoś obficie się w tych kącikach oczu skrapla.

niedziela, 13 grudnia 2009

Reset życia


No, właśnie odstawiłem koleżankę małżonkę do szpitala. W domu zrobiliśmy prawdopodobnie ostatnie zdjęcia z okrągłym bebzunem i pojechaliśmy.
W szpitalu jak to w szpitalu nie mogli się zdecydować czy formalnie moja żona była na przepustce czy została wypisana i teraz trzeba ją ponownie przyjąć na oddział.
W końcu okazało się ,że według dokumentów „papierowych” trzeba ją przyjmować od nowa a według systemu komputerowego wcale nie opuściła szpitala. Po długich dyskusjach postanowiono przyjąć ją po raz drugi. Tak więc w tej chwili na oddziale są dwie pacjentki o tym samym imieniu i nazwisku. Tyle,że jedna wirtualna.
Ciekawe jak wybrną z tego po porodzie?
Jestem prawie pewien ,że nie będą mogli doliczyć się dzieci.
Nie jest to jednak moje zmartwienie. Ja miałem inne.
Ponieważ nie chciałem ,żeby Pani Jeszcze Bebzunkowa targała swoje toboły a mnie nie wolno było ich wnieść na oddział, zgarnęliśmy z SOR'u wózek inwalidzki. Patent sprawdził się świetnie.
Schody zaczęły się wtedy gdy po czułym pożegnaniu z żoną chciałem wózek odstawić na miejsce.
Najpierw pomyliły mi się pietra, potem zjechałem windą na właściwe, ale w windzie są drzwi po obu stronach i za cholerę nie chciały mi się otworzyć te właściwe.
W efekcie wylądowałem na jakimś ciemnym zapleczu gdzie śnieg zacinał po oczach. Objechałem budynek i znalazłem drzwi do SOR'u,ale... były zamknięte.
Wróciłem więc do windy i po dłuższej chwili udało mi się ją ściągnąć z powrotem. Drzwi po właściwej stronie w dalszym ciągu nie chciały się otworzyć. Postanowiłem więc wjechać piętro wyżej i zjechać inną windą, której wyjście jest w głównym holu. Droga trochę okrężna,ale do zrobienia.
A przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, kiady spróbowałem w kabinie windy zmieścić wózek.
Ni cholery, ani bokiem ani nijak zmieścić się nie chciał.
Przyszło przeprosić się z windą towarową. Czułem się jak główny bohater „12 prac Asteriksa” walczący z rzymską biurokracją.
W końcu jednak zjechałem na właściwe piętro i tak długo walczyłem z obiema tablicami z przyciskami aż udało mi się otworzyć odpowiednie drzwi.
I jakoś nie miałem wrażenia,że to powód do szczególnego triumfu.
Ale warto było się pomęczyć by być świadkiem następującej sceny:
Do recepcji Szpitalnego Oddziału Ratunkowego wchodzi para około trzydziestki. Stają za ladą i już po dłuższej chwili zostają zauważeni przez jedną z pielęgniarek. Ta zrzuca do paska jakąś aukcję z allegro i mruczy.
-Słucham?
-Nie wiem co się dzieje, zdrętwiała mi cała ręka...-zaczyna trochę niewyraźnie mężczyzna
-I czuje ból z tyłu pleców...- dodaje jego towarzyszka
-No, i słabo mi się zrobiło jak wszedłem na drugie piętro- dodaje facet z lekkim zawstydzeniem, po czym cicho mruczy- Ale uprzedzam,że wypiłem piwko.
Pielęgniarka na szczęście nie wnika w to czy można czuć ból Z PRZODU pleców. Zamiast tego wzdycha patrząc badawczo:
-No, nie było to jedno piwo.
-Noooo dwa były- zgadza się gość potulnie po czym słyszy:
-Wie pan, ambulatorium to jest w innym szpitalu,ale jak pan już jest to niech poczeka,ale nie wiem czy godzinkę czy półtorej.
Dalej nie słucham tylko wychodzę pośpiesznie w obawie,że zaraz będę musiał sam reanimować biednego sercowca.
To rzeczywiście straszna zbrodnia trochę sobie wypić a potem źle się poczuć.
No,ale dosyć już dzisiejszego kwękania i krytykowania personelu medycznego.
Chciałem jeszcze napisać o tym,że zdałem sobie dzisiaj sprawę z tego jak bardzo zresetowało się nasze życie.
Dopiero późnym popołudniem dotarło do mnie ,że jest 13 grudnia. I nie od razu skojarzyłem co ta data oznacza. Wydawała się taka zwykła. Po prostu kolejny dzień oczekiwania na narodziny naszych córek.
Nie sądziłem,że to możliwe w przypadku człowieka z pokolenia „okropnej niedzieli bez Teleranka”.
Zamiast kreskówki, smutny pan w mundurze, na ekranie udającego telewizor kolorowy ruskiego Rubina.
I nawet nie jestem pewien czy to moje prawdziwe wspomnienie czy utrwalone opowieści.
Za to pamiętam jak dowiedziałem się od kolegów ,że w centrum miasta stoją czołgi.
Takie jak w „Czterech pancernych”! No, nieeee jako fanatyczny wielbiciel tego serialu musiałem to zobaczyć!
Błyskawicznie wskoczyłem w swoje Relaksy i już zakładałem kurtkę "budrysówkę" kiedy dopadła mnie mama i kategorycznie zabroniła wychodzenia z domu.
I nie pomogło jęczenie:
-Aleeee mamoooooo przecież tam są czołgiiiiii!!!!
Nie mogłem zrozumieć dlaczego dokładnie takiego samego argumentu użyła zabraniając mi wyjścia z domu.
Kilka lat później byłem już jednak wystarczająco duży by co nieco zrozumieć.
I cieszyć się kiedy w telewizji pokazywali,że ktoś bije zomowców.
Mam nadzieję,że moje córki nie będą miały podobnych wspomnień.
Wystarczająco dużo innych zagrożeń czeka na nie na tym padole łez i rozpaczy.
Ostatnio na BBC Knowledge oglądałem program o subkulturze UFO w USA.
Otóż w tym kraju „nieograniczonych możliwości” działa ruch oporu przeciwko UFO. Według jego członków kosmici napadają, gwałcą i porywają. I do tego wyciągają krowom kręgosłupy bez naruszania skóry.
W specjalnych sklepach można nabyć wykrywacze i odstraszacze kosmitów!
A członkowie ruchu oporu mają na rękawach naszywki pokazujące ilu najeźdźców z kosmosu uśmiercił dany bojownik.
Broń przeciwko „ufiakom” też mają specjalną.
Muszę tylko sprawdzić czy da się ją kupić przez internet.
Niech no tylko taki zboczeniec z kosmosu zbliży się do sypialni moich córek.
Jego wrzaski będzie słychać w sąsiedniej galaktyce.

KTG


Te moje poprzednie narzekania powstają trochę na marginesie głównego „toku myślowego”.
Ten jest znacznie przyjemniejszy. Już wkrótce moja znajomość z córkami przestanie przypominać internetową i spotkamy się w „realu”.
Niby dzieli nas tylko cienka warstwa skóry, tłuszczu (sorry kochanie) i „innych” tkanek a jednak.
Dzieciaki wierzgają ostatnio bardzo mocno dając wyraźnie do zrozumienia, że „ten pokój jest za mały”.
Są tak ruchliwe,że ciężko jest zrobić KTG. Co kilka sekund rozlega się odgłos jakby ktoś kopnął w mikrofon.
Jeżeli równie aktywne będą po urodzeniu to raczej nie ma co się nastawiać na kontemplowanie rodzicielstwa.
Nasze rodzicielstwo będzie miało przerażoną twarz, błędny wzrok a w głowie mętlik niepozbieranych myśli.
Na razie cieszę się ostatnimi chwilami dawnego stylu życia.
Niedzielny poranek- odpalam lapka, nastawiam wodę na kawę i spokojnie klepię w klawiaturę zerkając jednocześnie na film przyrodniczy w telewizji.
Koleżanka małżonka wstała kilka minut temu. Pośmiała się z mojego poprzedniego posta a teraz szykuje sobie śniadanko.
Ona z kolei twierdzi,że będzie jej trochę przykro pożegnać się z okrągłym brzuszkiem.
Chyba ją rozumiem. W końcu już nigdy nie będzie bliżej z naszymi córkami. Przynajmniej pod względem fizycznym.
Już za chwile to będą CÓRECZKI TATTUSIA!
Ciekawe czy równie entuzjastycznie podejdę do sprawy, kiedy okaże się, że również Księżniczkom Ze szkiełka zdarza się wytwarzać produkty przemiany materii?
Ech... w życiu nie ma nic za darmo.
Czemu jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu ,że radość tacierzyństwa okaże się wyjątkowo kosztowną przyjemnością?
Do tej pory jednym z bardziej wyczerpujących zadań było dla mnie odpowiadanie na pytania stojącej przed lustrem koleżanki małżonki:
„Lepiej w tym czy w tym?”
„Nie za grubo?”
„A może w tym?”
„A mógłbyś mi poszukać tej brązowej... nie, nie tej, przecież mówię ,że BRĄZOWEJ!”
„A może jednak lepiej w tym? Dlaczego nie odpowiadasz. Przestań wzdychać! Czy ty nie potrafisz mieć własnego zdania!?”.
I właśnie wczoraj dotarło do mnie, że przyjdzie taki dzień, że przed lustrem zaczną się tłoczyć moje wszystkie kochane dziewczyny.
A wtedy ja, po raz pierwszy w życiu, z własnej woli, wstanę z fotela i wymknę się wynieść śmieci.
I będę szukał jakiegoś naprawdę. oddalonego pojemnika.
Na razie jednak oddaję się przyjemnej zadumie słuchając podczas KTG bijących serc naszych córek.

Pieśń Przyszłości

No i udało się- koleżankę małżonkę wypuścili w piątek na przepustkę. Kiedy rozmawiała wcześniej ze swoim lekarzem to mówił,że jeżeli wyniki badań nie będą budziły zastrzeżeń to z wymknięciem się na weekend nie będzie żadnych problemów.
Tyle,że ostateczną decyzję miał podjąć inny lekarz. Może i fachowiec,ale generalnie typ wysoce antypatyczny i arogancki. By nie powiedzieć, że chamski.
No i ten oczywiście zaczął robić szopki. W swoim tradycyjnym nieprzyjemnym stylu. Piszę ,że w „tradycyjnym” ponieważ żona rozpoznała w nim gościa , który gdy zgłosiła się na HSG raczył rozedrzeć na nią mordę, że „co też ona sobie wyobraża, co to za fanaberie, to nie jest zabieg ratujący życie”.
Generalnie facet o zdecydowanym niedoborze empatii i kultury osobistej po prostu. Mam nadzieję ,że chociaż wiedzę medyczna posiada. Celowo nie piszę iż mam nadzieję, że jest chociaż „dobrym lekarzem” ponieważ moim zdaniem „bycie dobrym medykiem” to znacznie więcej niż „posiadanie wiedzy i umiejętności”.
Dobrze ,że chociaż reszta personelu jest bardzo miła. Pani z sekretariatu, która przyniosła żonie wypis, wręcz przepraszała za ton w jakim został napisany. Oczywiście autorem tego świstka papieru był ów mistrz wyczucia i współczucia.
Tyle,że co tu przejmować się indywiduum, które twierdzi,że przez te fanaberie pacjentki „będzie miał tyle roboty papierkowej”.
Świetny argument. Nie, że „zdrowie pacjentki wymaga...” albo „ze względu na bezpieczeństwo płodów...”.
Nie-”bo ja będę musiał powypełniać swoje obowiązki”.
Biedna nasza chora służba zdrowia.
Pozwalam sobie na uogólnienie nie tylko pod wpływem tego jednostkowego „buraczanego” przypadku.
Wspominałem już ,że oddział położniczy jest całkowicie zamknięty dla odwiedzających.
Nawet dla ojców. Ciekawe bo w innych szpitalach akurat tatusiów się wpuszcza.
Wydaje mi się ,że ich obecność na oddziale jest bardziej potrzebna i bezpieczna niż kurierów z przesyłkami, pana z bufetu, który obchodzi cały szpital ze swoim wózkiem z przekąskami, czy mężów pań pielęgniarek ,którzy w reklamówkach przynoszą zapracowanym kobietom drugie śniadania.
A niech wnoszą, ja im nie żałuję, ale sytuacja jest kuriozalna. Tym bardziej,że co jakiś czas jakiś mąż i „dopiero co ojciec” wkrada się na oddział. A to pod pretekstem,że musi wnieść żonie ciężką torbę a to po prostu bezczelnie „wparowuje” w nadziei, że zdąży zrobi kilka fotek zanim ktoś go wygoni.
Tylko Garbaty ma jakieś skrupuły. Mimo,że przyjaciel, który pracuje w tym szpitalu proponował,że w razie czego „kitel pożyczy i na oddział przemyci”.
Ja to po prostu „jakaś idiotka jestem”.
No, chyba,że pójdę po rozum do głowy i z oferty skorzystam.
Na razie negocjujemy z pielęgniarką , która „komercyjnie” ma wesprzeć Panią Postbebzunkową w pierwszej dobie po porodzie.
Bo na pomoc stałego personelu oczywiście nie ma co liczyć.
Oj, jak daleko tej szpitalnej rzeczywistości od wizji jakie roztaczały przed nami panie ze szkoły rodzenia.
Tutaj nikt nie ma czasu ani ochoty nawet na przystawienie dzieciaków matce do piersi „bo przecież i tak pokarmu nie będzie”.
To znaczy chętnych nie było do momentu, w którym żona nie wspomniała o zatrudnieniu kogoś prywatnie.
Oooooo, wtedy to był las rąk ;-))))
I sprawa się wyjaśniła. Rzeczywiście nie ma kto zajmować się „szeregowymi” pacjentkami skoro ma się zobowiązania komercyjne.
Koleżanka małżonka wzięła ze sobą na oddział laptop z bezprzewodowym internetem. To trochę tłumaczy dlaczego ostatnio niewiele postów umieszczam, ale ja nie o tym chciałem.
Jedna z koleżanek z „boćkowego” forum zapytała w pewnym momencie
-O, to wy w szpitalu stałe łącza macie?
Histeryczny śmiech nas na to podejrzenie ogarnął, bo żonie do szpitala nawet papier toaletowy muszę przywozić.
Posmutniałem jednak kiedy zrozumiałem ,że to pytanie nie wynikało z naiwności. Przyczyny były geograficzne.
Koleżanka po prostu korzysta z usług medyków zza Odry.
Tam obiad jest o 13.00 a o 15.00 przynoszą kawę i ciasto.
Aha, a w szpitalu dziecięcym posiłki podobno roznoszą roboty!
„Dawno dawno temu w odległej galaktyce...” ...kilkaset kilometrów dalej.
Chociaż.... tak sobie teraz myślę, czy nie doganiamy zachodu?
Bo może ten brak empatii i kultury pana doktora to tylko wadliwe oprogramowanie?
Może na oddziale testują cyborgii?
Może powinni ściągnąć z sieci upgrade oprogramowania?
A może wystarczy zresetować?
Jak go spotkam to przyjrzę się uważnie czy nie ma jakiegoś przełącznika z tyłu głowy.
A może wystarczy wyjąć wtyczkę z kontaktu?
Eeee, pewnie nie. „To” pewnie chodzi na ogniwa czerpiące energię z samouwielbienia.

piątek, 11 grudnia 2009

Opuszczeni,samotni, źli


Kolejna nieprzespana noc. Ciężki jest los stada porzuconego przez samicę alfa. Obaj z psem nie możemy sobie poradzić z ta sytuacją.
Kiedy wpuszczam mondzioła do domu, obiega wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu swojej pani. Na końcu odwiedza sypialnię. Słyszę wtedy jak stukot jego pazurów na podłodze powoli cichnie. I zapada taka krępująca cisza.
Po minucie nerwowego kręcenia się po pomieszczeniu wraca do mnie z milionem pytań wypisanych na pysku:
1.Gdzie do cholery jest pańcia?
2.Czy zamierzasz zrobić coś w tej sprawie?
3.Czy nie uważasz,że to za dużo wrażeń jak na moja głowę? Ledwo oswoiłem się z tymi nowymi, niepokojącymi pomieszczeniami a teraz ktoś porwał naszą panią?

I tak dalej. Próbowałem mu wytłumaczyć sytuację ,ale zniecierpliwił się moimi niezdarnymi próbami i poszedł do swojej miski z wodą.
Kiedy ostentacyjnie chłeptał wodę pomyślałem, że właściwie mógłbym się obrazić za tą „naszą panią”.
W końcu jestem jednostką samorządną, samofinansującą się i generalnie niezależną.
Pal licho te subtelne niuanse hierarchii społecznej naszego stada.
Gorzej, że mój czworonożny instruktor w dalszym ciągu stara się przygotować mnie do „bycia” tatą.
Właśnie rozpoczął cykl warsztatów pod tytułem „nocne wstawanie”.
Ale może od początku.
Korzystając z tego,że koleżanka małżonka jest w szpitalu razem z elektrykiem kończymy pewne prace. To znaczy głównie on kończy tylko jakoś mu nie idzie.
Mnie za to znacznie lepiej idzie dopingowanie go do szybszej pracy.
Przedwczoraj zaczął o osiemnastej czyli jak na niego w środku dnia pracy.
A ponieważ byłem zmęczony i zależało mi by skończył jak najszybciej najpierw nalałem w niego sporo mocnej kawy a potem podszedłem do stojaka z płytami.
Hmmmm...
Co by tu na początek? O! To będzie w sam raz. Śliczniutki, ładniutki, dwupłytowy koncert IRON MAIDEN. Dwie godziny jazdy i śpiewów publiki, która w Rio stawiła się w liczbie 250 tysięcy.
Płyta do odtwarzacza, potencjometr „up” i „nadusić play” jak mawiają w Poznaniu.
Chichocząc złośliwie zabrałem się za montowanie lamp sufitowych.
Pan elektryk jakoś stracił ochotę do pogaduszek i raźno zabrał się do pracy.
Jego szczęście bo miałem już przygotowaną Sepulturę :-) Tak mnie jakoś wzięło na brazylijskie klimaty.
Facet naprawdę zasuwał więc po trzech godzinach odpuściłem i z litości zapodałem U2.
Jakoś przeżył,. Chociaż na co dzień przy pracy słucha eremefki.
Skończył przed północą.
Za to ja p o kawie i słuchaniu muzy byłem tak rozkręcony, że spać położyłem się po drugiej.
Sekundę po tym jak zgasiłem światło usłyszałem dryp, dryp,dryp, dryp i coś westchnęło roszczeniowo obok łóżka.
-Spieprzaj- westchnąłem i obróciłem się na drugi bok.
Dryp, dryp, dryp, dryp. Tym razem westchniecie było zakończone irytującym wizgnięciem i dobiegło z drugiej strony łóżka.
-Chyba żartujesz- jęknąłem, ale nie pozostawało nic innego jak iść z koleżką „na siku”.Miałem ochotę zostawić go na noc na dworze. On to lubi a ja miałbym spokój,ale perspektywa samotnej nocy w pustym domu wydała mi się jakaś przygnębiająca.
W rezultacie około szóstej usłyszałem jak pies mówi.
-E ty! Ja chcem na dwór. Na dwór chcem! Bedem biegać, sikać i obwąchiwać. Już, natychmiast, w tej chwili!!!
Oczywiście nie wypowiedział tej kwestii w pięknym języku Kochanowskiego, Miłosza i Szymborskiej, ale zrozumiałem.
Dzisiejsza noc wyglądała podobnie. Różnica polegała tylko na tym,że elektryk skończył wcześniej a pies ciszej podkradł się do łóżka. Gnojek specjalnie czeka na to bym zgasił światło. On to robi chyba specjalnie.
To tak jak koleżanka małżonka, która na moje pytanie czy o to czy zrobić jej coś na kolację zawsze odpowiada,że nie.
I kiedy już zrobię sobie kanapki, posprzątam ze stołu a schowam wszystko do lodówki i umyję deskę do krojenia, to wtedy słyszę zazwyczaj „wiesz co? Namyśliłam się. To ja bym poprosiła...”
Aaaaaa, doprowadza mnie to do czarnej rozpaczy.
A jednak już po dwóch dniach bez niej naprawdę mi tego brakuje.
Na szczęście wywalczyła,że na sobotę i niedzielę wypuszczą ją na przepustkę.
Nie było to łatwe bo najpierw musiała się postarać by podczas porannego obchodu nadludzie w kitlach raczyli dostrzec sam fakt jej istnienia.
Zazwyczaj podczas obchodu zaglądają tylko do karty i starannie unikają kontaktu wzrokowego z pacjentkami.
No doprawdy zwrócenie na siebie uwagi nie jest łatwą sprawą.
Kiedy jednak zaczęła machać rekami i nawoływać w końcu ktoś podniósł głowę a w jego oczach koleżanka małżonka zobaczyła totalne zaskoczenie.
Brakowało tylko by wykrzyknął:
-To to mówi?!!!!
A kiedy wyłuszczyła sprawę zaczęło się kwękanie,że „teraz to dopiero będzie wypełniania papierków”. No doprawdy argument, który każdego powinien przekonać. Masakreska.
A potem ktoś zaproponował jej opiekę psychologa.
Na szczęście opanowała się jakoś i udało jej się spokojnie wytłumaczyć,że naprawdę w domu ma doskonałą opiekę i będzie się mniej denerwować. No i wreszcie mąż nie będzie musiał przywozić jej do szpitala jedzenia bo szpitalna dieta cukrzycowa to jakaś ponura kpina.
Czemu jakoś od wielu lat nie mogę pozbyć się wrażenia,że nasz system społecznej służby zdrowia istniej tylko po to by zachęcać do korzystania z praktyk prywatnych. Tych samych lekarzy zresztą.
Dajmy temu spokój bo zaczynam się denerwować.
W każdym razie troszkę minął mi stres i spokojniej zaczynam czekać na pojawienie się Dzieci Frankensteina.
Najbardziej uspokoiło mnie chyba to,że kiedy przyjmowali żonę na oddział to w drzwiach minęliśmy parkę wychodzącą z TROJACZKAMI!
Noooo, to jest wyzwanie. Niby tylko o 30 procent osobodziecka więcej,ale człowiek ma tylko dwie ręce.
Jak rozbiegną się w trzy różne strony?

środa, 9 grudnia 2009


Kiedyś obiecałem ,że wyjaśnię dlaczego nie nazywam koleżanki małżonki „misiaczkiem”, „kicią”, „rybeńką” tylko „okapi”. Myślę,że to zestawienie fotek wiele wyjaśnia. I podobnie jak owo stworzenie również moja żona resztę ciała ma już umaszczoną bardziej jednolicie.
Kiedy zaczynałem pisać ten blog bywały takie dni,że jakoś nie było o czym i wtedy skrobałem trochę na siłę.
Z różnymi efektami.
Od czasu ostatniego wpisu sytuacja wyglądała dokładnie na odwrót. Działo się tyle, że poczułem się wręcz sparaliżowany. Przytłoczyła mnie ta rzeczywistość.
Najpierw desperacka próba zakończenia remontu. Potem parapetówka, potem odwiedzino- wizytacja rodzinki. A potem wizyty tych znajomych, którzy nie mogli być na parapetówce.
Oczywiście nie wszystko udało się skończyć przed „oddaniem obiektu” o czym jeszcze zaraz napiszę.
W każdym razie kiedy stanąłem przed łóżeczkami z aparatem fotograficznym żeby zrobić zdjęcie do blogu to aż mnie ścisnęło w żołądku.
Nagle dogłębnie zrozumiałem co miała na myśli Pani Bebzunkowa mówiąc „I co teraz już do końca życia muszę być odpowiedzialną mamą?”.
Wtedy zbyłem to żartem. Bo przecież „pewnie,że nasze życie się zmieni ,ale po prostu będzie inaczej i też fajnie”.
I dalej tak uważam. Tylko dotarło do mnie jak inaczej.
Tym razem ja poczułem się tak jak bohaterowie „Asteriksa”, którzy obawiają się ,że „niebo zaraz zwali im się na głowę”.
I naprawdę nie chodzi mi o to,że życie przestanie być takie niezobowiązujące i beztroskie.
Chodzi raczej o to,że teraz na przykład awaria samochodu, mroźną nocą w lesie to nie będzie tylko przygoda. Okazja do snucia „morskich opowieści”. Może za to stanowić realne zagrożenie dla naszych dzieci.
Bo to ,że ja wykopując samochód z zaspy za pomocą skrobaczki do szyb złapię zapalenie płuc to za przeproszeniem pan pikuś. Natomiast kiedy pomyślę o tym czym taka przygoda może skończyć się dla dzieci...
No i takie mniej więcej myśli sprawiały,że miałem ochotę schować się po kołdrą i przeleżeć pod nią tydzień.
Denerwowałem się też tym jak będzie wyglądało nasze ostateczne pożegnanie z majstrem.
Bo strasznie nie lubię takich nieprzyjemnych sytuacji.
Nie chcę tu wchodzić w szczegóły,ale mimo,że od tej rozmowy minął tydzień to na samo wspomnienie jeszcze mnie trzęsie ze zdenerwowania.
To była bardzo długa i bardzo nieprzyjemna rozmowa, po której żadna ze stron nie czuła satysfakcji.
Pozostał niesmak.
W międzyczasie wizyta u szepczącego doktora, który kategorycznie stwierdził, że nadszedł czas na położenie mojego Okapi na oddziale szpitalnym.
No i telefony. Oraz maile.
Garbaty- pieprzona gwiazda mediów.
W pewnym momencie bałem się zaglądać do skrzynki mailowej i odbierać telefon jeżeli nie wiedziałem czyj to numer.
I tu mam ciekawe spostrzeżenie. Dziennikarze, którzy dzwonili byli znacznie bardziej hmm... jakby to powiedzieć,żeby nikogo nie urazić? Ofensywni? Chyba tak.
Dziennikarki wykazały się chyba większym wyczuciem.
A rozbroiła mnie szczególnie jedna. Kiedy wytłumaczyłem jej,że muszę odrzucić jej zaproszenie do programu ponieważ boję się ,że w tym czasie mogą mi się urodzić córki, stwierdziła:
-O nie, tego bym sobie nie wybaczyła. Co tej jest program na żywo w porównaniu z takim wydarzeniem jakim są narodziny.
No właśnie. Ulżyło mi , naprawdę.
Penie będzie jeszcze okazja by medialnie „powalczyć o sprawę”, ale na razie skupiamy się na księżniczkach ze szkiełka.
Obok mnie stoi wózek, którego jeszcze nie umiem obsługiwać a szafa jest pełna wypranych ciuszków.
Samochód umyty, foteliki przygotowane a koleżanka małżonka spakowana.
Właśnie zadzwonił jej budzik.
Zaraz wstanie, zjemy śniadanie i jedziemy do szpitala.
Teraz czekają ja trzy dni badań a na sobotę i niedzielę ma dostać przepustkę do domu.
A w przyszłym tygodniu GODZINA ZERO.
Najgorsze jest to,że ten cholerny oddział w dalszym ciągu jest zamknięty dla odwiedzających.
Mogłoby to oznaczać, że będę mógł wreszcie odsapnąć w domu. Poudawać,ze kończę remont i to bez konieczności kolędowania do szpitala.
Tyle,że znam siebie. Wiem,ze będę warował na korytarzu ,przed szklanymi drzwiami, razem z innymi przyszłymi albo „już” ojcami.
A w domu?Hmm...
Tu koleżanka małżonka wykazała się talentem menedżerskim i zadbała o to by mi z nudów głupie rzeczy nie przychodziły do głowy.
Zostawiła mi listę:
Zaczyna się od kilkudziesięciu punktów w stylu:
1. Skończyć malowanie łazienki
2. Zamontować baterię przy wannie
3. Zasilikonować kabinę prysznicową
4. Zamontować wszystkie lampy
5. Pomalować wnęki okienne
6. ............................................

A kończy się punktami następującymi:

27. Nauczyć się obsługi monitorków oddechu
28. Nauczyć się obsługi wózka i fotelików
28.Przypomnieć sobie wszystko na temat przewijania i kapania (film DVD masz na stoliku w salonie)


Auć. Nie mogę zawieść, ale czy podołam?

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dualizm mieszkaniowy

Powraca normalność. Do końca remontu jeszcze trochę czasu,ale oddaję do użytku kolejne pomieszczenia.W samą porę bo koleżanka małżonka zaczyna już pakować torbę do szpitala.
Tyle,że w tej chwili panuje lekka schizofrenia mieszkaniowa.
Ponieważ prace zorganizowałem tak by nie rozwalać wszystkiego naraz teraz mamy na przykład dwie kuchnie i dwa salony.
Brzmi może fajnie, ale powoduje to zaskakujące komplikacje. Na przykład zrobienie kanapki wymaga:
1. Wyciągnięcia chleba z chlebaka w starej kuchni i udania się do nowej, w której jest toster.
2.Powrotu do starej kuchni w której jest wędlina
3. Zaklęcia pod nosem i powrotu do nowej kuchni po pomidora.
4. Powrotu do starej i bezowocnego poszukiwania masła, które okazuje się być obecne w kuchni nowej.
5.Powrotu po masło. Po drodze zastanawiania się gdzie do cholery jest nóż.
Kuchnie oczywiście są na różnych piętrach więc w połowie robienia kanapki odechciewa mi się jeść i zaczynam kląć co powoduje,że pies, który nie uznaje istnienia wyremontowanej części domu, chowa się pod stół w starej kuchni.
Kiedy już uda mi się zrobić ową pyszną kanapkę a nie chcę jej jeść w kuchni to muszę się zdecydować , w którym salonie ją skonsumuję.
W tym, w którym jest kanapa czy w tym, w którym został stolik i telewizor.
Aha, od wczoraj mamy dwie sypialnie. W jednej jest łóżko a w drugiej materac i szafki nocne :-)))
W każdym razie kiedy wczoraj robiłem fotki skręconych łóżeczek złapałem "lekkiego stresa".
Jakby mnie ktoś obuszkiem strzelił. To już. Teraz, zaraz, nieodwołalnie.
Tyle czekałem, tak się nie mogłem doczekać, taki byłem wyluzowany.
A teraz jakoś tak nieswojo się czuję :-)
W każdym razie w sobotę postanowiliśmy zrobić pseudoaparapetówkę. Piszę "pseudo" ponieważ nic jeszcze nie było skończone,ale baliśmy się ,że jeżeli nie zrobimy jej teraz to drugiej szansy może nie być.
Na kilka godzin przed przyjazdem gości byliśmy w przysłowiowej czarnej D.
Zamiast odkurzać, zmywać podłogi i czyścić sztućce-kułem,malowałem, szpachlowałem i kląłem. Zarówno głośno, jak i w duchu. Czasem na zmianę a czasem naraz.
I kiedy koleżanka małżonka ze łzami w oczach, stwierdziła,że imprezę trzeba odwołać, nadciągnęła kawaleria.
Para naszych kochanych przyjaciół przybyła, zakasała rękawy i rzuciła się w wir pracy.
P. zaczął skręcać łóżka i pomagał mi nosić meble a M. zaczęła sprzątać składać folię malarską, szaleć z odkurzaczem i mopem. Łóżeczka skręciliśmy już we dwójkę.
Potem mnie kazali spieprzać do wanny a sami zabrali się za robienie kanapek i koreczków.
Brak mi słów na podziękowania.Naprawdę.Zresztą co tu język strzępić mam nadzieje ,że będzie okazja do rewanżu.
I zdążyliśmy rzutem na taśmę. Co prawda goście potykali się w przedpokoju, w którym jeszcze nie jest skończona instalacja elektryczna i musieli udawać,że nie widzą placków szpachli na ścianach i malarskich niedoróbek, ale było dobrze.
Jedni ze znajomych przyjechali ze swoim kilkumiesięcznym synkiem, który został położony w jednym ze świeżo skręconych łóżeczek.
Dziecku chyba było w nim dobrze bo spokojnie zasnęło.
A jednak.
M. patrząc na dzieciaka mruknęła do mnie:
-No stary, przyzwyczajaj się. Pierwszy facet w łóżku twojej córki!
O mało nie udławiłem się koreczkiem.

No! Gotowe.


Ja piereeeeeeerniczę. Teraz dopiero do mnie naprawde dotarło!

niedziela, 29 listopada 2009

Foty, które leczą :-)

No i znowu trafiła mi się dłuższa przerwa w pisaniu. Tym razem nie będę się tłumaczył zmęczeniem spowodowanym desperacką próbą dotrzymania terminu zakończenia remontu.
Bo prawda jest taka,że trochę złapałem tremę.
I nawet napisałem długi i chyba niezły post tyle,że zapisałem go na penie, który mi gdzieś wcięło.
Może to i dobrze. Bo trochę zgłupiałem po tej gwałtownej szarży mediów.Nagle wszyscy chcieli,żebym coś powiedział, wystąpił itd.
A potem zaczęły przychodzić maile.
Niektóre pełne ciepłych słów i za te dziękuję baaaaardzo serdecznie.
Były też inne-od ludzi, którzy starają się o dzieci i jakoś im nie wychodzi. Niektóre naprawdę przejmujące.
No i teraz odpisuję na nie ja potrafię. Tyle,że nie jestem fachowcem. Jestem tylko gościem, który w pewnym momencie postanowił wylać w internecie swoje frustracje i emocje.
Trochę żałuję ,że nie zacząłem pisać wcześniej, kiedy dopiero walczyliśmy z przeciwnościami losu.Bo wiele osób pyta "jak to u nas było" a z ich opowieści wynika,że przechodzą drogę bardzo podobną do naszej i pomogłaby im świadomość,że nie są sami w niedoli.
Nie chce tu cytować konkretnych przypadków bo już na samym początku pisania zdecydowałem,że nie będę "podkradał" cudzych historii.
Kiedy przed chwilą czytałem maila od chłopaka, który martwi się kiepskimi wynikami badań swojego "materiału genetycznego" przypomniało mi się jak sam dostawałem schizów.
W pewnym momencie kąpałem się już tylko w letniej wodzie, odstawiłem mocniejsze alkohole a w drodze na pobranie materiału słuchałem w samochodzie ostrej muzy, głośno aż do bólu i darłem pysk w nadziei, pewnie idiotycznej, że w ten sposób pobudzę wydzielanie testosteronu i "mała ramia" będzie bardziej ruchliwa i żywotna.
Teraz czuję się trochę zażenowany kiedy o tym piszę bo równie dobrze mogłem poprosić o pomoc jakiegoś szamana.
A nie., przepraszam raz nawet poprosiliśmy.
Koleżanka poleciła nam pewnego "bioenergoterapeutę". Był to bardzo sympatyczny i niespecjalnie przekonujący dziadeczek, który twierdził,że będzie się wpatrywał w nasze zdjęcie i to na pewno pomoże.
No jakoś wtedy nie pomogło.
Pewnie dlatego,że zdjęcia mu nie daliśmy ;-))))))

środa, 25 listopada 2009

Wywiad

Jeżeli ktoś nie miał okazji przeczytać powodu wczorajszego zamieszania to właśnie zobaczyłem ,że pojawił się na pasku bocznym w odnośniku "Media o in vitro".

wtorek, 24 listopada 2009

Tak na szybko i w biegu

Jakże pochopnie „zużyłem” wcześniej tytuł posta o „g”, które wpadło w wentylator.
Na dzisiaj byłby jak znalazł. Kiedy niczego nieświadomy przyszedłem do pracy praktycznie od progu powitało mnie kilka zaskakujących odzywek.
Najpierw wybałuszyłem ślepia. Kilka sekund później zrozumiałem- ukazał się wywiad.
-Och, k...a!-westchnąłem w duchu, teraz pewnie się zacznie.
I... najpierw nic. Niebo nie spadło nikomu na głowę. Ot ktoś mruknął „bardzo dobrze walczyć z oszołomami” ktoś inny pogratulował, parę osób olało. I dobrze.
Ilość wejść na stronę też nie powalała.
A jednak powoli, powoli...zaczęło ich przybywać w postępie geometrycznym.
Kiedy jednak odebrałem telefon od dziennikarki z pewnej telewizji....a potem od dziennikarza z drugiej, to nie ukrywam zrobiło mi się ciepło.
Quasimodo popularnością nie przebiję, ale Garbaty przestał być anonimowy. Teraz pisząc zaczynam odczuwać pewna tremę.
Bo na początku nie sądziłem ,że ktoś to w ogóle będzie czytał. Kiedy ujawnili się czytelnicy to z kolei zrobiło się tak trochę familijnie bo większość była „branżowa” a więc z definicji życzliwa.
No cóż jak to mówią „tylko spokój może nas uratować”.
Zresztą proza życia szybko doprowadzi mnie do równowagi.
Właśnie wróciłem z pracy i zaraz zaczynam swój drugi „remontowy” etat. Zaraz zacznie się szpachlowanie, szlifowanie,gruntowanie, malowanie dyskusje z elektrykiem i inne atrakcje.
Wyścig z czasem trwa.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Księżyc w nowiu


W sobotę koleżanka małżonka zaciągnęła mnie do kina na „Księżyc w nowiu”.Czyli kolejną część
historii romansu nastolatki z wampirem- wegetarianinem.
I co?
Pozwólcie, że cofnę się trochę w czasie.
Kiedy jakiś czas temużona natknęła się w księgarni na książkę Stephanie Meyer pt. „Zmierzch”, jak mówi - była w podłym nastroju i przyciągnęła ją depresyjnie czarna okładka.
Książkę dosłownie połknęła w dwa wieczory. Najwyraźniej przypadła jej do gustu- mimo jak to określiła- „rozczulającej ignorancji autorki w wielu dziedzinach”.Chodziło głównie o pewne kwestie przyrodnicze i związane z klimatem.
No ,ale nie to jest -jak wiadomo- najważniejsze w historii o wampirach.
W każdym razie zostałem wręcz zmuszony do obejrzenia przedpremierowego pokazu ekranizacji tego wybitnego dzieła literatury.
Nie ukrywam,że szedłem jak na ścięcie, z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Uśmiech stał się jeszcze szerszy kiedy pod salą kinową zobaczyłem tłum- sprawiających wrażenie nawiedzonych- nastolatek.
A kiedy seans się rozpoczął i na ekranie po raz pierwszy pokazała się urodziwa twarz wspomnianego wyżej wampira wegetarianina- tłum dziewcząt chóralnie westchnął z uwielbieniem! Słowo daję! Bez koloryzowania!
Wtedy już naprawdę parsknąłem śmiechem.
I co? Uśmiech nie zszedł mi z twarzy aż do końca projekcji!
Bawiłem się zaskakująco dobrze i po seansie byłem w doskonałym humorze.
Ta prosta historyjka została po prostu opowiedziana tak lekko i sympatycznie.
Młode dziewczę, którego rodzice mieszkają osobno, przyjeżdża spędzić jakiś czas u ojca. Okolica jest nieciekawa, w szkole nikogo praktycznie nie zna a ojciec jak to mundurowy- mistrzem w okazywaniu uczuć nie jest.
Do tego przystojniak, z którym biedna dziewczyna siedzi w ławce sprawia wrażenie jakby na jej widok miał zaraz zwymiotować.
A potem? Akcja się rozkręca a wampiry okazują się być znacznie bardziej sympatyczne od niektórych ludzi. Przynajmniej niektóre. To znaczy te, które uważają się za wegetarian. Chociaż ich definicja wegetarianizmu mocno różni się od ludzkiej.
W każdym razie nasza bohaterka zaczyna romansować z miłym i łagodnym krwiopijcą.
Jednak wampirza natura- jaka jest każdy wie.
Czyż może być coś bardziej ekscytującego od pocałunku, który może zakończyć się ukąszeniem?
Granica między konsumpcją przenośną a dosłowną jest tutaj baaardzo cienka.
I właśnie na takich niuansach jest zbudowana ta opowieść.
Czuć,że historia została wymyślona przez kobietę i przez kobietę również wyreżyserowana.
Właściwie prawdziwy mężczyzna powinien w połowie seansu wybiec z krzykiem. A przynajmniej z pogardliwym uśmiechem na ustach.
A jednak. Nie było nas wielu na tym seansie a jakoś wytrzymaliśmy. Daliśmy radę.
W moim przypadku bez bólu a nawet wprost przeciwnie.
Nawet koleżanka małżonka była zdziwiona. Po seansie powiedziała-” Wiesz myślałam,że będziesz kwękał,ale zerkam- uśmiecha się. Zerkam drugi raz- dalej się uśmiecha. Zerkam trzeci- no chyba mu się podoba”.
Uczciwie mówiąc „Wywiad z wampirem” to nie jest, ale na poprawę humoru w ponury jesienny wieczór naprawdę niezłe.
No to teraz o części drugiej.
„Zmierzch” przeczytałem dopiero po obejrzeniu filmu i muszę przyznać ,że ekranizacja jest znacznie lepsza od pierwowzoru. Skróty wyszły opowieści na dobre bo książka momentami grzęzła w dłużyznach.
Ponieważ żona stwierdziła ,że część druga jest słabsza jakoś nie odczuwałem potrzeby lektury.
Ponieważ jednak filmowcy z fabryki snów często do literackich pierwowzorów podchodzą dosyć swobodnie była nadzieja,że „Księżyc...” poprawią.
No i poprawili co mogli. A jednak film jest znacznie słabszy od części pierwszej.
Przyzwoicie się to ogląda,ale historia sprawia wrażenie sklonowanej ze „Zmierzchu”.
Biedne dziewczę porzucone przez wampira trafia w czułe ramiona... wilkołaka.
No nie ma dziewczyna szczęścia do facetów :-)))))
Fabuła jak fabuła,ale mnie w tym filmie raziły najbardziej kwestie atmosferyczne.
Cały klimat „Zmierzchu” (zarówno książkowego jak i filmowego) zbudowany był na tym,że Bella trafiła do najbardziej deszczowego rejonu USA.
Tymczasem w tym filmie ciągle świeci słońce!
Siedzę w kinie i czekam. Kiedy zacznie padać. Na ekranie pojawiają się widoczki i napisy „październik”, „listopad” i ….. ciągle to pieprzone słońce.
No doprawdy. Takie szczegóły mają znaczenie. Catherine Hardwicke, która wyreżyserowała część pierwszą najwyraźniej o tym wiedziała a twórca drugiej- Chris Weitz już nie.
Co tu dużo gadać brakuje mi w tym filmie nie tylko deszczu, ale i kobiecej ręki.

niedziela, 22 listopada 2009

O wszystkim i o niczym

Właśnie wylazłem z wanny, w której dochodziłem do siebie po całodniowym malowaniu.
Ścian niestety a nie obrazów ;-)
Właśnie dotarło do mnie,że ostatni namalowałem chyba dziesięć lat temu.Trochę to smętne bo ładnych parę lat poświęciłem na naukę techniki i historii sztuki.
Po dyplomie z malarstwa prawie całkowicie zerwałem z plastyką.
Zresztą z pisaniem tez mnie przystopowało na ładnych parę lat. Chyba praca tak mnie wyjałowiła.
Teraz jednak jest zupełnie inaczej. Głowa kipi od pomysłów, ledwo nadążam z notowaniem.
Jeżeli po urodzeniu "księżniczek ze szkiełka" uda mi się znaleźć czas na pisanie i malowanie to kto wie jak to się skończy.
Pomarzyć fajna rzecz.
Rany boskie to chyba naprawdę jest kryzys wieku średniego :-))))
Czytam właśnie książkę Olega Diwowa,której główny bohater twierdzi,że współczesnych facetów KWŚ (Kryzys wieku średniego) dopada znacznie wcześniej ponieważ mamy o wiele większe możliwości. Stąd i świadomość ich zmarnowania znacznie dotkliwsza.Coś w tym jest.
Swoją drogą lektura tej książki uświadomiła mi ,że od dzieciństwa mam słabość do rosyjskiej fantastyki.
Jako dzieciak zaczytywałem się opowiadaniami Kiryła Bułyczowa ostatnio przeczytałem wszystko Siergieja Łukjanienki a teraz Diwow.
Coś jest w tym ich przedstawianiu świata. Jakaś taka siermiężność, luz i dużo, dużo, duuuuuużo wódki.
Podobnie próbuje pisać Andrzej Pilipiuk, ale ta jego pisanina jakoś do mnie nie przemawia.Przeczytałem chyba ze trzy książki o Wędrowyczu,ale jakoś nie mam ochoty na kolejne dokonania pisarskie Pilipiuka.Chociaż wydaje sporo i może się rozwinął?
Mniejsza z tym. Chciałem napisać tak naprawdę o czymś zupełnie innym.
Winien chyba jestem wiernym czytelnikom moich wypocin jedno wyjaśnienie.
Otóż jakiś czas temu koleżanka małżonka lekko wyskoczyła przed szereg rozpowszechniając informację o tym ,że w pewnym ogólnopolskim dzienniku zostanie opublikowany wywiad z jej „garbatym mężem”.Ponieważ kilka osób specjalnie kupiło gazetę i raz nawet usłyszałem ,że wiszę im dwa zety za gazetę- tłumaczę :-)))
Rzeczywiście wywiadu udzieliłem. Podobno w redakcji się spodobał. Poprosili nawet o kilka zdjęć do jego zilustrowania.
I rzeczywiście miał się ukazać właśnie wtedy kiedy Pani Bebzunkowa rozesłała wici.
Szkoda,że mnie o tym nie poinformowała ponieważ jako człowiek mediów nie byłem zaskoczony tym,że wywiad nie poszedł do druku.
Ponieważ dziennikarka nie rozmawiała ze mną o sprawach bieżących należało się spodziewać,że newsy mogą go "wyprzeć".
I tak się właśnie stało, ale z tego co wiem nic straconego. Tekst musi trochę poleżakować bo potrzebuje medialnego kontekstu a rzeczywiście ostatnio o in vitro prawie się nie pisało.
Muszę też przyznać,że nawet trochę mi ulżyło ponieważ uznałem,że w przypadku udzielania wywiadu chowanie się za pseudonimem byłoby brakiem odwagi cywilnej.
Tak więc publikacji oczekuję z pewnym drżeniem serca.
Bo takie, momentami, intymne zwierzenia pod własnym imieniem i nazwiskiem mogą trącić pretensjonalnym ekshibicjonizmem.
W każdym razie na razie jest cisza.
A czy przed burzą? To się okaże.
Albo i nie ;-)

sobota, 21 listopada 2009

Naprokit

Ostatnio znowu wrócił temat naprotechnologii. Stu naukowców zaapelowało do polskich parlamentarzystów o wprowadzenie ustawowego zakazu stosowania in vitro jako "drastycznie niehumanitarnego".
Według nich „ procedura in vitro, mająca służyć przekazywaniu życia ludzkiego, jest nieodłącznie związana z niszczeniem życia człowieka w fazie prenatalnego rozwoju, jest więc głęboko nieetyczna i jej stosowanie winno być prawnie zakazane.”
Co więcej, zdaniem autorów apelu, in vitro narusza „ekologię prokreacji” cokolwiek ten termin znaczy. A sama technologia „skutkuje prawie dwukrotnym wzrostem śmiertelności niemowląt, 2-3-krotnym wzrostem występowania różnych wad wrodzonych a także opóźnieniem rozwoju psychofizycznego dzieci poczętych metodą ,,in vitro" w porównaniu do dzieci poczętych w sposób naturalny.”
No i najważniejsze- zdaniem naukowców owych- jedyna alternatywą i lekiem na całe zło jest naprotechnologia, która powinna być w pełni refundowana. Tym bardziej,że zdaniem tych zacnych ludzi jest tańsza i o wiele bardziej skuteczna.
Stu ludzi, z różnymi tytułami naukowymi o różnym ciężarze gatunkowym, się pod tym podpisało.
Jest to zastanawiające tym bardziej,że w środowisku zwolenników zapłodnienia pozaustrojowego naprotechnologię nazywa się pogardliwie „leczeniem modlitwą”.
Jednak nie o samą modlitwę tu chodzi. Bo przecież są ludzie, którym może ona pomóc.
Tak jak ja wierzę,że nam pomogły długie, relaksujące spacery.
Problem z tak intensywnie promowaną alternatywą dla „szkiełka” jest inny.
Zaczyna się już od samej nazwy, która jak czytamy w Wikipedii „jest kalką językową angielskiego terminu NaProTECHNOLOGY (od słów Natural Procreative Technology) oznaczającego metodę określania płodności, opartą na modelu Creightona. Termin rozpowszechnił się pomimo braku związków z technologią”.
Gdybyż to był jedyny zarzut.
Kontrowersje dotyczące rzekomej skuteczności tej „technologii” wynikają między innymi z nieprecyzyjnej definicji.
Do naprotechnologii włączono praktycznie wszystkie sposoby leczenia i diagnozowania
z wyjątkiem samego zapłodnienia pozaustrojowego.
Budzi to wiele zastrzeżeń środowiska medycznego.
Główny zarzut to brak opracowań naukowych. Właściwie jest tylko jedno poważne.
A ile jest dotyczących in vitro?
Według wspomnianej wcześniej Wikipedii 28 tysięcy.
Przeciwnikiem owej cudownej metody, która podobno w przeciwieństwie do in vitro „nie narusza godności ludzkiej” jest między innymi profesor Marian Szamatowicz.
Jego zdaniem naprotechnologia jest tylko próbą sprawienia przez Kościół, że istnieje alternatywa dla osób walczących z niepłodnością. Co więcej alternatywa owa polega na tym ,że z normalnie stosowanego leczenia usunięto elementy, których kościół nie aprobuje i...tyle.
Profesor Szamatowicz zwraca też uwagę na to,że owa „pseudotechnologia” jest kompletnie nieskuteczna gdy problemy z niepłodnością są efektem „męskiego defektu”. A to prawie połowa przypadków.
Natomiast mnie osobiście najbardziej denerwuje,że zwolennicy „naprotechnologii” podkreślają iż ich metoda charakteryzuje się „dokładnym obserwowaniem cyklu kobiety”.
Co od razu sugeruje,że idąc ulicą ustaliliśmy z koleżanką małżonką:
-A chodź se kupimy zapłodnienie!?
-Myślisz?
-No! Pożyczymy kaskę od rodziny i przynajmniej nie będzie trzeba już wykonywać tych wszystkich śmiesznych ruchów.
-Taaa, masz rację, jakoś tak głupio płodzić dzieci tak samo jak w średniowieczu. Mamy w końcu XXI wiek!
-To co, po zakupach do kliniki, potem jeszcze musimy zajechać na stację -zatankować i kupić gazetę z programem telewizyjnym a potem spadamy do domu?
-Dobra. Może od razu spytamy czy da się wszyć taki zamek błyskawiczny żebym się potem nie musiała wygłupiać z naturalnym porodem? To takie nieestetyczne.

piątek, 20 listopada 2009

Strach i wątpliwa apokalipsa

Miałem skrobnąć parę słów o słabych horrorach.
Więc wyjaśniam
Mam generalny problem z horrorami. Nie lubię ich oglądać bo się... boję.
To paskudny, nieprzyjemny, irracjonalny i kompromitujący lęk, który sprawia,ze 37-letni facet czuje dreszcz na plecach schodząc do ciemnej piwnicy po słoik kiszonych ogórków.
Dlatego lubię takie horrory, które nie straszą. A więc z definicji są nieudane bo nie spełniają swojej podstawowej funkcji.
Bo w tym gatunku dobre i straszne to synonimy.
Lubię za to horrory , które straszne nie są. Bo i takie się zdarzają. Na przykład trzecia część. Hellreisera. Chociaż 40% wartości tego filmu to muzyka, którą można usłyszeć kiedy na ekranie pojawiają się końcowe napisy.
Mam na myśli utwór pod zaskakującym w tym kontekście tytułem.... „Hellreiser” grupy Motorhead W wykonaniu samego Ozzego Osbourne’a- no rarytas po prostu.
A skoro o lepszych i gorszych filmach mowa to winien jestem wam ostrzeżenie.
Panie i panowie, żądam abyście w imię dobrego smaku oraz elementarnej uczciwości zignorowali film pt. „2012”.
I to wcale nie dlatego,że data kojarzy mi się z mistrzostwami w piłkę kopaną, które mogą nam przynieść kolejną międzynarodową kompromitację zarówno sportową jak i organizacyjną.
Po prostu tak wtórnej, przewidywalnej i prymitywnej produkcji dawno nie widziałem.
I piszę to jako wielki miłośnik filmów katastroficznych. Człowiek, który takie „Pojutrze” na przykład może oglądać w kółko i w kółko.
Kiedy wybieraliśmy się koleżanką małżonką do kina zażartowałem,że w ramach intelektualnego eksperymentu spróbuję skrobnąć recenzję z tego filmu przed jego obejrzeniem. To znaczy taką recenzję jaką spodziewam się przeczytać w prasie. Gdzie recenzenci będą narzekać na nadmiar efektów specjalnych, brak konkretnego bohatera, z którym można się zidentyfikować, infantylna treść, mechaniczne dozowanie napięcia i brak oryginalności oraz schematyczną fabułę.
Bo kino Rolanda Emericha takie właśnie jest,ale rozrywką ,zazwyczaj, jest całkiem przyzwoitą.
Nie tym razem niestety. Recenzji w końcu nie skrobnąłem,ale trafiłbym nią w sedno. Ten film taki właśnie jest.
Podobnych obrazów o globalnym kataklizmie, wybuchającym Yellowstone i tak dalej powstałą cała masa. I ten w niczym się od nich nie różni. Tej masakrycznej wtórności nie rekompensuje nawet rozmach efektów specjalnych. Ich komputerowy rodowód jest nadto widoczny.
Jeżeli widz odczuwa napięcie to tylko takie mechaniczne właśnie na zasadzie „zdążą zanim ich przygniecie, wybuchnie, zawali się itd.
Pomysł z nowymi arkami też nie jest specjalnie oryginalny. Problemy moralne z zakwalifikowaniem się do nich też są ledwie zasygnalizowane.
Co najgorsze jednak całość jest po prostu nudna, zrealizowana bez polotu i humoru.
Jedyny jaśniejszy punkt to rola Woody'ego Harrelsona- tyle,że epizodyczna.
Poraża mnie arogancja wytwórni filmowych, które uważają,że taki śmieć się sprzeda.

czwartek, 19 listopada 2009

Rosną!

Po naskrobaniu ostatniego posta postanowiłem zrobić sobie małe blogowe wakacje. Nie ma sensu pisać na siłę i to wtedy gdy człowiek sam czuje,że jest bez formy a słowa się nie składają.
A jednak pisać było o czym więc zaczynam powoli nadrabiać zaległości.
Zresztą są tematy, których zignorować po prostu nie wolno.
Na przykład wczorajsze widzenie z córami.
Panie i Panowie, wbrew naszym lekkim obawom dzieci podjęły dramatyczną i ważną decyzję pod tytułem „no dobra, nie ma co ściemniać , zaczynamy rosnąć”.
Efektem tego jest wynik 2,30 u jednej i 2,10 u drugiej- no ta została trochę w blokach co pozwala domniemywać , która zainicjowała akcję krzycząc -a raczej bulgocząc w odmętach wód płodowych:
-No to co? Rośniemy siora?!
Wynik USG nas nieco zaskoczył bo nie spodziewaliśmy się takiego przyrostu wagi.
„Szepczący doktor” stwierdził,że jego zdaniem dzieciaki do porodu powinny „dobić do trójki” co w przypadku bliźniaków jest wynikiem bardzo zadowalającym.
Generalnie wizyta bardzo pozytywna mimo godzinnego poślizgu w poczekalni.
A jednak.
Na samo zakończenie wizyty koleżanka małżonka lekkim tonem spytała czy jest jakieś zagrożenie, że w związku z diabolicznym AH1N1, porodówka zostanie zamknięta dla odwiedzających.
I tu zrobiło się mniej fajnie bo najwyraźniej umknęła nam informacja, o tym że w do naszego szpitala trafiła pacjentka chora na świńską grypę i oddział JEST JUŻ ZAMKNIĘTY.
Co prawda doktor uspokajał,że do terminu porodu może się sporo zmienić bo przecież ewentualny „mróz wytłucze pasożyta”, ale jakoś nas to nie uspokoiło.
Od razu wyobraziliśmy sobie jakie „Kongo” czeka koleżankę małżonkę,pozostawioną po cesarce ,bez mojej pomocy, z dwiema „srajdami” na oddziale pełnym kobiet w podobnej sytuacji oraz wymęczonych i zaganianych pielęgniarek.
My to zawsze musimy mieć jakieś psiakrew atrakcje.
Ostatnio żaliłem się dziadkowi,że jeszcze mi się córki nie urodziły a ja się już o nie zamartwiam.
I chyba by odreagować ten stres zona okazała się wobec mnie podstępną żmijką.
Po powrocie do domu zabrałem się za malowanie.
Skończyłem około 22.00 i wczłapałem do dużego pokoju. Żeby niczego nie ubrudzić siadłem na podłodze i lekko otępiałym wzrokiem zerknąłem na telewizor. Na ekranie właśnie ukazało się logo wytwórni Dreamworks.
-O jakiś film się zaczyna?- zagadnąłem jakże odkrywczo
-Yhm- rozgadała się małżonka
-Jakiś fajny?
-Ehe- potwierdziła elokwentnie i uśmiechnęła się do mnie promiennie
-Jaki?
-Zobaczysz- najwyraźniej nie miała nastroju na budowanie zdań
-A o czym?-postanowiłem przyłączyć się do gry w „trzy miliardy pieprzonych pytań”-zawsze było to lepsze niż ruszenie gnatów i szukanie programu telewizyjnego.
-A o nurkowaniu- tym razem wypowiedź była ciut bardziej złożona.
-O!- ucieszyłem się bo uwielbiam takie filmy. Nieważne jak tandetna jest taka produkcja,ale wystarczy by akcja działa się pod woda, w łodzi podwodnej, albo bohaterem był nurek, albo w ostateczności jakaś cholerna animowana rybka- to ja to MUSZĘ obejrzeć. I Najczęściej mi się podoba.
No chyba,że jest to druga część gniota, w którym cukierkowi bohaterowie pływają pod wodą tylko po to by pokazać swoje umięśnione bezwłose torsy i mniej umięśnione, bezwłose pośladki.
Jak więc się zapewne domyślacie temat mam opanowany.
Tym bardziej byłem zaskoczony bo jestem wzrokowcem i najczęściej film rozpoznaję już po kilku ujęciach.
Rzeczywiście na ekranie telewizora przez dłuższą chwilę widać było powolne ujęcia falującej wody i tak dalej. Nie kojarzyło mi się to jednak z żadnym tytułem.
Do chwili gdy na ekranie pojawiła się para bohaterów. Chłopak namawiał dziewczynę do obejrzenia kasety VHS.
-Jasna cholera!-jęknąłem- Ty podstępna , zdradziecka..! To jest film o NURKOWNIU W STUDNI!
-No! -uśmiechnęła się bardzo szeroko- My to jednak nadajemy na tej samej fali!
-Wredoto, jak mogłaś! Idę pod prysznic! Obrażony!!!
Bo ja...boję się horrorów.
Wywołują u mnie irracjonalny, trudny do opanowania lęk. A tego uczucia naprawdę nie lubię.
-Ty suuuuukiniiioooo- zawyłem czując,że skóra na tyłku zaczyna mi się marszczyć a po plecach przebiegło stado mrówek.
Wystarczyło samo wspomnienie tego filmu. A właściwie naprawdę przerażającego oryginału bo w telewizji puszczali remake „Kręgu”.
Słaby to horror a jednak. A o tym dlaczego lubię tylko słabe i nieudane horrory- już wkrótce.

sobota, 14 listopada 2009

Trochę tytułem usprawiedliwienia

Kiedy kilka tygodni temu pisałem o tym,że wyczerpały mi się baterie nie było w tym przesady. A jednak próbowałem funkcjonować tak jak dotychczas. Były to dosyć desperackie próby.
Przypominało to sytuację, w której pilot do telewizora przestaje działać z powodu słabych baterii. Jednak po ich wyciągnięciu, zamienieniu miejscami i ponownym włożeniu pilot znowu działa. Przez dzień albo dwa. Za każdym razem ten manewr pomaga na chwilę. Za każdym razem coraz krótszą.
Ale gdzieś jest kres. I wtedy trzeba kupić nowe baterie.
Tak właśnie zrobiłem. Pilot działa doskonale.
Z ludźmi nie jest tak łatwo.
Był kiedyś taki patent by stare baterie kłaść na kaloryferze. I właśnie tak próbuję się teraz zregenerować.
Ale od początku.
O ile przez cały okres remontu ie było mi lekko to przynajmniej wieczory miałem dla siebie i rodzinki. Jednak kiedy z odsieczą nadciągnął mój przyszywamy szwagier straciłem i te chwile spokoju.
Facet jest nie do zdarcia. Po pracy przyjeżdża do nas i zasuwa. On gra rolę majstra a ja taniej niewykwalifikowanej siły roboczej. Oraz słuchacza jego teorii.
Obie role są równie męczące, ale nie mam prawa powiedzieć słowa skargi bo bez niego nigdy byśmy nie skończyli naszego remontu.
Tyle, że nigdy nie kończymy roboty przed 23.00
Ściślej mówiąc zakończenie pracy o tej godzinie odbywa się w takiej atmosferze
-E ty, pierdolę. Weź skończymy dzisiaj wcześniej co ? Jakiś taki trochę zmęczony jestem jak mam w robocie na drugą zmianę.
Taką propozycję za każdym razem przyjmuję z entuzjazmem po tym jak tydzień temu zapieprzaliśmy do trzeciej w nocy.
Ściślej mówiąc szwagier zasuwał a ja zasypiałem a stojąco a we łbie tak mi się kręciło ,że traciłem równowagę.
I pewnie w końcu bym zasnął, gdyby co chwilę nie trzeźwił mnie potworny ból stopy.
Tej historii też chyba jeszcze nie opowiadałem?
No to za chwilę.
Wiem,że miałem ograniczyć pisaninę remontową,ale kontekst wydarzeń jest tu ważny.
Chciałbym się też usprawiedliwić dlaczego przez ostatnie dni nie pisałem.
W ubiegłą niedzielę czułem się już tak źle, zarówno fizycznie jak i psychicznie, że koleżanka małżonka kazała mi w poniedziałek udać się do lekarza rodzinnego.
Nie oponowałem, bo chociaż nie cierpię wysiadywania w poczekalniach i opowiadania oraz wysłuchiwania o chorobach, to tym razem sam się o siebie martwiłem.
Bałem się ,że serducho zaczyna mi sugerować,że je źle traktuję a któraś z kości stopy jest złamana.
Kiedy opowiedziałem pani doktor jak się czuję zaraz wylądowałem na EKG.
Ale nie.
Serce Garbatego jest ze złota a nie z kupy. Chociaż to nie jest najtwardszy kruszec to okazało się zdrowe.
Gorzej było zresztą.
W efekcie opuściłem, kuśtykając, gabinet z receptą, zwolnieniem lekarskim i skierowaniem do chirurga.
Mój fachowiec „od kciuka” ,kiedy pochwaliłem mu się ,telefonicznie, że „stałem się dumnym posiadaczem kolejnego urazu”, mruknął coś o ludziach, którzy w ogóle się nie szanują i kazał mi iść do dyżurnego ambulatorium.
No to poczłapałem wspierany przez ciężarną małżonkę we wskazanym kierunku.
I było to ciekawe życiowe doświadczenie bo kolejka w ambulatorium w ogóle nie przypominała kolejek do lekarzy jakie dotychczas znałem.
No może długością. Za to atmosfera był zgoła odmienna.
Pełna życzliwości i zrozumienia. Pan z nogą w gipsie pomagał założyć płaszcz kobiecie z ręką na temblaku.
Nikt się ni wpychał bez kolejki.
Po kilku minutach obserwowania tej niecodziennej sytuacji doszedłem do wniosku,ze to tego miejsca po prostu trafiają ludzie , którzy potrzebują doraźnej pomocy. Wszyscy są w podobnej sytuacji i nikt tu nie przyłazi bo nie ma nic innego do roboty albo dlatego ,że uwielbia kłócić się o swoje miejsce w kolejce i dyskutować o tym kto jest ciężej chory czy bardziej poszkodowany.
Kiedy wchodziłem do gabinetu byłem trzecią z rzędu osobą kulejącą na prawą nogę.
To naprawdę daje pewne poczucie wspólnoty.
A potem padło pytanie.
-Co panu dolega to już widzę,ale jak to się stało.
Zawahałem się, ale w końcu postanowiłem powiedzieć prawdę. Wziąłem głęboki wdech:
-Wstyd się przyznać, ale...
Lekarz zerknął na mnie lekko wybity z nastroju znudzenia rutynową pracą i kiwnął zachęcająco głową.
-... majster, który robił u nas remont doprowadził mnie do takiego stanu,że aby się wyładować kopnąłem krzesło.
-Aaaaaaa to jest argument!- uśmiechnął się szeroko a towarzysząca mu pielęgniarka tylko pokiwała głową ze zrozumieniem.
A potem oboje zaczęli opowiadać o swoich doświadczeniach z fachowcami.
W końcu wysłali mnie na prześwietlenie, które ku mojemu zdziwieniu i pewnej podejrzliwości nie wykazało złamania. No i znowu plik recept, zaleceń i do domu.
Po drodze do domu czytając receptę i kartkę z zaleceniami zastanawialiśmy się czemu przemiły pan doktor nakazał mi „elewację prawej nogi”?
Ten termin zdecydowanie kojarzył mi się z remontem a nie z leczeniem.
Fakt, że to mniej pisania niż „trzymać nogę wysoko, najlepiej na taborecie, stołku, poduszce ...”.
Ale czy po polsku?
Ech, najważniejsze,że dało się te jego zapiski odczytać bo kiedy dawałem w aptece receptę wypisaną przez lekarza rodzinnego to miałem bardzo poważne obawy czy farmaceuta nie zapyta
-A ten rysunek, który wykonał doktor to oznacza,że mam panu dać maść z tego węża czy słoiczek z jadem?