wtorek, 22 grudnia 2009

Ostatnie godziny dawnego życia

Ufffffff... ciężko myśli zebrać. Od piątku nie mogę się zabrać do pisania. Zresztą co tu mówić o pisaniu, nawet pocztę sprawdziłem dzisiaj po raz pierwszy od „bliskiego spotkania trzeciego stopnia” na gruncie domowym.
„Bycie” ojcem błyskawicznie z jakiejś niewyobrażalnej abstrakcji zmieniło się w prozę życia.
Chociaż nie do końca wiem jak pisać o księżniczkach ze szkiełka. Teraz kiedy przestały być abstrakcyjnymi bytami a stały się po prostu dwiema osobami.
Postaram się wkrótce rozwinąć tę myśl,ale chyba muszę nadrobić zaległości.
W czwartek wieczorem dotarło do mnie,że to ostatnie godziny mojego dawnego życia. Nieważne w jakim stopniu, ale na pewno będzie inaczej.
Niby oczywiste i niespecjalnie odkrywcze, ale wiedzieć a zrozumieć to dwie różne sprawy.
Nie oddałem się jednak „kawalerskim” szaleństwom.
Zamiast tego do północy kończyłem łazienkę. Musiałem jeszcze skończyć silikonowanie, poprawić w kilku miejscach malowanie no i zainstalować baterię przy wannie. A i wreszcie podłączyć odpływ wody do umywalki.
Niby nic wielkiego,ale wszystko szło strasznie frustrująco pod górkę. Ciągle nie mogłem znaleźć odpowiednich narzędzi, albo brakowało mi jakiś drobiazgów,które okazywały się jednak niezbędne.
A jednak o dziwo jakoś się udało. Na przykład brakujące uszczelki w ataku desperacji dorobiłem niszcząc nowiutką dętkę rowerową.
Potem prysznic i do łóżka.
W pracy wziąłem urlop okolicznościowy więc w piątek od rana wziąłem się dalej do roboty w domu.
Dziewczyny miałem odebrać ze szpitala po 15.00 a wcześniej miałem parę spraw do załatwienia więc cały dzień miałem drobiazgowo rozplanowany. Co samo w sobie jest w moim przypadku niezwykłe.
A jednak o dziesiątej plan wziął w łeb a sprawy zaczęły się komplikować.
Z drobiazgową listą spraw do załatwienia wsiadłem do samochodu i przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Potem jeszcze raz.
A potem jeszcze dwa.
A potem?
Klnąc na czym świat stoi , świńskim truchtem, ruszyłem na poszukiwanie prostownika.
No, pięknie się zaczyna, mruczałem pod nosem, przeszukując zagraconą piwnicę.
W końcu znalazłem prostownik, wymontowałem akumulator z samochodu i podłączyłem go do ładowania.
W sumie miałem szczęście, że problem nie ujawnił się dopiero w momencie, kiedy miałem jechać po moją ukochaną trójcę.
Szybko przeanalizowałem sytuację i stwierdziłem,że podładowywanie zajmie około godziny. Mocno komplikowało to moje plany,ale nie było sensu się wściekać.
Równie dobrze mogłem w tym czasie spróbować podłączyć lampki choinkowe na ganku i na świerczku przed domem. Wiedziałem ,że bardzo to ucieszy koleżankę małżonkę bo co roku musi mnie zmuszać do wykonania tego odpowiedzialnego działania.
O dziwo tym razem odbyło się bez komplikacji. Jakiś cud po prostu. Wszystko pasowało, „stykało”, żadna żaróweczka nie była przepalona i tak dalej.
Już w znacznie lepszym humorze zamontowałem z powrotem akumulator i odpaliłem brykę.
Kiedy ruszałem zerknąłem na zegarek i zrozumiałem,że nie mam wielkich szans na to by się wyrobić ze wszystkim sprawunkami.
„No dobra to lecimy według priorytetów”-pomyślałem. Najważniejsze to dokupić opału i zrobić zakupy zlecone przez panią postbebzunkową. A z resztą to się zobaczy. Dobrze byłoby też kupić choinkę.
Ciężka sprawa. Tym bardziej,że droga śliska jak cholera i miasto totalnie zakorkowane.
Ale spróbować trzeba. No i przycisnąłem gaz trochę mocniej sprawdzając przyczepność kół w tych trudnych warunkach.
Przycisnąłem ciut za mocno. W efekcie tego na jednym z zakrętów spociłem się jak mysz kręcąc desperacko kółkiem i walcząc o utrzymanie się na drodze.
Wpadałem z jednego poślizgu bocznego w drugi ,ale w końcu udało mi się jakoś wyjść z opresji.
Dalej pojechałem już znacznie wolniej i ostrożniej. Ale moja walka z czasem wyglądała równie desperacko.
Do domu wróciłem o 14.00 z opałem i zakupami, ale bez choinki bo mi kasy zabrakło.
Zresztą nawet pan sprzedający świerczki mruczał pod nosem,że „wybór ma prawie tak samo gówniany jak ceny.
Aha smoczków „sutkowych” też nie miałem.
W szkole rodzenia specjalistka od laktacji wyjaśniła nam ,że tylko takie smoczki nie zaburzają u noworodków odruchu ssania. Przyznała jednak,że nie jest łatwo je kupić.
No i rzeczywiście tylko w jednym sklepie pani wiedziała o co mi chodzi, kiedy wyjaśniałem,ze szukam „takich smoczków do uspokajania co mają taki kształt jak sutek”.
Wiedziała o co chodzi i nawet „czasem bywały”,ale akurat nie teraz.
Takie typowe moje szczęście.
W każdym razie po powrocie w pełnym biegu rozpakowałem samochód, dokończyłem sprzątanie a potem porwałem foteliki samochodowe i torbę z rzeczami dzieci i koleżanki małżonki.
Pisząc porwałem nie mam psiakrew na myśli,że był to jeden kurs. Bo nie była to jedna torba.
Nieważne.
Ważne natomiast było to,że kiedy zadzwoniła koleżanka małżonka z pytaniem „czy już dojeżdżam do szpitala” ja byłem akurat na etapie uczenia się montowania fotelików w samochodzie.
A dokładniej na etapie dochodzenia do wniosku, że „nie da się”.
Oczywiście odpowiedziałem,że „jestem w drodze”. Nie wchodząc w szczegóły. I nawet częściowo zgodnie z prawdą bo przecież byłem już kilka kroków za progiem domu.
Tym razem jechałem znacznie ostrożniej. No trudno trochę dziewczyny poczekają,ale na pewno znacznie krócej niż gdybym musiał szukać kogoś z ciągnikiem, który zechciałby wyciągnąć mnie z rowu.
A jednak do miasta dojechałem zaskakująco szybko.
Tyle,że już przy wjeździe władowałem się w korek. I znowu szybka analiza sytuacji. Zmiana trasy i przemykanie się bocznymi uliczkami, podwórkami, zaułkami.
O dzięki bogowie motoryzacji za ABS i opony zimowe!
W końcu dojechałem.
Następne pół godziny spędziłem na wielokrotnym wjeżdżaniu i zjeżdżaniu windą w celu:
-wwiezienia fotelików
-zwiezienia torby szpitalnej żony
-wwiezienia torby z ciuchami „na wyjście”
-zwiezienia torby ze szpitalnymi rzeczami dzieciaków
-wwiezienia rożków,pajacyków, kocyków i innych gadżetów potrzebnych do przetransportowania dzieciaków do samochodu przy trzaskającym mrozie
-ponownego zjechania w celu zrealizowania recept w przyszpitalnej aptece oraz kupienia czekoladek i kawy dla pielęgniarek
-powrotu z łupami na górę
-zwiezienia wszystkiego poza trójcą i fotelikami
-powrotu na górę i zapakowania dzieciaków w foteliki a następnie zapakowania całej ekipy do windy

Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się w samochodzie pomyślałem ,że to jakiś cud,że nie dostałem choroby wysokościowej od tego ciągłego zmieniania wysokości.
Na szczęście w kwestii fotelików okazało się,że „da się”.
Ponieważ jednak nie udało mi się wyłączyć z przodu poduszki powietrznej oba foteliki musieliśmy zainstalować na tylnym siedzeniu.
Dziwnie się czuliśmy nie mogąc obserwować w czasie drogi naszych pociech. A te zasnęły tak twardo ukołysane wybojami słynnych „polskich dróg”,że w końcu zatrzymaliśmy się po drodze żeby sprawdzić czy w ogóle dają jakieś znaki życia.
Na szczęście wszystko było w porządku i wkrótce całą czwórką znaleźliśmy się w domu.
Nie było sielankowo.
Kiedy tylko, na chwilę, zostałem sam na sam z pociechami te momentalnie się rozryczały.
Zacząłem się bezradnie kręcić w kółko.
Tak zastała mnie koleżanka małżonka, która natychmiast wybuchnęła śmiechem.
Mądrala.
Ja do tej pory kiedy znajomi proponowali wzięcie na ręce ich pociech uciekałem z krzykiem. Bo przecież „zaraz krzywdę zrobię, upuszczę, rączkę urwę i tak dalej”.
Pewnie jako matka z kilkudniowym stażem i szpitalnym przeszkoleniem mogła się śmiać, ale ja natychmiast z zapałem zabrałem się za nadrabianie zaległości.
Godzinę później,dumny jak paw,poinformowałem babcię Dzieci Frankensteina,że właśnie „nakarmiłem i przewinąłem jedną z córek”.
W odpowiedzi otrzymałem sms z zapytaniem od kiedy to mam pokarm.
Baaardzo śmieszne.
W końcu nadszedł jednak moment kiedy dzieciaki zostały ułożone w łóżeczkach a my usiedliśmy spokojnie przy herbacie.
Odetchnąłem i uśmiechnąłem się do koleżanki małżonki.
A ona odpowiedziała mi promiennym uśmiechem.
-Ale się za tobą stęskniłam moja ty kochana ariranio- zamruczała.
A potem zapytała:
-A smoczki kupiłeś?
-No, nie.. bo tych co chciałaś to nie było...-zacząłem tłumaczyć, ale kiedy zobaczyłem jej spojrzenie głos zaczął mi zamierać.
-To co? Pojadę i kupię?-zapytałem z nadzieją ,że zaprzeczy i powie ,że „nie to bez sensu” .
Nie musiała jednak nic mówić.
Wziąłem ze stołu kluczyki i poczłapałem do wozu.
Ciesząc się ,że jeszcze żyję.
Jak w tym starym kawale o Stalinie co to mógł zabić a tylko powiedział „na zdrowie”.
I tak oto,na dojazdach do domu, nabiłem tego dnia ponad sto kilometrów.
Jednak te zadania okazały się marnym „panem pikusiem” w porównaniu z tym co czekało mnie w najbliższych dniach. A raczej dobach.

C.D.N

W następnych odcinkach:
-o wzajemnym oswajaniu się z księżniczkami
-o pierwszej kąpieli
-o tym do czego może przydać się służbowa kurtka
-a również o ariraniach i ślepowronach.

3 komentarze:

  1. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. 3 razy się popłakałam ze śmiechu i niezliczoną ilość razy ze wzruszenia... Dzielny z Ciebie Tata!
    Serdecznie pozdrawiam

    Joanna

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję z całego serca Rodzicom Księżniczek.
    Życzę rodzinnego szczęścia.Dacie radę...
    A co do bloga: fantastyczna stylistyka i lekkość przekazu poważnego tematu. Czyta się to jednym tchem.
    Pozdrawiam. Polonistka.

    OdpowiedzUsuń