piątek, 16 października 2009

Z pamiętnika kuzyna Hioba cz. 1

Jakiż byłem naiwny określając, kilka tygodni temu, sytuację remontowo budowlana jako "apokalipsę".
Teraz skończyła mi się skala. W każdym razie zabrakło mi słów cenzuralnych.
Zresztą w ogóle ostatni czas był cudny.
Wczoraj obudziłem się wymemłany i nieświeży ponieważ dzień wcześniej byłem tak zmęczony,że nie miałem siły się wykąpać.
Taak, środa to był dzień pełen wrażeń. Nad ranem obudziło mnie wycie wiatru i odgłos papy tłukącej się o dach.
Tej świeżo położonej, na której ma być z kolei ułożony gont. Ten, na który ciągle czekamy.
Zwlokłem się z wyra, narzuciłem coś na siebie i lekko nieprzytomny poszedłem ocenić rozmiar szkód.
W progu potknąłem się o kawał papy. Tej ,która powinna być na dachu.
Z rezygnacją patrzyłem na zmaltretowana wschodnią połać dachu, na której widać było spore ubytki.
Zerknąłem na zegarek-było już trochę za późno żeby brać się za naprawę.
Nic to-pomyślałem-wrócę z pracy i to zrobię. Zresztą przy takim wietrze i tak nie ma sensu walczyć z tematem.
Wróciłem do domu, szybko się oporządziłem, ucałowałem koleżankę małżonkę i poszedłem do samochodu.
Wsiadając jeszcze raz zerknąłem na dach.Bez entuzjazmu.
-Dobrze ,że nie pada-mruknąłem sam do siebie i przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Pięć minut później na przedniej szybie pojawiły się pierwsze krople.
-Kurwa!-jęknąłem patrząc jak wiatr rozmazuje je w malownicze esy floresy.
Jeżeli deski zamokną kładzenie gontu mija się z celem bo i tak wszystko zgnije.
na takich niewesołych rozmyślaniach upłynęła mi reszta drogi do pracy.
Kiedy dojechałem deszcz już zamienił się w śnieg.
Może to i lepiej- pomyślałem. Lepiej dla dachu.
Gorzej dla moich lekko łysawych opon.
Na szczęście w piwnicy czekają nowiutkie, porządne zimówki założone na zapasowe felgi. Zmiana kół nie powinna mi zająć więcej niż pół godziny.
Po powrocie do domu stwierdziłem,że włażenie na dach w dalszym ciągu mija się celem ponieważ deski tak zamokły,że przybijanie nowej papy nie ma sensu. Najpierw wszystko musi trochę przeschnąć.
Wyniosłem więc koła z piwnicy i zapakowałem je do samochodu.Na podwórku nie było warunków do roboty a w garażu mamy w tej chwili magazyn materiałów i narzędzi.
Pojechałem więc na pobliski leśny parking i tam rozłożyłem się z całym majdanem.
Po kilku minutach byłem przemoczony i przewiany wiatrem na wylot.
Na domiar złego nie mogłem odkręcić ani jednej śruby.
czemu nie byłem jakoś tym zdziwiony.
Najwyraźniej był to dzień gnębienia Garbatego. Tyle,że garbaty nie z kupy ani cukru ulepiony i zawziąć się potrafi.
Zapakowałem koła z powrotem do samochodu i pojechałem do domu po resztę narzędzi.
Wróciłem wyposażony w dwa młotki, dwa dodatkowe klucze do śrub,odrdzewiacz w spraju ,długi kawał rury, który miał mi posłużyć z dźwignię i .... batonik na osłodę życia.
Po kilkudziesięciu minutach Garbaty zaczął wymiękać.
Po batoniku zjedzonym na czczo zrobiło mi się niedobrze, oba klucze się wygięły i zeskakiwały ze śrub a na domiar złego zorientowałem się ,że z jednej opony schodzi powietrze.
No, nieee-jęknąłem w duchu-chociaż to jedno koło muszę wymienić!
desperacko waliłem w śruby i felgę młotkiem, szarpałem się z wygiętymi kluczami i robiłem dźwignię z rury.
Wszystko na próżno.
A czas uciekał. Za kilkadziesiąt minut zaczynały się zajęcia w szkole rodzenia.
Zgnębiony wróciłem do domu. Szybko przebrałem się w suche ciuchy i jazda.
W samochodzie ogrzewanie na full- żeby się rozgrzać ,muza na full-żeby nie zasnąć.
Po drodze, na stacji benzynowej, dopompowałem koło i jakoś udało nam się zdążyć na czas.
Niestety nie wiem jaki był temat zajęć.nie byłem w stanie się na nich skoncentrować. Byłem za bardzo zajęty desperacką walką o to by nie zasnąć.
Walcząc z opadającymi powiekami zastanawiałem się jak zareagują pozostali uczestnicy kursu kiedy zacznę chrapać.
W wyobraźni już widziałem jak po kolejnym "mrugnięciu" zobaczę wpatrzone w siebie kilkanaście par oczu i dziwne uśmieszki na twarzach.
I nawet nie wiem kiedy...odjechałem.
Siedziałem na krześle z łokciami opartymi na kolanach i zwieszoną nisko głową.
I nikt nawet nie zauważył ,że przespałem kilkanaście minut.
Po tej drzemce nawet poczułem się trochę lepiej.
A jednak wracając do domu modliłem się,żeby nie zastać w nim już żadnego fachowca, który będzie próbował zarzucić mnie milionem pytań.
Niestety. Byli w komplecie.
To znaczy fachowcy.
Pytania zresztą też.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem,że czwartek będzie jeszcze cięższy.
CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz