wtorek, 28 grudnia 2010

Biorę się do roboty.

Strasznie ciężko ostatnio jest mi coś napisać. Rozwój córek wszedł w tak gwałtowną fazę, że czasem żal od nich odwrócić wzrok bo człowiek może coś przegapić.
Dwa dni temu jedna z nich nauczyła się wchodzić na kanapę a dzień później znalazłem ją siedzącą na całkiem wysokim wiklinowym koszu na zabawki.
Codziennie ich słownik wzbogaca się o nowe słowa a asortyment min o kolejne grymasy.
Człowiek może patrzeć na nie godzinami. A czasem nawet podyskutować.
Co nie znaczy, że opieka nie daje w kość.
Bo daje.
Mimo,że ostatnio nocki robią się coraz lepsze. Tyle,że to od początku była sinusoida.
Doszło do tego,że już boje sie pisać na blogu,że „jutro napiszę o...” mimo,że post jest juz prawie gotowy.
Bo często zaabsorbowany rodzinnym życiem orientuje sie,że już minął tydzień a ja nawet nie spróbowałem czegoś napisać.
A kiedy próbuje to... szkoda gadać.
Krasnoludzkie plemię nie toleruje technik bardziej zaawansowanych niż grzechotka.
Kiedy tylko zorientują się ,że tata siedzi przy kompie przypuszczają gwałtowny i brutalny atak.
Wieszają się u moich kolan i żądają do nich natychmiastowego dostępu.
Udręczony i sterroryzowany tatulo bierze więc tę najbardziej agresywną i jeszcze przez chwilę próbuje w dalszym ciągu pisać coś jedna ręką.
Niestety.
Porzucona na podłodze córka podnosi poziom emitowanych decybeli do takiego, który nie tylko sikorkę ,ale i Boeninga 737 może strącić w locie.
A, że nad naszym domem przebiega korytarz powietrzny, to w obawie o życie niewinnych ludzi, odkładam jedną córkę i biorę na kolana tę drugą.
Udowadniając tym samym własną naiwność i łamiąc podręcznikową zasadę mówiącą ,że z terrorystami nie należy negocjować.
Odłożona córka zezłości wygina całe ciało, traci równowagę i wali główką o podłogę.
A potem mówi co o tym myśli.
Niezbyt wyraźnie.
Za to cholernie głośno.
Przy karmniku za oknem robi się pusto.
A ja odkładam obie terrorystki na podłogę i biegnę zerknąć czy na niebie nie widać smug kondensacyjnych jakiegoś odrzutowca.
Uspokojony wracam do córek, które wcale na uspokojone nie wyglądają.
Zdesperowany zaczynam śpiewać.
Chociaż wcale nie umiem.
I tańczyć.
Chociaż umiem średnio.
A potem robić idiotyczne miny.
O, w tym jestem niezły.
Zawsze byłem całkiem dobry w robieniu z siebie idioty.
I kiedy w końcu koleżanka małżonka wstaje i pyta czemu jej wcześniej nie obudziłem i nie poszedłem pisać to trudno jest mi odpowiedzieć cenzuralnie.
Wygłaszam wtedy gorzki płaczliwo-warkliwy monolog.
Coś o kłodach rzucanych pod nogi, braku wsparcia i tak dalej.
I o tym,że teraz to już nawet nie mam siły myśli zebrać a co dopiero czegoś napisać.
Jednym słowem nieco żałosne biadolenie i samousprawiedliwianie się.
Do tego doszły jeszcze przygotowania świąteczne, problemy z piecem CO, pierwsze urodziny córek i masa różnych spraw, które odciągały mnie od pisania.
Prawdę mówiąc pragnąłem wreszcie odrobiny świętego spokoju.
Kilka razy nawet coś tam naskrobałem. Nawet całkiem sporo. Ale było to tak słabe,że nawet nie miałem ochoty czytać tego jeszcze raz ,żeby coś poprawić.
A jednak pewno drobne zdarzenie spowodowało,że poczułem,że nie mogę odpuścić pisania blogu.
Pozwólcie,że owo zdarzenie przez chwile będzie tajemnicą.
W każdym razie dzisiaj rano przed jedenastą zostawiłem koleżankę małżonkę z dzieciakami i ubrany w narciarskie ocieplane spodnie i dwa swetry zasiadłem przy komputerze.
Mój spokojny kąt do pisania znajduje się w części domu, która z oszczędności jest słabo ogrzewana.
Ale to nawet lepiej. Orzeźwiający chłód pozwala oczyścić myśli.
Tak więc siadłem, pociągnąłem duży łyk mocnej kawy i zacząłem nadrabiać zaległości...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz