środa, 29 grudnia 2010

"Smoke on the... father"

Koleżanka małżonka przeczytała to co wczoraj napisałem i mruknęła, że zapomniałem o najważniejszym:
-O kominku zapomniałeś napisać. A to przecież był wielki finał.
Faktycznie.
Jeszcze przed kolacją,ale już po prysznicu, postanowiłem rozpalić w kominku. Podczas gdy ja gmerałem w wygaszonym piecu w domu temperatura odczuwalnie spadła i chcieliśmy posiedzieć w miłym cieple.
Szybko wrzuciłem jakieś papiery, trochę drobnego drewna i kilka solidnych szczap. Podpaliłem wszystko zapalniczką i zostawiłem lekko uchylone drzwiczki żeby był lepszy „cug”.
-To ja jeszcze szybko, przed jedzeniem zajrzę do tego cholernego pieca żeby sprawdzić czy wszystko w porządku bo ponownego rozpalania to już mogę dzisiaj nie przeżyć.
-No to leć.
No to poleciałem. Z piecem było wszystko w najlepszym porządku. Wracałem więc w dobrym humorze a w brzuchu burczało mi z głodu.
Czy próbowaliście kiedyś krzyczeć szeptem?
Wbrew pozorom jest to możliwe chociaż naprawdę niełatwe.
Aby szept mógł uchodzić za krzyk potrzebne jest prawdziwe nagromadzenie gwałtownych emocji.
Takie emocje usłyszałem w głosie koleżanki małżonki kiedy wszedłem do przedpokoju.
-Wołam cię i wołam !-darła się na mnie szeptem, wspominając wielokrotnie o „urrrrrwanych kubkach”.
Zrozumiałem,że coś się stało, ale nie miałem pojęcia czemu stan naszych naczyń wywołał u niej tak gwałtowną reakcję.
Jednak jej warczący „szeptokrzyk” zapowiadał kłopoty.
Pomyslałem,że gdyby nie bała się, że obudzi dzieciaki to rano musiałbym wstawiać nowe szyby w oknach. A w szafkach zamiast pourywanych kubków znalazłbym tylko ceramiczną miazgę.
Naburmuszony coś tam cicho odwarknąłem, ale ochota na dyskusję przeszła mi kiedy wszedłem do pokoju.
Pokoju pełnego czarnego dymu szarpanego przez podmuchy lodowatego wiatru wpadającego przez drzwi balkonowe i wypadającego przez kuchenne okno.
Tym razem ja wspomniałem coś o uszkodzonych fajansach i pomogłem żonie machać kocem żeby jak najszybciej usunąć dym z pomieszczenia.
Potem pobiegłem otworzyć drzwi do przedpokoju, żeby smog uciekał również tamtędy.
I dalej wachlowałem.
I wachlowałem.
Szeptem odkrzykując koleżance małżonce „że czego się czepia, jak wychodziłem wszystko było w porządku a ja przecież tylko chciałem żeby w tym cholernym domu wreszcie było ciepło.”
We łbie kręciło mi się jak na karuzeli. Kolejna sesja śmierdzących inhalacji to nie było to o czym marzyłem.
To nie był udany wieczór.
To nie był udany dzień.
Po kilkunastu minutach powietrze się oczyściło.
Atmosfera w sensie przenośnym też.
-Jak tylko wyszedłeś dym buchnął do środka i zrobiło się czarno. Przestraszyłam się o dzieciaki i pognałam zamknąć drzwi do sypialni.
-No tak teraz rozumiem. Ja pierniczę co za dzień. Dobrze, że się wreszcie kończy.
-Noooo...
A potem poszedłem jeszcze raz pod prysznic żeby zmyć z siebie swąd dymu.
Kiedy wróciłem ogień w kominku palił się czystym i jasnym płomieniem a po pomieszczeniu rozchodziło się miłe ciepło.
Na stole czekała kolacja.
I te pierdzielone świeczki.
Resztę już znacie.

4 komentarze:

  1. A jednak kominek hihi...
    Drevni kochana wiem co przeszłaś. Moje ostatnie spotkania z kominkiem skończyły się urwanymi kubkami wysyłanymi w kierunku pana dyrektora energetyki. Nie wspomnę o smrodzie w domu, krzyku dzieci i zimnie po wietrzeniu salonu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zwizualizowałam sobie to wachlowanie ;-))) he he...

    OdpowiedzUsuń
  3. Heh, dzień jak codzień, no może prawie.
    Domyślam się że w kominku brak dolotu z zewnątrz więc ruch drzwiami nieco zaburzył równowagę ciśnień, no i na usta zaczęły się cisnąć słowa o urrrrwanych kubkach no i człowiek mógł się zrobić "deep purple".

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobreeee :-)))
    Dolot był. Za to "odlotu" brakowało ;-)
    I zrobiły się "Stairway to... hell".

    OdpowiedzUsuń