piątek, 23 kwietnia 2010

Cholerny żłobek

Dzieciaki skończyły czwarty miesiąc i powoli zaczynamy się zastanawiać co dalej.
Ponieważ u mnie w pracy sytuacja jest, delikatnie mówiąc, średniawa nie zanosi się na to by koleżanka małżonka mogła po urlopie macierzyńskim posiedzieć w domu jeszcze na wychowawczym.
Tym bardziej,że z jej firmy też docierają do nas niepokojące wieści.
Cali my- zafundować sobie dzieciaki w samym środku globalnego kryzysu.
Pozostaje zagryźć zęby, spuścić łeb i przeć do przodu. Jakoś to będzie. Musi.
Powtarzam to sobie ciągle i mam nadzieję,że w końcu uwierzę.
W każdym razie łażę z ciężką gulą w żołądku. A ostatnie „narodowe rekolekcje” oraz pewna bardzo smutna informacja, która niedawno do mnie dotarła powodują,że trudno opędzić się od myśli typu „co by się z dziewczynami stało gdyby mnie zabrakło”.
Ciężar odpowiedzialności aż ściska klatkę piersiową.
A jednak paradoksalnie nasza ponura rzeczywistość potrafi mnie rozbawić.
Otóż postanowiliśmy poszukać żłobka dla dzieci. Na pierwszy ogień poszedł ten blisko dziadków.
„No bo gdyby co, to zawsze oni mogą odebrać”.
A jednak przed drzwiami zawahaliśmy się.
-Jak pomyślę,że miałabym je tu zostawić obcym ludziom to już mi się chce płakać- koleżanka małżonka rzeczywiście wyglądała tak jakby zaraz łzy miały jej pociec po policzkach.
Czułem to samo.
-Nie martw się kochanie. Zapiszemy je,ale może w międzyczasie oś się uda wykombinować-pocieszałem bez specjalnego przekonania.
Tak, na pewno zadzwoni Steven Spielberg i łamaną polszczyzną z kiepskim akcentem zapyta czy milion dolarów za prawa do ekranizacji „Dzieci Frankensteina” nie jest kwotą, która nas obraża.
-Ech, kurwaś- westchnąłem i nacisnąłem klamkę.
Weszliśmy do jasnego korytarza z dziecięcymi rysunkami powieszonymi na ścianach.
Jakaś pani w fartuchu wskazała nam właściwe drzwi.
-Dzień dobry, chcieliśmy zapisać córki do żłobka- oświadczyła radośnie mama księżniczek.
-Proszę bardzo. Żaden problem.Zaraz dam państwu formularze- uśmiechnęła się miła pani.
-Od przyszłego roku byśmy chcieli.
-Jasne. Jak tylko zwolni się jakieś miejsce to nie ma sprawy.
Czemu nie byłem zaskoczony.
-Będziecie państwo na liście rezerwowej oczywiście.
-Taaaaak?
-Yhm!-pokiwała wesoło głową- Na razie na liście mamy sto pięćdziesiąt nazwisk.
-Aha-żona miała minę jakby znalazła się w jakimś matriksie a ja postanowiłem się nie wtrącać. Bo jeszcze mnie poniesie i kogoś obrażę.... Oprałem się o framugę drzwi i obserwowałem rozwój wypadków.
-A ile jest miejsc w waszej placówce- zamrugała oczami koleżanka małżonka.
-A pięćdziesiąt!- uśmiechnęła się promiennie miła pani.
-Rozumiem. I już na przyszły rok miejsc nie ma?
-No są- wzruszyła ramionami tamta- Na liście rezerwowej.
Powiedziała to takim tonem jakby rozmawiała z wyjątkowo tępym dzieckiem.
-Wiecie państwo miejsca czasami się zwalniają. Ludzie się przeprowadzają i inne takie.
-Aha- pokiwała głową koleżanka małżonka- A ile w tamtym roku się zwolniło?
-Trzy.
Popatrzyliśmy na panią lekko osłupiali.
Odpowiedziało nam puste, służbowe spojrzenie.
I uśmiech.
Miły.
Radosny.
Sympatyczny.
Wręcz promienny.
Doprowadzający do szału.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz