sobota, 10 października 2009

Bękarty Wojny


No to skoro o filmach i "bastardach remontu" mowa-wypada jedną zaległość jeszcze nadrobić.
„Bękarty Wojny” zapowiadane były jako nowa „parszywa dwunastka”-nic bardziej mylnego.
W swoim najnowszym filmie Tarantino zdecydowanie postawił na dialogi.
Jednak są to zupełnie inne dialogi niż w kultowym „Pulp Fiction” czy znacznie słabszym „Death Proof”.
To nie jest tylko przydługa gadka szmatka, która ma podkreślić następującą po niej eksplozję przemocy.
Chociaż rzeczywiście owa eksplozja następuje, ale mam wrażenie,że tym razem to ona pełni służebną rolę i po prostu stanowi rozładowanie napięcia nagromadzonego w owych dialogach.
A napięcie jest niesamowite.
Od pierwszej sceny.
Otwarta przestrzeń, droga przez pola, zagubione gospodarstwo- pozorna sielanka. A jednak już czujemy, że zaraz po prostu musi zdarzyć się coś złego.
Pozostaje tylko pytanie „co” i „kiedy”?
A potem zaczyna się nieśpieszna rozmowa. Urzędnik pragnie wyjaśnić pewne kwestie administracyjne a rolnik stara się w miarę dokładnie odpowiadać na pytania zawarte w formularzu.
Tyle,że urzędnikiem jest inspektor SS Hans Landa (Christoph Waltz) nazywany „łowcą Żydów”.
A rolnik...no bez przesady nie zdradzajmy wszystkiego od razu.
W każdym razie „Bękarty Wojny” właśnie grą Christoph'a Waltz'a stoją. Kiedy pojawia się na ekranie napięcie robi się wręcz nieznośne a kiedy z niego znika mamy ochotę głośno odetchnąć a nawet załkać jak Żydówka Shossanna, która na skutek okrutnego zrządzenia losu musi pogodnie konwersować z człowiekiem odpowiedzialnym za wymordowanie jej rodziny.
Oczywiście jak to w filmach Quentina Tarantino nie brakuje też humoru.
Wspaniały jest Brad Pitt próbujący udawać włoskiego producenta filmowego. Ten jego okrutnie amerykański akcent i mina „na Marlona Brando”-po prostu rewelacja!
Zdecydowanie mniej niż w poprzednich obrazach tego reżysera jest tu filmowych cytatów.
Przynajmniej jeżeli chodzi o stronę wizualną.
Bo na ścieżce dźwiękowej dzieje się sporo.
Miłośnicy kina wojennego, sensacyjnego czy spaghetti westernów mogą mieć momentami lekkie uczucie deja vu. I nic dziwnego bo Tarantino pożyczył z takich produkcji utwory Ennio Morricone, Charlesa Bernsteina i Dimitri Tiomkina.
Napisałem ,że nie jest to nowa „Parszywa Dwunastka”. Nie jest to tak naprawdę również film o tytułowych „Bękartach Wojny”. Żydowskie komando polujące na hitlerowców pełni w filmie ważną,ale epizodyczna rolę.
Najważniejszą bohaterką jest wspomniana wcześniej Shossanna.
Celowo piszę „najważniejszą” a nie „główną” bo kilka wątków jest tu w zasadzie równorzędnych.
O prawdzie historycznej natomiast nawet się nie zająknę bo Tarantino niewątpliwie ją „zna,ale nie używa”.
Podsumowując- niezły film, który wielbicieli Quentina powinien usatysfakcjonować,ale dla miłośników wartkiej akcji może być nużący. I niestety daleko mu do błyskotliwości „Pulp Fiction”.
Trochę się czepiam,ale tylko dlatego,że tego filmy Tarantino uwielbiam i po każdym wiele obie obiecuję.
W każdym razie kiedy zadzwoniła do mnie mama- spytać czy warto iść na „Inglorius Bastards”-zawahałem się.
A potem odradziłem- bo... tata się wynudzi a mama po scenach skalpowania może potem mieć problemy z zaśnięciem.
Nie to pokolenie, nie ta wrażliwość, nie ta estetyka.
A koleżance małżonce film bardzo się podobał. Chociaż przyznała ze skruchą,że dla naszych córek, które siedzą w brzuchu dopiero siódmy miesiąc, to trochę za mocne kino.
Nie wiem jak dla nich, ale dla Niemców to dopiero musi być przeżycie kinowe.
Myślę,że kilka osób w tym kraju może przestać lubić Tila Schweigera za rolę Hugo Stiglitza.
Dlaczego?
Sami zobaczcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz