piątek, 15 maja 2009

Anioły i demony percepcji ;-)

No i masz. Dochodzę do wniosku,że ciąża zmienia percepcję. Właśnie wróciliśmy z kina. Musiałem obejrzeć „Anioły i Demony” Rona Howarda ponieważ redakcja zamówiła u mnie recenzję tego wybitnego dzieła. Mając w pamięci ekranizację „Kodu Leonarda” nie paliłem się specjalnie do tego by obejrzeć kolejne losy Roberta Langdona. Na duchu podtrzymywało mnie tylko to, że moja kochana żona lojalnie postanowiła towarzyszyć mi w tej niedoli.
„Kod Leonarda” przeczytałem z prawdziwą przyjemnością, ale wersja filmowa była słabiutka.

Nie odważyłem się przeczytać żadnej z pozostałych książek Dana Browna- streszczenia na okładkach skutecznie mnie zniechęciły sugerując porażająca wtórność granicząca z autoplagiatem.

Koleżanka małżonka i owszem przeczytała „Anioły i demony”. Potwierdziła tylko moje obawy.

Przed seansem widząc moją niezbyt szczęśliwą minę pocieszała mnie mówiąc,że w przypadku „Kodu” mieliśmy słabą ekranizację niezłej książki więc może tym razem będzie odwrotnie?

W sumie czemu nie? Bywały już takie przypadki.

I co? W połowie filmu najbardziej interesowało mnie znalezienie takiej pozycji w fotelu by ścierpnięte pośladki przestały mrowić. Potem jednak sam przyłapałem się na tym,że skubię brodę. A więc nie ma co się zgrywać trochę mnie wciągnęło. Jednak w finale wbrew intencjom twórców moje tętno zdecydowanie się obniżyło. A dramatyczne wyjaśnienie „wielkiej zagadki” pozostawiło mnie totalnie obojętnym. Kiedy więc pojawiły się napisy i rozbłysło światło byłem pewien,że usłyszę jęk ulgi jakieś stwierdzenie w stylu „ale się wynudziłam” albo krótkie „jeeeeeeezuuu” podkreślone wymownym grymasem.

Tymczasem z sąsiedniego fotela usłyszałem... „hmm, podobało mi się!”.

No, normalnie ktoś mi żonę podmienił! Często zdarzają nam się różnice w ocenach filmów, ale dotyczy to raczej niuansów. Wychowaliśmy się oboje na „Gwiezdnych Wojnach” i „Indianie Jones” - oba cykle są dla nas kultowe. Zgodnie lekceważymy nową trylogię Lucasa (chociaż ja trochę mniej) i mamy mieszane uczucia w przypadku „ Królestwa kryształowej czaszki”. Owszem, ja w przeciwieństwie do żony nie przepadam,za angielskimi filmami kostiumowymi a ona nie może zrozumieć dlaczego jestem w stanie obejrzeć każdy chłam, którego akcja dzieje się w podwodnym świecie. Na ogół jednak podoba nam się to samo. Dotychczas największe różnice w ocenie były takie jak w przypadku „Gran Torino” Eastwooda. Który dla mnie był „nudny,średniawy, ale fajny” a dla żony „nudny, po prostu nudny”.

Kiedy więc usłyszałem,że „Anioły i demony”jej zdaniem są wciągającym filmem z szybką akcją aż mnie zatkało. Ten nudny i naciągany gniot?

Czyżby ciąża i te parę tygodni spędzonych na zwolnieniu mogło tak zmienić percepcję mojej tak dotychczas wymagającej wobec filmów żony?

Jaka „szybka akcja” do cholery! To mechaniczne dreptanie od kościoła do kościoła, czytanie kolejnych inskrypcji i zaglądanie pod kolejną okrągłą pokrywę to ma być „wciągający film”?!

Całe szczęście,że nie użyła określenia „zajebisty”. Wtedy naprawdę zacząłbym się martwić.


1 komentarz:

  1. Mnie film też sie bardzo podobał.Byłam w kinie po10 latach albo i więcej.Film mnie tak wciagnoł ,że zapomniałam czytać a nie znam języka obcego.

    OdpowiedzUsuń