wtorek, 28 lutego 2012

Jeden dzień!

Skoro tak jakoś militarnie się zrobiło to w ubiegłym tygodniu przeszedłem rodzicielski chrzest bojowy.
Odkąd dziewczyny poszły do żłobka jesteśmy regularnymi gośćmi gabinetu pediatry. Najpierw choruje jedna. Kiedy zaczyna zdrowieć zaczyna się u drugiej. Potem zazwyczaj ja załapuję choróbsko i zarażam koleżankę małżonkę. W międzyczasie wykurowane dzieci wracają do żłobka tylko po to by tam znowu złapać jakieś cholerstwo.
A jak nie złapać to chociaż przynieść.
Ich szczytowym (jak dotąd -he, psiakrew, he) wyczynem było zarażenie mnie półpaścem. Nawet się ucieszyłem bo dostałem zwolnienie a czułem się całkiem nieźle.
Oczami wyobraźni widziałem już siebie wylegującego się z książką w łóżku do południa. Relaks, sielanka, cisza, wypoczynek.
Jeden dzień. Tyle ta sielanka trwała.
Drugiego dnia dostałem potwornej anginy. Teraz czułem się już fatalnie,ale nadal miałem spokój w domu. Żona w pracy, dzieci w żłobku. Nadrabianie zaległości filmowych przed telewizorem.
Jeden dzień. Jeden pieprzony dzień.
Trzeciego dzieci już nie poszły do żłobka ponieważ też się rozchorowały.
Chwile potem pozamiatało też koleżankę małżonkę.]
I zaraz okazało się ,że to ja czuję się najlepiej z całego towarzystwa i muszę zostać pielęgniarką.
I tak ten dziki taniec trwa do dnia dzisiejszego.
Ostatnio dzieciaki siedziały w domu dwa i pół tygodnia.
Przetrzymaliśmy je w chałupie żeby mieć pewność ,że się wykurowały.
Jeden dzień. Jeden pierdolony dzień.
Tyle były zdrowe. Na drugi poszły jeszcze do żłobka ,ale w piątek musiały zostać w domu.
A potem nadeszła koszmarna noc desperackich prób zbijania gorączki zakończona sobotnią wizytą w szpitalu dziecięcym.
Miła pani doktor stwierdziła,że trudno jej powiedzieć ,że trzeba poczekać z diagnozą i obserwować.
W poniedziałek nasza przygoda z obserwacją została zakończona.
Diagnozą „zapalenie płuc”.
Zastrzyki dwa razy dziennie. I tak oto na dojazdy do pracy i na zastrzyki zacząłem robić dziennie ponad sto kilometrów.
Oboje ze względu na sytuacje w pracy nie mogliśmy wziąć zwolnienia więc do akcji kroczyło konsorcjum babcino-dziadkowe.
W środę koleżanka małżonka musiała wyjechać na trzydniowe szkolenie. Z naciskiem na MUSIAŁA.
Wieczorem ta z córek, która do tej pory czuła się lepiej zarzygała łóżeczko, matę, łazienkę, ukochanego króliczka, oraz ukochanego tatusia. Potem nastąpiła równie kolorowa noc.
A potem poranek spędzony na gorączkowym planowaniu działań w taki sposób aby pogodzić obowiązki zawodowe z rodzicielskimi i jeszcze innymi, o których na razie nie mogę napisać.
Jakoś się udało.
Przynajmniej teoretycznie.
Kiedy zgoniony jak szczur, zgrzany i zdyszany robiłem wszystko by zdążyć zawieźć dziecko na zastrzyk -wszystko zaczęło się sypać.
Jeden telefon. Jeden pieprzony telefon- rozpieprzył w drobny mak cały domek z kart.
Wkurzony jak cholera, z płaczącym po zastrzyku dzieckiem pod pachą, musiałem wrócić do pracy.
Nie miałem dużo do zrobienia. W normalnych warunkach jakiś kwadrans.
Jednak warunki, kiedy ktoś znienacka wali ci w klawiaturę zanim zdążysz „zasejwować” projekt trudno nazwać za normalne.
Albo gdy ciągnie za kabel od myszki. Też znienacka.
I nawet kiedy ta mała cholera zajęła się stacjonarnym telefonem i miałem chwilę spokoju to okazała się krótkotrwała.
-Tataaaa KUPEEEEEE!
Poniosło się po korytarzu, ku rozbawieniu pani sprzątającej pomieszczenia.
No to dziecko, pod pachę i galop w stronę toalety.
Tym razem ku nieukrywanej radości pana na portierni.
Potem gorączkowe wypakowywanie dzieciaka z licznych warstw ubrania. Żeby tylko zdążyć przed katastrofą.
Zdążyłem. Tyle,że tak naprawdę to nie kupę miała księżniczka do zrobienia.
A tego nie przewidziałem. Parametry były ustawione pod emisję ciał stałych a nie cieczy.
Starałem się nie kląć moszcząc dziecku zasikane majciochy papierem toaletowym.
Kiedy po skończonej pracy targałem ją do samochodu myślałem ,że to już koniec przygód.
Wsunąłem kluczyk do stacyjki. Rozrusznik zajęczał tak jakoś bez przekonania a ja zdałem sobie sprawę, że o ile gazu mam cały zbiornik to benzyny na dnie baku.
Dziecko zaczęło wyć a ja spociłem się na samą myśl o tym,że teraz jeszcze z jakąś butlą będę musiał ciągnąć dziecko na stację benzynowa i z powrotem.
Przekręciłem desperacko kluczyk po raz kolejny i... silnik odpalił.
Poczekałem chwilkę aż się zadławi,ale nie... chodził równo. Z dusza na ramieniu ruszyłem. Do stacji benzynowej było kilkaset metrów i jedno skrzyżowanie. Przejechałem je operując bardzo delikatnie pedałem gazu. Na ostatniej prostej do Orlenu przyspieszyłem by mieć pewność,że nawet jeżeli silnik zgaśnie to się dotoczę.
Dotoczyłem się.
Do tabliczki z napisem … „STACJA NIECZYNNA”.
Zawróciłem.
Nawet nie miałem siły kląć.
Ani cieszyć się kiedy udało się dojechać do innej stacji.
Po powrocie wykapałem dzieci, nakarmiłem, położyłem spać, zrobiłem sobie kanapki i otworzyłem piwo.
Obudziłem się o 22.00 z kanapką w ustach i nie dopitym browarem.
Wyłączyłem telewizor i powlokłem się do łóżka.
Jeden dzień.
Jeden pierdzielony dzień.
A ile wrażeń.

8 komentarzy:

  1. Jezu, spociłam się razem z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie łam się jeszcze jakieś 14 lat będzie lepiej, księżniczki będą potrzebowały zdecydowanie mniej opieki. Tosinkowa mama

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie macie jakiejs pielegniarki w przychodni zeby przychodzila do was do domu robic zastrzyki? Trzeba za to oczywista zaplacic ale cos za cos. Trzymam kciuki za powrot do zdrowia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do najbliższej przychodni 15 kilometrów. To byłby długi i zapewne kosztowny spacer :-))

      Usuń
  4. Zamieńmy się. Jest prawie-marzec. Marzec=nie mam kiedy załadować. Moje twixy po pół roku ciągłego chorowania (żłobek)pochodziły 4 czy 5 tygodni (cuda panie dzieju, cuda) i się zagluciły. Przetrzymaliśmy tydzień w domu. Na wszelki wypadek. W poniedziałek miały iść do żłobka. W sobotę wylądowaliśmy z młodszą bzdurką u lekarza (oczywiście taszcząc ze sobą drugą). Nie, ależ chora nie jest, przetrzymanie w domu spełniło swoją rolę. Jednakże - żłobka niet. Przez trzy tygodnie.Ma złamany obojczyk. Była sobie brykała i się łóżko znienacka podstępnie skończyło.
    Nie mam konsorcjum babciowo-ciociowego.
    Jest marzec. Jak co roku w marcu nie mam czasu nawet załadować. Pracuję z domu w asyście połamanej bzdurki. Czyli jak śpi a później sporą część nocy. Na dwa dni jadę do biura - zostaje współsprawca. On z kolei jedzie w weekend do roboty, bo do maja też nie ma kiedy załadować. Przy okazji jakimś magicznym sposobem powinnam się przemieścić na całe dnie 300 km dalej pomóc rodzicielce po poważnej operacji.
    Zamieńmy się. Proooszę (tu oczy kota ze Shreka)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie w okersie niekonczacych sie chorob( a oprocz chlopakow, ktorzy koncza 2 lata w tym tygodniu, mamy ich starsza 4-letnia siostre)trzyma prz zyciu mysl, ze za pare lat, w upalny dzien, wysle ich do lodowki po piwo :-)
    No nie jest lekko. Najlepsze sa jelitowki i maluchy wymiotujace w stereo...
    Ciesze sie, ze piszesz znow.
    Ja skonczylam moja ksiazke. Za dwa tygodnie bedzie na rynku. Uff. Teraz moge sie spokojnie skoncentrowac na wycieraniu wymiocin. Pozdrawiam goraco. Dagmara.

    OdpowiedzUsuń
  6. pewnego razu zapragnęłam pracować z dziećmi. więc wiem, o czym piszesz. radośnie sie maluchy płynami ustrojowymi wymieniają, jedna infekcja goni drugą. ja codziennie wielokrotnie opluta, osmarkana, a raz nawet ugryziona. jaja! i na koniec dodam: pół roku chora. bite, cholerne PÓŁ ROKU!
    i jeszcze zarażałam domowników, w tym własne dziecko.

    OdpowiedzUsuń