czwartek, 15 lipca 2010

Przekichane

Lubię jak jest ciepło. Naprawdę lubię. I zdaję sobie sprawę z tego,że w maju kwękałem ,że jest za zimno.
Naprawdę nie chciałbym wyjść na malkontenta,ale to co się ostatnio wyrabia w pogodzie to chyba lekka przesada.
Najgorsze jest to,że do pracy jadę klimatyzowanym samochodem by potem część dnia spędzić w klimatyzowanych pomieszczeniach.
Tym samym moje dziewczyny, a zwłaszcza koleżanka małżonka, zakładają z góry, że powinienem wrócić do domu rześki i wypoczęty.
I kiedy widzę je wymęczone upałem to nawet nie chce mi się tłumaczyć,że przecież „robocza” rzeczywistość nie jest tak różowa.
Że, na przykład, wczoraj najadłem się wstydu bo na oficjalne spotkanie wpadłem z kompromitującymi mokrymi plamami na koszuli.
Ta mniejsza była na pół pleców.
Żenujące.
Ale rzeczywiście w domu jest znacznie gorzej. Mamy już opracowany szczegółowy grafik otwierania i zamykania konkretnych drzwi i okien, który pozwala osiągnąć jak najniższą temperaturę.
Całą sztuka polega na tym by wpuścić do domu jak najwięcej chłodniejszego porannego powietrza a kiedy jego temperatura wzrośnie w porę uszczelnić chałupę.
W teorii proste,ale z każdym dniem mury są coraz bardziej nagrzane i kiedy wczoraj nad ranem karmiłem dzieciaki to na zewnątrz było 21 stopni a w domu 28.
No rzeź niewiniątek po prostu.
Trudno się dziwić księżniczkom,że wieczorem nie chcą zasnąć, a potem ciągle marudzą i praktycznie od 5.00 już są aktywne.
Staramy się im ulżyć jak możemy. Kupiłem wielki wentylator, codziennie zmieniamy wodę w ich baseniku ogrodowym, a czasem obkładamy je zmoczonymi pieluchami.
Tyle,że cały czas człowiek zastanawia się czy te rozpaczliwe próby nie przyniosą więcej szkody niż pożytku. No „bo przeciąg”, no bo „żeby nie przewiało”, „czy woda w wannie aby nie za chłodna”.
No się doczekaliśmy.
Kiedy rano, po karmieniu, puściłem dziewczynki na matę jedna z nich zaczęła podejrzanie pociągać nosem.
Kiedy godzinę później jechałem do pracy odebrałem telefon od koleżanki małżonki.
Hmm, stwierdzenie „odebrałem” trochę upraszcza sytuację. Ostatnio zestaw głośnomówiący w samochodzie działa w taki dziwny sposób,że ja słyszę rozmówcę ,ale on mnie nie.
Żeby pogadać muszę się zatrzymać, wyłączyć silnik, wyjąć kluczyk ze stacyjki, poczekać aż rozłączy się bluetooth i oddzwonić w tradycyjny sposób.
No życia to bynajmniej nie ułatwia i większość rozmów zaczynam już nieźle zirytowany.
A tym razem ręce naprawdę mi opadły.
-Rany boskie! Przeziębiliśmy dziecko! Cała zasmarkana, oczka czerwone i ma kłopoty z przełykaniem. Pewnie ją gardło boli.
Jako dziecko na drugie imię miałem „zdechlak” a na trzecie „angina” więc doskonale wiedziałem o czym mówi.
Zakląłem więc szpetnie ignorując spojrzenia innych kierowców, którzy najwyraźniej zastanawiali się „poco ten idiota zatrzymał się w takim kretyńskim miejscu”.
Miałem ogromną ochotę pokazać im międzynarodowy znak pokoju. Ten , w którym wykorzystuje się głównie środkowy palec.
Tyle,że statecznemu ojcu rodziny to już jakby trochę nie wypada.
A może jednak?
Te rozważania przerwała dalsza część wypowiedzi koleżanki małżonki:
-Zarejestrowała je do lekarza na dziesiątą- tylko wtedy jest wolne miejsce. Dasz radę się wyrwać?
-Muszę- odpowiedziałem jękliwym głosem bo i bez konieczności powrotu do domu, zgarnięcia pociech, zawiezienia do lekarza, nieuniknionej wizyty w aptece i odwiezienia dziewczyn do domu czekał mnie delikatnie mówiąc przesrany dzień w pracy.
Ale trzeba mieć jakieś priorytety.
Szybko odwaliłem to co musiałem, wytłumaczyłem się szefowej i ze świadomością,że i tak będę miał przerąbane pognałem do domu.
Cała akcja „lekarz” przebiegła zaskakująco szybko i sprawnie.
Pani doktor stwierdziła,że nic złego się nie dzieje, zaordynowała oszczędnie medykamenty i uspokojeni mogliśmy wrócić do domu.
Nasze pierwsze dziecięce przeziębienie.
Chyba trochę niepotrzebnie spanikowaliśmy.
Do pracy tatulo zwany jako Garbaty Zdechlak vel Angina wracał znacznie spokojniejszy.
Krótkotrwałe to uspokojenie było bo z tego wszystkiego zapomniałem o pewnym ważnym spotkaniu, na które co gorsza umówiła mnie szefowa.
Byłem wściekły sam na siebie, ale do cholery od kilku tygodni nie miałem ani jednego wolnego dnia, w nocy nie śpię, wstaję przed szóstą więc chyba trudno oczekiwać po mnie jakiejś nadzwyczajnej mobilizacji?
Zresztą komu ja się skarżę, sami widzicie co się z blogiem dzieje.
Niepokoi mnie jednak to,że wcale się tym wszystkim nie przejmuję.
Kompletnie.
I ledwo powstrzymuję się by nie odwarknąć szefowej:
„Czym ty mi głowę zawracasz?! Przecież moja córka MA KATAR!!!!

4 komentarze:

  1. Jakbym widział moją rodzinkę parę lat temu:) Też była panika - KATAR!!! RATUNKU!!!:) Żona blada, noc zarwana, a dzieciak spał smacznie.. Garbaty, życzę powodzenia w dopiero początkach "katarowych"...

    OdpowiedzUsuń
  2. Garbaty- katar to Pan Pikuś :)
    Poczekaj na pierwszą gorączkę :P - Jak jechałem z pracy do domu (bo młody dostał w ciągu godziny 38 stopni) to pobiłem chyba wszelkie rekordy i byłem wdzięczny wszelkim bogom że nie postawiły na moje drodze patrolu policji.. A okazało się że... ząb idzie
    dwa dni później ząb przestał iść i po gorączce nawet śladu nie było....
    Ale co człowiek miał stresa to miał......

    OdpowiedzUsuń
  3. Kochani, "katar to Pan Pikuś", że zacytuję kolegę "z góry" ;).
    Wszystko da się przeżyć. Moje gluty mają katar często i już przywykliśmy. Dobre nawilżanie powietrza i nosków to podstawa. Zamiast Nasivinu lepsiejsza jest sól morska. Nie wysusza a nawilża. Nasivin na noc ;). Będzie git.
    Ja nigdy nie zapomnę naszego pobytu w szpitalu. Nikomu nie życzę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, my mamy tylko jedno dziecko, i walczymy też z temperaturą w jego pokoiku...

    Walka z góry przegrana...

    Oby do lekkiego ochłodzenia.
    pzdr

    OdpowiedzUsuń