piątek, 5 listopada 2010

Czerwone marzenie

W sobotę, po przebudzeniu bałem się otworzyć oczy.
Leżałem przez chwilę kontemplując panująca w domu ciszę.
W końcu jednak ostrożnie zamrugałem.
I... nic. Jakimś cudem głowa mi nie popękała i nie rozsypała się na tysiące kawałków.
Całe szczęście- pomyślałem- koleżanka małżonka nie byłaby zadowolona gdyby musiała sprzątać ten bałagan.
W sumie, po stracie głowy, byłoby mi raczej wszystko jedno,ale gniew małżonki to i tak rzecz straszna.
Zwłaszcza dla kogoś z mocno wyeksploatowaną głową.
Tydzień wcześniej zadzwonił mój ulubiony „cholesterolowy ateista” z zaproszeniem na swoje urodziny.
Na szczęście, dla mojej głowy, nie jakieś superokrągłe, ale i tak słuszne.
Bardzo się ucieszyłem bo dawno się nie widzieliśmy a od wspólnej konsumpcji napojów dozwolonych od lat osiemnastu minęło sporo czasu.
-Zapraszam was do „Winomanii”- ta informacja jeszcze bardziej mnie ucieszyła.
Bo ja bardzo lubię wino. Zwłaszcza czerwone.
A ostatnio jakby los zawziął się by przetestować moją wytrzymałość.
Bo albo zamiast trunku trzeba kupić pieluchy, kremiki, i inne bambaryłkowe gadżety albo do obiadu akurat pasuje wino białe, albo jest akurat moja kolej na pełnienie kierowniczej roli.
To znaczy kierowanie samochodem pełnym opitych winem, oczywiście czerwonym, przyjaciół.
A kiedy wreszcie z butlą ulubionego trunku i z deklaracją małżonki „dzisiaj ja prowadzę” udajemy się do przyjaciół to okazuje się, że „specjalnie dla naszego Garbuska kupiliśmy takie pyszne lokalne piwko”.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli- ja nie narzekam, tylko naświetlam sytuację.
Bo piwko było przednie.
Nie chciałbym też żebyście pomyśleli,że ostatnio nie robimy nic innego tylko imprezujemy.
Wręcz przeciwnie.
Po prostu zagęszczam trochę chronologię wydarzeń. Rozciągniętych w czasie niczym amatorski peleton na górskim etapie wyścigu.
Albo grupa studentów trzeciego roku podczas testu Coopera.
Jednym słowem od miesięcy nie mogłem się doczekać kiedy tianiny i garbniki zatańczą walca z moimi kubkami smakowymi.
No i zatańczyły.
Tyle,że flamenco.
I to jakie.
Co kilka minut na stół wjeżdżała kolejna karafka z trunkiem a właściciel lokalu raczył nas barwną opowieścią na temat jego walorów, historii, specyfiki, winnicy, regionu winiarskiego.
Jak już kiedyś pisałem trzeba uważać z marzeniami ponieważ mogą się spełnić.
Ja poczułem się usatysfakcjonowany już przy trzeciej karafce wybornego, i zapewne cholernie drogiego, hiszpańskiego wina z lekkim posmakiem czekolady.
Degustacja jednak dopiero się rozkręcała.
Przy każdym kolejnym kieliszku patrzyłem z wyrzutami sumienia na skazaną na abstynencję kierowniczkę małżonkę. Ona jednak kiwała ze zrozumieniem głową i mruczała wyrozumiale:
-Należy ci się.
W końcu jednak uznałem, że nawet moja atencja dla tych wytrawnych pyszności powinna ustąpić miejsca resztkom zdrowego rozsądku.
I kiedy już postanowiłem, że „teraz to już naprawdę ani kropli” usłyszałem:
-A na zakończenie mam dla państwa coś specjalnego. Wino, które udaje się zrobić tylko raz na kilka lat przy bardzo specyficznych warunkach. Wino białe mimo, mimo że zrobione ze szczepu merlot.
Niezwykłe niemieckie „eiswein” !
No i moje kubki smakowe usłyszały:
-A teraz panie proszą panów! Czy zechcą panowie zatańczyć polkę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz