piątek, 11 grudnia 2009

Opuszczeni,samotni, źli


Kolejna nieprzespana noc. Ciężki jest los stada porzuconego przez samicę alfa. Obaj z psem nie możemy sobie poradzić z ta sytuacją.
Kiedy wpuszczam mondzioła do domu, obiega wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu swojej pani. Na końcu odwiedza sypialnię. Słyszę wtedy jak stukot jego pazurów na podłodze powoli cichnie. I zapada taka krępująca cisza.
Po minucie nerwowego kręcenia się po pomieszczeniu wraca do mnie z milionem pytań wypisanych na pysku:
1.Gdzie do cholery jest pańcia?
2.Czy zamierzasz zrobić coś w tej sprawie?
3.Czy nie uważasz,że to za dużo wrażeń jak na moja głowę? Ledwo oswoiłem się z tymi nowymi, niepokojącymi pomieszczeniami a teraz ktoś porwał naszą panią?

I tak dalej. Próbowałem mu wytłumaczyć sytuację ,ale zniecierpliwił się moimi niezdarnymi próbami i poszedł do swojej miski z wodą.
Kiedy ostentacyjnie chłeptał wodę pomyślałem, że właściwie mógłbym się obrazić za tą „naszą panią”.
W końcu jestem jednostką samorządną, samofinansującą się i generalnie niezależną.
Pal licho te subtelne niuanse hierarchii społecznej naszego stada.
Gorzej, że mój czworonożny instruktor w dalszym ciągu stara się przygotować mnie do „bycia” tatą.
Właśnie rozpoczął cykl warsztatów pod tytułem „nocne wstawanie”.
Ale może od początku.
Korzystając z tego,że koleżanka małżonka jest w szpitalu razem z elektrykiem kończymy pewne prace. To znaczy głównie on kończy tylko jakoś mu nie idzie.
Mnie za to znacznie lepiej idzie dopingowanie go do szybszej pracy.
Przedwczoraj zaczął o osiemnastej czyli jak na niego w środku dnia pracy.
A ponieważ byłem zmęczony i zależało mi by skończył jak najszybciej najpierw nalałem w niego sporo mocnej kawy a potem podszedłem do stojaka z płytami.
Hmmmm...
Co by tu na początek? O! To będzie w sam raz. Śliczniutki, ładniutki, dwupłytowy koncert IRON MAIDEN. Dwie godziny jazdy i śpiewów publiki, która w Rio stawiła się w liczbie 250 tysięcy.
Płyta do odtwarzacza, potencjometr „up” i „nadusić play” jak mawiają w Poznaniu.
Chichocząc złośliwie zabrałem się za montowanie lamp sufitowych.
Pan elektryk jakoś stracił ochotę do pogaduszek i raźno zabrał się do pracy.
Jego szczęście bo miałem już przygotowaną Sepulturę :-) Tak mnie jakoś wzięło na brazylijskie klimaty.
Facet naprawdę zasuwał więc po trzech godzinach odpuściłem i z litości zapodałem U2.
Jakoś przeżył,. Chociaż na co dzień przy pracy słucha eremefki.
Skończył przed północą.
Za to ja p o kawie i słuchaniu muzy byłem tak rozkręcony, że spać położyłem się po drugiej.
Sekundę po tym jak zgasiłem światło usłyszałem dryp, dryp,dryp, dryp i coś westchnęło roszczeniowo obok łóżka.
-Spieprzaj- westchnąłem i obróciłem się na drugi bok.
Dryp, dryp, dryp, dryp. Tym razem westchniecie było zakończone irytującym wizgnięciem i dobiegło z drugiej strony łóżka.
-Chyba żartujesz- jęknąłem, ale nie pozostawało nic innego jak iść z koleżką „na siku”.Miałem ochotę zostawić go na noc na dworze. On to lubi a ja miałbym spokój,ale perspektywa samotnej nocy w pustym domu wydała mi się jakaś przygnębiająca.
W rezultacie około szóstej usłyszałem jak pies mówi.
-E ty! Ja chcem na dwór. Na dwór chcem! Bedem biegać, sikać i obwąchiwać. Już, natychmiast, w tej chwili!!!
Oczywiście nie wypowiedział tej kwestii w pięknym języku Kochanowskiego, Miłosza i Szymborskiej, ale zrozumiałem.
Dzisiejsza noc wyglądała podobnie. Różnica polegała tylko na tym,że elektryk skończył wcześniej a pies ciszej podkradł się do łóżka. Gnojek specjalnie czeka na to bym zgasił światło. On to robi chyba specjalnie.
To tak jak koleżanka małżonka, która na moje pytanie czy o to czy zrobić jej coś na kolację zawsze odpowiada,że nie.
I kiedy już zrobię sobie kanapki, posprzątam ze stołu a schowam wszystko do lodówki i umyję deskę do krojenia, to wtedy słyszę zazwyczaj „wiesz co? Namyśliłam się. To ja bym poprosiła...”
Aaaaaa, doprowadza mnie to do czarnej rozpaczy.
A jednak już po dwóch dniach bez niej naprawdę mi tego brakuje.
Na szczęście wywalczyła,że na sobotę i niedzielę wypuszczą ją na przepustkę.
Nie było to łatwe bo najpierw musiała się postarać by podczas porannego obchodu nadludzie w kitlach raczyli dostrzec sam fakt jej istnienia.
Zazwyczaj podczas obchodu zaglądają tylko do karty i starannie unikają kontaktu wzrokowego z pacjentkami.
No doprawdy zwrócenie na siebie uwagi nie jest łatwą sprawą.
Kiedy jednak zaczęła machać rekami i nawoływać w końcu ktoś podniósł głowę a w jego oczach koleżanka małżonka zobaczyła totalne zaskoczenie.
Brakowało tylko by wykrzyknął:
-To to mówi?!!!!
A kiedy wyłuszczyła sprawę zaczęło się kwękanie,że „teraz to dopiero będzie wypełniania papierków”. No doprawdy argument, który każdego powinien przekonać. Masakreska.
A potem ktoś zaproponował jej opiekę psychologa.
Na szczęście opanowała się jakoś i udało jej się spokojnie wytłumaczyć,że naprawdę w domu ma doskonałą opiekę i będzie się mniej denerwować. No i wreszcie mąż nie będzie musiał przywozić jej do szpitala jedzenia bo szpitalna dieta cukrzycowa to jakaś ponura kpina.
Czemu jakoś od wielu lat nie mogę pozbyć się wrażenia,że nasz system społecznej służby zdrowia istniej tylko po to by zachęcać do korzystania z praktyk prywatnych. Tych samych lekarzy zresztą.
Dajmy temu spokój bo zaczynam się denerwować.
W każdym razie troszkę minął mi stres i spokojniej zaczynam czekać na pojawienie się Dzieci Frankensteina.
Najbardziej uspokoiło mnie chyba to,że kiedy przyjmowali żonę na oddział to w drzwiach minęliśmy parkę wychodzącą z TROJACZKAMI!
Noooo, to jest wyzwanie. Niby tylko o 30 procent osobodziecka więcej,ale człowiek ma tylko dwie ręce.
Jak rozbiegną się w trzy różne strony?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz