wtorek, 28 grudnia 2010

Pod kopułą dymu.

Zaczęło się, jakże inaczej, w poniedziałek. Dwa tygodnie przed świętami.
Po przebudzeniu poczułem,że w domu jest podejrzanie chłodno. Kaloryfery lodowate. Najwyraźniej piec wygasł.
Zdziwiło mnie to ponieważ dzień wcześniej zapakowałem pełen podajnik węgla.
Zresztą przez weekend też jakieś czary się porobiły bo w trzy dni poszła taka ilość opału, która normalnie starcza na tydzień.
Kiedy koleżanka małżonka wstała i zluzowała mnie przy dzieciach poczłapałem do piwnicy.
Bez entuzjazmu.
Poprawiłem ustawienia pieca na zdecydowanie bardziej ekonomiczne a potem poszukałem przyczyny awarii.
Wierny malarskiej zasadzie „od ogółu do szczegółu” ( której filozofia zaskakująco przypomina metody diagnostyczne dr Housa oraz znajomego ateisty cholesterolowego) postanowiłem zacząć od przyczyn najprostszych.
Szło mi jednak opornie.
Aż w końcu poirytowany kopnąłem dwa razy w pojemnik podajnika.
W odpowiedzi usłyszałem gruchot sypiącego się ekogroszku.
No i wszystko jasne, węgiel zablokował się w podajniku. Teraz jednak wyglądało na to,że wszystko wróciło do normy.
Opróżniłem pojemnik na popiół- czego serdecznie nienawidzę bo drobniutki pył wdziera się do wszystkich otworów ciała.
No prawie wszystkich. Ponieważ niektóre z tej złości są mocno ściśnięte.
A potem zająłem się rozpalaniem pieca- kolejną z „ulubionych” czynności. Konstrukcja naszego nowego pieca powoduje,że przy otwartych drzwiczkach cały dym wali do piwnicy.
Instalator wytłumaczył mi ,że tak ma być bo to „zamknięta komora spalania”.
Wierzę mu co nie zmienia faktu,że rozpalanie pieca jest upierdliwe ponieważ oznacza spędzenie pół godziny w kłębach dymu.
Można to zrobić szybciej,ale przekonałem się, że lepiej się nie spieszyć.
Bo może się okazać,że po dwóch godzinach czynność trzeba będzie powtarzać.
W końcu zapylony i podtruty dymem wróciłem na górę.
-Węgiel w podajniku się zawiesił, ale już go zresetowałem i jest w porządku. To był twardy reset-poinformowałem koleżankę małżonkę i w poczuciu dobrze spełnionego męskiego obowiązku udałem się pod prysznic.
Dwie godziny później żona zagadnęła:
-Jakoś dalej chłodno w domu.
-Pewnie dlatego,że piec w pierwszej kolejności nagrzewa wodę do mycia a dopiero potem ciepło idzie na kaloryfery- odpowiedziałem spokojnie.
To była prawda. Zazwyczaj.
Jednak nie tym razem.
Zszedłem do piwnicy i zacząłem kląć z goryczą.
A potem zabrałem się za ponowne rozpalanie.
Poszło mi sprawnie,ale zajęło sporo czasu bo chciałem mieć pewność,że tym razem ogień nie wygaśnie.
Posprawdzałem wszystkie ustawienia sterownika- te wszystkie „histerezy”, „przerwy w pracy”, „czasy pracy”, „siły nadmuchu” i pewny ,że teraz to już na pewno będzie dobrze zabrałem się z inne domowe prace.
Głównie te, których nie zdążyłem wykonać przed narodzinami dzieci oraz „różową imprezą”.
Tym razem chciałem zdążyć przed zbliżającymi się urodzinami „księżniczek ze szkiełka”.
Szło mi opornie ponieważ okazało się,że po operacji czynności, które kiedyś wykonywałem bez zastanowienia teraz wymagają niezłej ekwilibrystyki i okupione są spora dawka bólu.
No ,ale lekarz kazał ćwiczyć więc potraktowałem to jako rehabilitację.
Dosyć swoistą, ale za to produktywną.
Wieczorem znowu padłem do łóżka jak kłoda.
Spało mi się za to cudownie. Powietrze było takie cudownie chłodne. Mimo,że śluzówkę nosa miałem podrażnioną popiołem i dymem wreszcie swobodnie oddychałem i nie chrapałem.
O piątej nad ranem zdałem sobie jednak sprawę z tego,że coś tu za pięknie z tym chłodem.
Wygrzebałem się z łóżka i zszedłem do piwnicy.
Cichej i chłodnej.
Ja jednak wróciłem z niej zagotowany. Perspektywa ponownego rozpalania pieca ze zrozumiałych względów nie wzbudziła we mnie entuzjazmu.
Przed południem naprawiłem podajnik kilkoma kopniakami, sprawdziłem mechanizm podajnika i ponownie rozpaliłem piec.
Tym razem już nad wyraz pieczołowicie.
A potem co godzinę sprawdzałem czy wszystko w porządku.
Wyglądało na to,że teraz już tak.
W trochę lepszym humorze wróciłem do innych zajęć.
Poprawa humoru była jednak krótkotrwała.
Po raz kolejny zaglądając w zimna czeluść pieca uznałem,że nadeszła pora na opróżnienie podajnika.
Powinienem był to zrobić od razu, ale ponieważ był pełen nie uśmiechało mi się wygrzebywanie stu pięćdziesięciu kilogramów węgla małą szufelką w cholernie niewygodnej pozycji.
Teraz jednak nie miałem wyjścia.
Z łbem w podajniku, latarką w jednej a szufelką w drugiej ręce spędziłem spędziłem kilkadziesiąt minut. Klnąc i wdychając pył węglowy.
A potem kolejne w kłębach dymu podczas rozpalania.
Jakaż była moja radość gdy godzinę później okazało się,że piec wygasł ponieważ z tego wszystkiego zapomniałem włączyć podajnik.
Zrezygnowany i zobojętniały ponownie rozpaliłem to cholerstwo i poszedłem na dwór pozbyć się z płuc tego pieprzonego dymu. Było już ciemno. Niebo pokrywały geste chmury.
Po kilku godzinach w pyle, kurzu i dymie z rozkoszą smakowałem chłodne, czyste powietrze.
Poczułem się jak jeden z bohaterów „Pod kopułą” Stephena Kinga i zachichotałem.
Do końca książki zostało mi zaledwie kilka stron. Garstka ocalałych bohaterów książki właśnie walczyła o każdy haust czystego powietrza w rozpaczliwej walce o życie.
Dotleniłem się i walcząc z zawrotami głowy powlokłem swój podtruty organizm pod prysznic.
Obmyłem się i opłukałem gardło starając się nie patrzeć jaki kolor ma wypluwana woda.
Potem wykąpaliśmy dzieciaki a kiedy nakarmione poszły spać wreszcie mogłem odetchnąć.
-Kiepsko się czuję. Łeb mam jak balon. Pełen miału węglowego.
-Może mleka się napijesz? Chociaż to chyba na inne zatrucia pomaga...-zastanowiła się żona.
-Nie pomoże ,ale i nie zaszkodzi- mruknąłem kierując się w stronę lodówki.
Mleko nie było pierwszej świeżości, ale zimny płyn mile schodził podrażnione gardło.
-Wiesz co? Zejdę jeszcze sprawdzić piec.
-A w ogóle znalazłeś przyczynę?
-Tak , jakieś śmieci dostały się z węglem do podajnika i opadły na dno blokując wylot. Kawałek drewna, jakiś patyk , trochę drutu. Wyjąłem je i wsypałem węgiel z powrotem. Powinno być dobrze.
-Oby.
-No to idę.
I poszedłem. Na całe szczęście.
Zajrzałem do pieca iw twarz buchnął mi czarny dym. Żaru nie widziałem. Zakląłem bardzo brzydko i niekulturalnie, ale od razu zorientowałem się ,że tym razem zapomniałem włączyć nadmuch.
Na szczęście nie było za późno i po uruchomieniu dmuchawy ogień szybko się pojawił.
W głowie znowu kręciło mi się od dymu.
Wyszedłem przed dom i patrząc na pierwsze płatki padającego śniegu westchnąłem z goryczą.
-Cóż za uroczy dzionek.
Potem wziąłem szybki prysznic żeby spłukać z siebie zapach dymu i zajrzałem do córek.
Niby człowiek siedzi w domu a własnych dzieci nie widzi. Normalnie się stęskniłem.
Patrzyłem na ich małe ciałka skulone pod kołderkami i poczułem wzruszenie. Ostatnio coraz częściej mi się to zdarza.
To chyba zbliżające się pierwsze urodziny powodują,że tak się rozklejam.
W zdecydowanie „niemęskim” nastroju wróciłem do koleżanki małżonki.
Na stole stała kolacja i zapalone świeczki.
Usiedliśmy i gawędząc zabraliśmy się do jedzenia.
W pewnym momencie poczułem delikatny zapach dymu z palących się świeczek.
Nie był nieprzyjemny.
A jednak zrobiło mi się słabo.

1 komentarz:

  1. I dlatego my mamy piec elektryczny a opał z butli gazowej choć częściej rozpalamy kominek z płaszczykiem :). No ale za to jakie nudne życie mamy ;). Chyba, że wyłączą prąd. Wtedy to jest jazda - gołymi rękoma palące drewno - wow.

    OdpowiedzUsuń