piątek, 13 lipca 2012

Płaskie umysły w dziwnym kraju

Tak na szybko.
Gorąco polecam waszej uwadze artykuł na portalu "Wyborczej" pt. "Nikt z nas nie był embrionem".
Tomasz Żuradzki z UJ pisze o pewnych zagadnieniach etycznych związanych z in vitro. Bardzo ciekawe.
Mnie osobiście ubawiło to,że w świetle najnowszej wiedzy naukowej zderzonej z poglądami nadwiślańskich talibów wieczorna toaleta ociera się o aborcję :-)
Chodzi o to,że naukowcy potrafią "cofnąć w rozwoju" np. komórki naskórka tak aby miały właściwości komórek macierzystych. A więc takich, z których teoretycznie może powstać człowiek. Więc myjąc rękę gąbką teoretycznie dokonujemy potencjalnej hekatomby.
Ech, na świecie ludzie mają zderzacz hadronów, odkrywają "boską cząstkę", właśnie odkryli kolejny księżyc, w kosmos latają prywatne pojazdy, Chińczycy budują własną stację kosmiczną...
A tu?
Zaraz w sejmie będzie głosowanie nad tym czy Ziemia nie jest aby płaska.
Najgorsze,że wynik głosowania wcale nie byłby taki oczywisty.
A skoro o nauce mówimy to jedna z naszych bliźniaczek opracował technologię, którą być może będzie zainteresowana nasza armia.
O ile PIS wróci do władzy.
Technologia mogłaby być wykorzystywana na współczesnym polu walki.
Jest tania, skuteczna i sprawdzona.
Zapewnia absolutnie skuteczny kamuflaż.
Moja córka stosuje ją codziennie wchodząc do żłobka.
To nad wyraz inteligentne dziecko dokonało swego odkrycia jakieś trzy miesiące temu.
Nie ogłaszaliśmy jednak wyników badań dopóki technologia nie została dopracowana.
Na czym to polega?
Otóż aby uzyskać absolutną niewidzialność wystarczy, zasłonić oczy.
Zgodnie z zasadą "ja nie widzę-mnie nie widzą".

czwartek, 12 lipca 2012

JESTEM TATĄ NIE BANDYTĄ

No dobra nadszedł czas podzielenia się wieczornymi przemyśleniami :-)
Szczerze mówiąc diagnozę postawiłem od razu,ale tyle myśli i pomysłów kłębiło mi się pogłowie, że wolałem odczekać.
Zadanie na dziś-"kupić kajdanki".
Nie. Nie, to nie to co myślicie.
Nie. Nie to co pomyślałaś koleżanko-małżonko!
A świntuszek! W sumie to ciekawa koncepcja....
Dobra do rzeczy.
Nasz-Bocian bardzo szybko i sprawnie zareagował na tę, delikatnie mówiąc, kontrowersyjną wypowiedź małego (za przeproszeniem) prezesa. Przeczytałem owo długie i rzeczowe oświadczenie.
Pewnie przeczytało je jeszcze kilka osób.
I co?
Ano to samo co z moim blogiem oraz wypowiedziami dla TVN24.
Czyli zaokrąglone jajco.
Wciśnięte w niszę pt. "pacjenci i ich problemy".
Nie, nie. Absolutnie "Boćka" nie krytykuję. Wręcz przeciwnie.
Ale chyba, po trzech latach werbalnego boksu, nadszedł czas na pewnĄ zmianę koncepcji.
Ja osobiście mam ochotę wziąć w rękę butelkę z.....
No z czym?
Z benzyną to przesada.
To z uryną może chociaż?
I żeby potem nie było,że do agresywnych zachowań nawołuję, to przenośnia była.
Inteligentni na pewno zrozumieli.
Tyle,że po drugiej stronie barykady z tą inteligencją różnie bywa.
I dlatego potrzebujemy prostego przekazu.
Jak często słyszycie, widzicie, czytacie w mediach mądre, rzeczowe i fachowe wypowiedzi na temat zapłodnienia pozaustrojowego?
A jak często pojawia się w nich demagogiczne, ignoranckie pier.....lenie?
Właśnie.
I do tego kajdanki mi są potrzebne.
Politycy mają armię doradców od PR, fachowców od pisania oświadczeń i przemówień,wyniki badań społecznych itd. Wiedzą też jak zainteresować media.
A te lubią chwytliwe hasełka, bon moty itd.
W końcu jest sezon ogórkowy.
Dlatego,zainspirowany kampanią Boćka, która podobno zainspirował mój blog (ale kółko co?) proponuję kolejną kampanię społeczną. Tym razem bojową.
Na początek proponuję hasło:

"JESTEM TATĄ NIE BANDYTĄ"

Oczywiście niniejszym hasło poddaję pod dyskusję. Liczę też na wasze pomysły.
Również graficzne.
Kampanię chcę poprowadzić "dwoma skrzydłami".
Radykalno-umiarkowanym oraz nieco bardziej ekstremistycznym.
W końcu z talibami walczymy.
Przez weekend postaram się zrobić dwa projekty plakatów.
A potem Facebook. A potem zobaczymy.

Drugi pomysł.
Ostatnio dużo myślałem o tym w jaki sposób zmusić polityków do tego by powstrzymywali się od demagogicznych i kłamliwych wypowiedzi na temat in vitro.
Swego czasu pani Małgosia Saramonowicz założyła stowarzyszenie, które miało walczyć o nasze dobre imię. Było tez podpisywanie petycji.
I co? Skutki mizerne.
A wystarczyłoby przecież zaprosić na żywo do studia baranów i zadać im po dwa pytania by odsłonić bezmiar ignorancji.
Pojawił się pomysł zorganizowania panelu dyskusyjnego.
Tyle,że jak znam życie. To my se zorganizujemy. I se sami ze sobą pogadamy.
Bo ONI nas zignorują.
Przy okazji obywatelu Kaczyński swoją niedawną wypowiedzią stanęliście co najmniej tam gdzie ORMO.
A nawet kilka kroków dalej.
W stronę ZOMO.
Dlatego też proponuję popracować nad petycją skierowaną konkretnie do małego (za przeproszeniem) prezesa. Domagającą się powstrzymania od wypowiedzi na tematy, o których nie ma pojęcia,.
Jak również przeprosin.
Oraz uczestnictwa w panelu.
Tak szczerze, to nie wiem czy to taki świetny pomysł.
I pewnie nas oleje.
Chyba,że petycję podpisze sto tysięcy osób.
W co wątpię.
Ale jednego jestem pewien.
Tym razem media nas nie zignorują.
Howgh.
A teraz czekam na komentarze, pomysły, inspiracje i oferty pomocy.
Bo kochani, czas czytania mija do cholery.
Wiem,że wychodzę na frajera co to szabelką wymachuje.
Może jestem śmieszny i pretensjonalny.
Na pewno jednak nie osamotniony w swoich odczuciach.

Hej!

"BUNT NAIWNIAKÓW" (naiwnie wierzących w prawdę, dobro, sprawiedliwość)-to też nie takie najgorsze hasełko :-))))))

środa, 11 lipca 2012

Czego nie napisałem.

Cholernie się cieszę. Zaprawdę powiadam wam,że cieszę się jak głupi.
Cóż tę szalona radość wzbudza?
Po pierwsze to,że mieszkam na zadupiu.
Po drugie,że siedzę ostatnio w pracy od rana do nocy i kiedy zdarza mi się wrócić przed 22.00 to normalnie święto jakieś. No karnawał po prostu. Dwa piwa, talerz kanapek i zasypianie przed telewizorem.
Gdzie tu powód do radości?
Od drugiego punktu zacznę.
Gdybym wczoraj ,lub przedwczoraj nie był tak zmordowany to pewnie bym posta napisał. A teraz z niecierpliwością bym czekał na pozew sądowy.
A gdybym nie mieszkał w Polsce C to pewnie udał bym się do głównej siedziby pewnej prawicowej partii i solidnie kopnął w dupę człowieka niższego,słabszego i znacznie starszego od siebie.
I teraz pewnie miałbym już postawione zarzuty pobicia, znieważenia, używania słów powszechnie uznawanych za obraźliwe, używania wulgaryzmów w miejscu publicznym...
Co zapewne kompletnie by nie usatysfakcjonowało członków (za przeproszeniem) tej partii bo przecież w ich oczach zbrodnia jest to,że jestem ojcem.
"Do ciurmy gnoja co cudzołóstwo z menzurką uprawiał wbrew prawom boskim i za sprawą doktora o reputacji wątpliwej na ten świat, przy współudziale kobiety równie niemoralnej, sprowadził".
Ech.....
Jestem z siebie naprawdę dumny,że komentując wystąpienie małego (za przeproszeniem) prezesa nie użyłem ani razu słowa "k...a".
Naprawdę nie użyłem. Ho, ho...
I niech no jeszcze raz to co napisałem przejrzę... nie, nigdzie nie padło słowo "p....y".
No to dobrze. To może mnie nie wsadzą.
Na razie.
Bo przecież jak stwierdził ów piewca, rozsądku, tolerancji i dobroci wszelakiej:

 "Metoda in vitro nie powinna być stosowana, ponieważ łączy się z bardzo licznymi aborcjami".

Po usłyszeniu tych słów nawet się ucieszyłem.
"Bo przecież tak ładnie się podłożył."
"Ależ mu dowalę na blogu."
A potem przyszła refleksja. Ile osób czyta moją niszową pisaninę? A ile usłyszały te jego bzdury w telewizji?
No i czerwona mgiełka zaczęła mi wzrok przesłaniać.
Chciałem napisać "Co ty k...a  wiesz o in vitro?!"
Ale nie napisałem.
I dobrze.
I  wybaczcie nie będę dalej pisał bo pewnie bym napisał za dużo.
Mogłoby mi się coś wymknąć.
Jakaś "cyniczna ......a" albo coś równie obraźliwego.
A to przecież zupełnie niepotrzebne.
Wszak (he, kto jeszcze tego słowa używa :-), od dawna jestem zwolennikiem poglądu, że walcząc o nasze prawa i dobre imię, zwalczając głupotę, ignorancję i cynizm należy swoje poglądy prezentować w formie wyważonej,spokojnej, rzeczowej.
Człowiek jest wtedy bardziej wiarygodny.
No przecież.
A jakże.




No.... ale.....


No nie ukrywajmy.


No sorry....


NO WKU...WIŁ MNIE NIEMOŻEBNIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!



środa, 4 lipca 2012

Tatulo z wymionami

No i po wielkim show.
TVN24 postanowił zrobić temat na miękko i mnie wycięli bo się trochę chyba zbyt bojowo produkowałem :-))
Fakt,że i mediom wrzuciłem kilka kamyczków do ogródka co najwyraźniej do koncepcji nie pasowało. Miło,że kolejna para zdecydowała się opowiadać. Normalnie, naturalnie, po ludzku. Super.
Swoją drogą to trafna uwaga,że media  interesują się głównie tymi "bezpłodnymi, którzy maja dzieci".
No cóż, dzieci dobrze się sprzedają w TV. A i materiał wtedy z wydźwiękiem pozytywnym. A przecież lepiej nie dołować odbiorców bo po pilota sięgną, słupki oglądalności w dół polecą...
Dobra dajmy spokój.
To na poprawę nastroju, żeby słupek mi się podniósł dykteryjka ;-)
Wczoraj zapakowałem dzieci do wanny i poszedłem przygotować ich piżamy , butelki na mleko itd.
Nagle słyszę.
-Tato. Tatooo.TATOOOO.
No to zasuwam z powrotem i ... nic.
Widzę,że obie ksieżniczki siedzą w wannie i bawią się zwierzątkami. W mamę i tatę.
W pewnym momencie "tata" wysliznął się z małej rączki i upadł na podłogę.
-Tatoooo, podaj tatę. Proszęęęę!-słyszę.
Schyliłem się po... plastikową krowę i podałem dziecku.
-A mama to jakie zwierzątko?-zaczynam drążyć i w odpowiedzi w moją stronę wyciąga się rączka zaciśnięta na żyrafie.
-To mam jest żyrafą?
-Tak.
-A tata krową?-w odpowiedzi dwie główki kiwają gorliwie.
-A czemu tata jest krową?
W wannie zapanowała lekka konsternacja, szybka wymiana spojrzeń.
-TATA!-krowa została podniesiona nad głowę jak symbol jakiegoś mleczarskiego kultu.
-A może tata jest jakimś innym zwierzątkiem?-pyta z nadzieją w łosie tata.
-Krową.
Odpowiedź jest zdecydowana i kategoryczna.
Zaglądam do wanny i na jej dnie widzę iskierkę nadziei.
-O! A tam jeszcze lew leży!
Zero reakcji.
-No lew! Raaaauuuuu!
Nic.
-To może tata jest lwem?
-Nie! KROWĄ!
I gadaj tu z takimi.


Talibowie "Made in China"

Jak powiedziałem tak i zrobiłem. Wracając po dwudziestej z pracy kupiłem Newsweeka i po kąpaniu dzieci i zesłaniu ich do łóżek zasiadłem do lektury. Niby nic nowego, ale miło było poczytać wypowiedzi „boćkowych znajomych” i nie tylko. Oczywiście kontekst już taki przyjemny nie był. Śmieszne to wszystko, bo mam wrażenie,że „Invitrogate” to platforma do wybicia dla zakompleksionych nieudaczników. Piecha już się wycofuje bo w mediach zaszumiał, nazwisko trochę powymieniali i starczy. On „już się namyślił i jest gotów do dyskusji”.
 Jeszcze lepszy jest ultrakonserwatywny Dziedziczak i jego projekt. Ja się do ludzi bardzo trudno zrażam. A jednak w jego przypadku wystarczyło mi jedno spotkanie kiedy jeszcze „rzecznikował” i biegał merdając ogonkiem za prezesem postury niezbyt imponującej. Obaj zachowali się wtedy bezczelnie i arogancko lekceważąc ludzi, których sami zaprosili. Szczegóły sobie podaruję.
Ale w telewizji to są tacy uśmiechnięci, sztandary, hasła, idee... To przez tych szkodników społecznych w dalszym ciągu nie mamy uregulowanych kwestii bioetycznych. Jako jedyny kraj Unii Europejskiej. Gdyby nie te sterty makulatury, o pardon „projekty ustaw” znoszone przez nich do sejmu już dawno mielibyśmy te sprawy uregulowane. Bo przecież jest kilka projektów do przyjęcia przez wszystkich i takich, nad którymi można rzeczowo porozmawiać.
 No, ale NIEEEEEE...
Trzeba znowu na wojnę. Zmrużyć wredne oczęta, spróbować wciągnąć brzuch a platfusowatymi stopami wykonać parodię marszowego kroku. I wroga szukać.
 Szukać. Szukać. Szukać.
A jak się znajdzie i jest za silny to mniejszego znaleźć. Albo jeszcze lepiej wymyślić.
 Był już taki jeden tytan prawicowego intelektu, który kardiochirurga chciał do więzienia wsadzić. A skończyło się tak jak wszystko za co się ci panowie biorą. I panie, tak żeby nie było dyskryminacji ze względu na płeć. Wystarczy wspomnieć panią minister-jastrzębia dyplomacji udawanej.
 I to, moi drodzy ,są dobre informacje.
Zaprawdę wspomnicie moje proroctwo. Oni tę sprawę również spieprzą. I może ktoś kiedyś nakręci teledysk pokazujący osiągnięcia krajowych talibów. Do piosenki Młynarskiego „Co by tu jeszcze spieprzyć panowie”.
 Chociaż jacy to talibowie. Zbyt wielkie słowa. Tacy talibowie z bazaru.
 Z metką „Made in China”

 ps. Właśnie przeczytałem komentarze pod poprzednim postem. Dzięki za nie i pozwólcie,e wkrótce się do nich odniosę.

wtorek, 3 lipca 2012

Znowu,znowu,znowu...

Naprawdę nie mam ostatnio głowy do pisania. Naprawdę. Ochoty na werbalny boks też. Jednak- jak to ładnie ostatnio ktoś ujął -„talibowie”, znowu wyszli z ukrycia i bija pianę. Znowu jesteśmy przestępcami,albo współwinnymi przestępstwa. Nie chcę się tu powtarzać bo ja też na ten temat ubiłem piany całkiem sporo. Ale całkiem milczeć nie wypada. Skoro człowiek jest garbaty to niech chociaż będzie konsekwentny. Kiedy tydzień temu zadzwonili TVN24 to delikatnie mówiąc nie tryskałem entuzjazmem. Tym bardziej,że jak to zwykle „przyjedziemy do domu, nagramy jak ubieracie dzieci, wyprawiacie je do żłobka...”. Ja wiem,że sam się skazałem na bycie „invitrowym trybunem” ,ale reality show z życia własnych dzieci robić nie zamierzam. I generalnie mimo,że powiedziałem,że się zastanowię i zapytam żony to chciałem ich spławić. A potem w drodze do domu usłyszałem w radiu posła Piechę... I pomyślałem, że trzeba jednak powalczyć ze „szkodnikami społecznymi”, którzy w imię zaistnienia w mediach znowu nam tu chcą zafundować to co chcą. Jak to ładnie ujęła pewna znajoma -:”pewnym ludziom myli się światopogląd z prawem”. No i rano spotkaliśmy się na placu zabaw z ekipą, która nagrywała „Czarno na białym”. My z uczuciem deja vu a oni szczęśliwi,że my tacy wygadani i na temat. No a jak ma być do urrrr....wanego kubka skoro po raz milion tysięczny pytają mnie jak się czuję z tym,że mam dzieci z in vitro! Zajebiście. Bo to fajne i kochane dzieci są. Sam jestem dziennikarzem i się nie dziwię,że takie pytania padają i paść muszą. Ale już nie mam ochoty patrzeć na siebie w TV. Nie mam siły prosić by debile odpieprzyli się od mojego życia. Ech... I mam trochę żalu do drogich czytelników. Bo co jakiś czas mnie ktoś nagabuje kiedy znowu zacznę regularnie pisać (zacznę ,zacznę),ale w mediach to ciągle trzy osoby na krzyż się produkują. Dobrze,że ostatnio Dagmara zaistniała ze swoją książką i odciążyła moją wątłą i steraną kryzysem wieku średniego klatę. O dzięki ci. Jeszcze nie czytałem najnowszego Newsweeka,ale zaraz pójdę, kupię i biada CI jeżeli nie dałaś ognia :-) A przy okazji Dagmara jest jedna z niewielu osób, które wiedzą czemu tu tak mało piszę. Bo piszę sporo. Projekt jest iście wariacki :-)))))))

środa, 29 lutego 2012

Premier na gazie.

Dzisiaj do pracy znowu na oparach.
Gazu. I żeby potem nie było plotek,że Garbaty tatulo jeździ „na gazie”.
Chociaż czasami ma ochotę.
Najczęściej wtedy kiedy sprawdza stan konta.
Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu,że tym razem to gotówka wypowiedziała mi wojnę. Siedzi gdzieś okopana, ukryta w podziemnych schronach.
No bo na pewno nie na moim koncie. Tam z kolei zainstalowała się piata kolumna w postaci kuszącego debetu, którą na razie staram się ignorować.
Ciągłe choroby dzieci powodują ,że z takim trudem wywalczone miejsce w żłobku stało się tylko abstrakcyjna, potencjalną możliwością umieszczenia tam pociech.
I niestety kosztowną. Chociaż jak podliczyłem, lekarstwa i dojazdy na zastrzyki, do lekarza itd. to co najmniej drugie tyle.
Kryzys.
Jak tu żyć panie premierze?
Więc łatam jak mogę te zszargane rodzinne finanse. Po pierwsze drastyczny plan oszczędnościowy.
Gdybym był grekiem to bym chyba już dawno zaprotestował przeciw własnym decyzjom i ogłosił strajk generalny.
No ,ale jako premierowi... o pardon. Jako ojcu jednak mi nie wypada.
Strasznie byłem dumny kiedy udało mi się zarobić parę groszy na sprzedaży kilku zdjęć. To miała być taka forsa na odrobinę szaleństwa. Typu „a se książkę kupię”.
No i zatankowałem do pełna, kupiłem mleko dla dzieci, bułki, serek i czteropak piwa.
Na książkę już nie starczyło.
No co? To był bardzo tani czteropak.
Tyle,że nie miałem co czytać. A z czytaniem przynajmniej sytuacja uległa ostatnio znacznej poprawie i nadrabiam zaległości z ostatnich dwóch lat.
Mam w szafie z ubraniami taką półkę , na której nazbierało się sporo książek, których nie miałem siły czytać w okresie „wojen z małoludźmi”.
W szafie z ubraniami bo tam te małe rączki nie sięgają.
Nad tą półką jest kolejna-z płytami.
Potem są komiksy i trochę płyt z filmami.
Właściwie nie wiem czemu w dalszym ciągu nazywam to „szafą z ciuchami”.
W każdym razie zapas lektur w szafie ostatnio się wyczerpał.
Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy znajoma zadzwoniła i spytała czy nie zgodziłbym się poprowadzić w jej lokalu spotkania autorskiego z pewnym pisarzem. Ucieszyłem się bo po pierwsze kolejna fucha a po drugie od razu dostałem do przeczytania jego najnowsza książkę.
Teraz mogłem spokojnie rozwalić się w domu na kanapie z lekturą w łapie i upierać się ,że na nic nie mam czasu bo „pracuję”.
A że książkę czytało się nieźle humor zdecydowanie mi się poprawiał.
Tytko koleżanka małżonka chodziła czegoś skwaszona i burczała o wynoszeniu śmieci, sprzątaniu kuchni i wysadzaniu dzieci na nocnik.
No co zrobić. Praca.
Do obowiązków trzeba podchodzić poważnie. Mniej ważne sprawy muszą poczekać.
Dzięki takiej postawie książkę udało mi się przeczytać na czas i podczas spotkania z pisarzem udało mi się nie wyjść na idiotę.
Taką mam przynajmniej nadzieję.
A potem znajoma zapytała czy walutą rozliczeniową za moją pracę nie mogłyby być książki.
A ja się ucieszyłem.
A potem z zapasem nowych lektur wróciłem do domu.
Zastanawiając się pod drodze za co jutro zatankuję.

wtorek, 28 lutego 2012

Jeden dzień!

Skoro tak jakoś militarnie się zrobiło to w ubiegłym tygodniu przeszedłem rodzicielski chrzest bojowy.
Odkąd dziewczyny poszły do żłobka jesteśmy regularnymi gośćmi gabinetu pediatry. Najpierw choruje jedna. Kiedy zaczyna zdrowieć zaczyna się u drugiej. Potem zazwyczaj ja załapuję choróbsko i zarażam koleżankę małżonkę. W międzyczasie wykurowane dzieci wracają do żłobka tylko po to by tam znowu złapać jakieś cholerstwo.
A jak nie złapać to chociaż przynieść.
Ich szczytowym (jak dotąd -he, psiakrew, he) wyczynem było zarażenie mnie półpaścem. Nawet się ucieszyłem bo dostałem zwolnienie a czułem się całkiem nieźle.
Oczami wyobraźni widziałem już siebie wylegującego się z książką w łóżku do południa. Relaks, sielanka, cisza, wypoczynek.
Jeden dzień. Tyle ta sielanka trwała.
Drugiego dnia dostałem potwornej anginy. Teraz czułem się już fatalnie,ale nadal miałem spokój w domu. Żona w pracy, dzieci w żłobku. Nadrabianie zaległości filmowych przed telewizorem.
Jeden dzień. Jeden pieprzony dzień.
Trzeciego dzieci już nie poszły do żłobka ponieważ też się rozchorowały.
Chwile potem pozamiatało też koleżankę małżonkę.]
I zaraz okazało się ,że to ja czuję się najlepiej z całego towarzystwa i muszę zostać pielęgniarką.
I tak ten dziki taniec trwa do dnia dzisiejszego.
Ostatnio dzieciaki siedziały w domu dwa i pół tygodnia.
Przetrzymaliśmy je w chałupie żeby mieć pewność ,że się wykurowały.
Jeden dzień. Jeden pierdolony dzień.
Tyle były zdrowe. Na drugi poszły jeszcze do żłobka ,ale w piątek musiały zostać w domu.
A potem nadeszła koszmarna noc desperackich prób zbijania gorączki zakończona sobotnią wizytą w szpitalu dziecięcym.
Miła pani doktor stwierdziła,że trudno jej powiedzieć ,że trzeba poczekać z diagnozą i obserwować.
W poniedziałek nasza przygoda z obserwacją została zakończona.
Diagnozą „zapalenie płuc”.
Zastrzyki dwa razy dziennie. I tak oto na dojazdy do pracy i na zastrzyki zacząłem robić dziennie ponad sto kilometrów.
Oboje ze względu na sytuacje w pracy nie mogliśmy wziąć zwolnienia więc do akcji kroczyło konsorcjum babcino-dziadkowe.
W środę koleżanka małżonka musiała wyjechać na trzydniowe szkolenie. Z naciskiem na MUSIAŁA.
Wieczorem ta z córek, która do tej pory czuła się lepiej zarzygała łóżeczko, matę, łazienkę, ukochanego króliczka, oraz ukochanego tatusia. Potem nastąpiła równie kolorowa noc.
A potem poranek spędzony na gorączkowym planowaniu działań w taki sposób aby pogodzić obowiązki zawodowe z rodzicielskimi i jeszcze innymi, o których na razie nie mogę napisać.
Jakoś się udało.
Przynajmniej teoretycznie.
Kiedy zgoniony jak szczur, zgrzany i zdyszany robiłem wszystko by zdążyć zawieźć dziecko na zastrzyk -wszystko zaczęło się sypać.
Jeden telefon. Jeden pieprzony telefon- rozpieprzył w drobny mak cały domek z kart.
Wkurzony jak cholera, z płaczącym po zastrzyku dzieckiem pod pachą, musiałem wrócić do pracy.
Nie miałem dużo do zrobienia. W normalnych warunkach jakiś kwadrans.
Jednak warunki, kiedy ktoś znienacka wali ci w klawiaturę zanim zdążysz „zasejwować” projekt trudno nazwać za normalne.
Albo gdy ciągnie za kabel od myszki. Też znienacka.
I nawet kiedy ta mała cholera zajęła się stacjonarnym telefonem i miałem chwilę spokoju to okazała się krótkotrwała.
-Tataaaa KUPEEEEEE!
Poniosło się po korytarzu, ku rozbawieniu pani sprzątającej pomieszczenia.
No to dziecko, pod pachę i galop w stronę toalety.
Tym razem ku nieukrywanej radości pana na portierni.
Potem gorączkowe wypakowywanie dzieciaka z licznych warstw ubrania. Żeby tylko zdążyć przed katastrofą.
Zdążyłem. Tyle,że tak naprawdę to nie kupę miała księżniczka do zrobienia.
A tego nie przewidziałem. Parametry były ustawione pod emisję ciał stałych a nie cieczy.
Starałem się nie kląć moszcząc dziecku zasikane majciochy papierem toaletowym.
Kiedy po skończonej pracy targałem ją do samochodu myślałem ,że to już koniec przygód.
Wsunąłem kluczyk do stacyjki. Rozrusznik zajęczał tak jakoś bez przekonania a ja zdałem sobie sprawę, że o ile gazu mam cały zbiornik to benzyny na dnie baku.
Dziecko zaczęło wyć a ja spociłem się na samą myśl o tym,że teraz jeszcze z jakąś butlą będę musiał ciągnąć dziecko na stację benzynowa i z powrotem.
Przekręciłem desperacko kluczyk po raz kolejny i... silnik odpalił.
Poczekałem chwilkę aż się zadławi,ale nie... chodził równo. Z dusza na ramieniu ruszyłem. Do stacji benzynowej było kilkaset metrów i jedno skrzyżowanie. Przejechałem je operując bardzo delikatnie pedałem gazu. Na ostatniej prostej do Orlenu przyspieszyłem by mieć pewność,że nawet jeżeli silnik zgaśnie to się dotoczę.
Dotoczyłem się.
Do tabliczki z napisem … „STACJA NIECZYNNA”.
Zawróciłem.
Nawet nie miałem siły kląć.
Ani cieszyć się kiedy udało się dojechać do innej stacji.
Po powrocie wykapałem dzieci, nakarmiłem, położyłem spać, zrobiłem sobie kanapki i otworzyłem piwo.
Obudziłem się o 22.00 z kanapką w ustach i nie dopitym browarem.
Wyłączyłem telewizor i powlokłem się do łóżka.
Jeden dzień.
Jeden pierdzielony dzień.
A ile wrażeń.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Wojna!

Średnio raz w tygodniu siadam do klawiatury żeby coś „nastukać” na blog,ale jakoś ciągle pisanina rozłazi mi się w szwach.
Co nie znaczy,że nic się nie dzieje. Jeżeli kiedykolwiek powstanie (a zaparłem się,że tak) cykl powieściowy oparty na Dzieciach Frankensteina to ten tom będzie miał tytuł „Garbaty w kryzysie”.
Kryzysie rozumianym cholernie szeroko. Fizycznie, psychicznie, ekonomicznie oraz... militarnie.
Mam nadzieje,ze jeszcze was kiedyś zadziwię wyjaśniając w jak szalony sposób z owego kryzysu się wyciągam.
To będzie albo wielka chwała albo jeszcze większa kompromitacja. Ale jak widać zaczyna działać.
Skupmy się na kryzysie.
Od końca może.
Wojny.
Dlaczego wybuchają?
W imię zasad?
No raczej z przyczyn finansowo-gospodarczych. Ja wiem,że nie jestem odkrywczy więc przechodzę do meritum.
Jestem w stanie wojny.
To nieprawda,że produkując czekolady, budując kurorty narciarskie i przechowując na kontach brudną kasę cwaniaków z całego świata można pozostać neutralnym. Prawie by im się udało, ale załatwiła ich ta pieprzona waluta.
I dlatego wypowiedziałem ,jednostronnie, wojnę Szwajcarii.
Nie kupuję Milki, nie jeżdżę w ich Alpach na nartach i udaję ,że nie słucham Eluveite.
To nie jest kosztowny konflikt.
Milki nigdy nie lubiłem, na wyjazd na narty mnie w tym roku nie stać a folk metal ze Szwajcarii jest fajny, ale potrafię żyć bez dźwięków liry korbowej.
Nic mi nie wiadomo natomiast na temat kosztów jakie nasz konflikt generuje po stronie Szwajcarii.
Może napiszę do ambasady i zapytam?
A może lepiej się nie wychylać?
W końcu mam żonę i dzieci.
Ech, z tym rodzicielstwem, nawet porządnej wojny- w imię kasy i zasad- człowiek wypowiedzieć nie może.
O rodzicielstwie jutro-szerzej :-)