czwartek, 30 września 2010

Zmywarkowa łamigłówka

Nie wiem co tak bardzo fascynuje dzieci w zwyczajnej zmywarce do naczyń?
Wiem jedno. Wystarczy,że tylko ją otworzę a w moją stronę pędzą dwa małe pohukujące i raczkujące pociski.
Chwilę później małe dłonie zaciskają się na tłustych talerzach i zaczyna się cyrk.
Bo przecież najlepsza rozrywka na świecie to uwiesić się na górnym koszu, w którym są kubki, szklanki i kieliszki. A kiedy głupi tata zepsuje zabawę można jeszcze zmylić go szybkim zwodem i między jego nogami dopaść klapy, na którą ściekają resztki, kawy, herbaty,soku...
Małe dłonie mają zastanawiającą umiejętność bardzo skutecznego rozbryzgiwania tej burej mieszaniny na wszystkie strony i pozostawiania zastanawiająco dużych plam na wszystkim dookoła.
Efekt tego jest taki,że każda próba zapakowania brudnych naczyń do zmywarki to czynność skomplikowana logistycznie i wymagająca wymyślnej strategii, zmysłu taktycznego o raz dobrego refleksu.
Bo o ile schowanie pojedynczego kubka czy talerza jest w miarę proste i zajmuje tylko tyle czasu ile dzieci potrzebują by przeczołgać się przez połowę pokoju to już większe pakowanie...
A więc najpierw trzeba usiąść i poobserwować dzieci.
Potem tak jakby nigdy nic pozbierać brudne klamoty i poustawiać na szafce w przemyślanej kolejności i konfiguracji.
Najpierw te , które idą do dolnego zasobnika a potem te do górnego.
Następnie mała rozgrzewka, rozruszanie nadgarstków, stawów barkowych i łokciowych.
Kontrolne spojrzenie na dzieciaki pochłonięte zabawą, głęboki wdech i...... AKCJA!
Nie ma sensu próbować zrobić to bezszelestnie bo i tak zawsze coś brzęknie, zazgrzyta, zadzwoni czy stuknie.
A więc mocnym szarpnięciem otwieram klapę, druga ręką wysuwając dolny zasobnik.
W oddali słyszę dwa radosne fuknięcia.
Najpierw duże talerze. Ładuje oburącz bo tak szybciej. To znaczy -jedna ręka jeden talerz.
To trochę ryzykowne bo są tłuste, ale ja przecież lubię życie na krawędzi.
Pełne entuzjazmu fukanie jest coraz bliżej.
Dobra! Teraz sztućce do specjalnego koszyka. Robi się nerwowo bo odgłos małych dłoni klapiących o podłogę zbliża się coraz szybciej.
Jeszcze miseczki, spodeczki małe talerzyki.
Dzieciaki wypadają zza szafki i nawiązują kontakt wzrokowy.
Mam już tylko kilka sekund.
Wrzucam jeszcze co popadnie, wsuwam dolny zasobnik i wysuwam górny.
Jeszcze mam przewagę bo do niego jest znacznie trudniej sięgnąć.
Stukanie małych kolanek o podłogę słyszę już za swoimi plecami.
Ładuję kubki, szklanki, kieliszki, kufle zastanawiając się skąd ich się tyle wzięło skoro ostatnio prawie nie pijemy alkoholu.
W tym momencie pierwsza mała łapka uderza uderza w klapę zmywarki rozbryzgując to co ścieka z naczyń.
Przez chwilę próbuje jeszcze obrony strefa blokując dzieciom dostęp do zmywarki nogami.
Słysze gniewne i zniecierpliwione parsknięcia.
A jednak próba powstrzymania tych małych karaluchów przypomina walkę z wodą.
Jakby się człowiek nie zastawiał i tak się przedrą.
Kiedy jedna z córek staje na nogi przytrzymując się mojej nogawki wiem,że mój czas się skończył.
Za chwilę może uczepić się górnego kosza i będzie groźnie.
Odsuwam więc noga jedna z pociech a wolna ręką łapię drugą i próbuję kolanem zamknąć klapę.
To tylko pisze się tak prosto.
Bo jeszcze trzeba uważać na małe paluszki, których właścicielki uważają,że powinny tkwić w zwężającej się szczelinie.
Uffffff.

wtorek, 28 września 2010

Magia reklamy

Wiele razy słyszałem o tym w jaki sposób reklamy telewizyjne działają na dzieci. A jednak wiedzieć a zobaczyć na własne oczy to dwie różne sprawy.
Myślałem,że takie problemy pojawiają się kiedy dzieci są trochę starsze.
Jednak to co teraz obserwuję zaczyna mnie niepokoić.
Bawię się z dzieciakami na macie zerkając na program informacyjny w telewizji.
Dziewczynki roześmiane, rozbawione. Turlamy sobie piłeczki po całej podłodze.
Łapią je i podrzucają, zaśmiewając się w głos.
Którejś podwinęła się rączka i zaryła nosem w podłogę. Dziecko łka ja pocieszam i po chwili powracamy do przerwanego meczu.
Znowu słychać radosny szczebiot i parskanie oraz odgłosy odbijania miniaturki piłki do koszykówki.
Nawet nie zauważyłem ,że program został przerwany przez blok reklamowy.
A jednak zanim się zorientowałem siedziałem sam jak palant na środku podłogi.
Słyszałem tylko oddalający się odgłos raczkujących pociech, które zmierzały w stronę telewizora.
Po podłodze powoli toczyła się porzucona piłeczka.
Jak pomarańczowy wyrzut sumienia.
Niebieskawa poświata ekranu oświetlała dwie malutkie twarzyczki nadając spojrzeniom moich córek dziwnie nieprzytomny wygląd.
-Hej dziewczynki!-zawołałem próbując przyciągnąć ich uwagę.
Nic.
-Dziewczyny!!!
Nie, przecież ważniejsza od taty jest ta pani ze źle zdubingowanej reklamy niemieckiego proszku do prania.
-Hej! Laski!-teraz wołałem już naprawdę głośno stukając zachęcająco piłeczką o podłogę.
Dzieci były jednak zbyt pochłonięte informacją o niesamowitej przecenie samochodu, na który ich ojca i tak nigdy nie będzie stać.
-Widzisz to?-jęknąłem do koleżanki małżonki.
-Niestety.
-Jakaś mroczna siłą nam dzieci kradnie! No powiedz mi ,że w tym nie ma jakiś sygnałów podprogowych!
-Nie przesadzaj, kolorowe obrazki z głośną muzyką...
-Teledyski też są kolorowe psiakrew!
Desperacko pchnąłem piłkę w stronę dzieci i gwałtownie zamachałem rekami.
Piłka potoczyła się i uderzyła jedną z córek w nogę.
Ta drgnęła i wreszcie spojrzała w moją stronę.
Na ułamek sekundy.
Chwilę później z zainteresowaniem przyswajała wiedzę o tym,że tatulo jest nieodpowiedzialnym człowiekiem ponieważ nie ma wykupionej polisy na życie.
-No nieeee, jeżeli wasza niezależność finansowa ma być związana z nastawaniem na moje życie to koniec z tym!
Sięgnąłem po pilota i wyłączyłem telewizor.
Dzieci, nieco zaskoczone i chyba rozczarowane, zamrugały oczętami.
Czar został zdjęty. Znowu stałem się widzialny i słyszalny.
Już po chwili niezdarnie rzucona piłka odbiła się od główki siostry, potem od nogi stołowej i potoczyła do moich stóp.
Podniosłem ją i podrzucając w dłoni zadumałem się nad tym czego byłem przed chwilą świadkiem.

Hevisaurus-łoooo matkoo!!!!


Miałem ci ja dzisiaj plan żeby poruszyć pewien mniej sieriozny temat,ale tym razem scenariusz napisało życie.
I ten odcinek telenoweli , zwanej życiem, wreszcie jest śmieszny i sympatyczny.
„Cztery dinozaury i smok czyli heavymetalowa grupa Hevisaurus bije rekordy w rodzimej Finlandii”-takiemu nagłówkowi oprzeć się nie mogłem!
Kapela, która gra metal dla... dzieci wydała niedawno swój drugi album. Już ma status złotej płyty i jest określana mianem największej sensacji w muzyce dla dzieci.
Mało tego -zajmuje trzecie miejsce na liście najczęściej sprzedawanych płyt w Finlandii.
Muzycy występują przebrani i zamaskowani więc nie tylko muzyczne skojarzenia z Kiss są tu na miejscu.
A tekstowo podobno typowo „dziecięco”. Nikt nie napisał dokładniej ,ale podejrzewam,że panowie śpiewają o zaletach mycia zebów i o tym ,że mamy trzeba słuchać.
W każdym razie z grupa współpracują m.in. Perttu Kivilaakso z (Apocalyptica), Janne Wirman (Children Of Bodom),, Janne "Burton" Puurtinen (H.I.M.), Elias Viljanen (Sonata Arctica) i Nino Laurenne (Thunderstone).
A więc można.
Nie „Fasolki”, nie „Arka Noego” ani Majka Jeżowska.
Tylko:

http://muzyka.interia.pl/metal/news/hevisaurus-metal-dla-dzieci,1536854,47


Puściłem fragment ich występu szefowi redakcji muzycznej, który sam jest zapalonym „metalurgiem”.
Oczy chłopina miał jak spodki a szczęka dyndała mu się w okolicach bioder

poniedziałek, 27 września 2010

Sąd kościelny

No i stało się. Temat in vitro wraca do sejmu. Wakacje się skończyły. Skończyła się żałoba, zniknął krzyż. I ja też powoli budzę się z letargu. Wiem,że na blogu tego za bardzo nie widać,ale szykuję kilka niespodzianek dla tych najwierniejszych czytelników, którzy mimo spadku formy i ciągłości narracji ciągle tu zaglądają. Praca nad książką od kilku dni idzie pełną parą. Kurcze nie spodziewałem się ,że to będzie tak długo trwało,ale teraz się zawziąłem. Tak więc już niedługo dam wam poczytać kilka premierowych fragmentów. Ciekaw jestem ja je ocenicie. Zacząłem też pracę nad demówką wersji audio. No i zaczynam remanenty w różnych szkicach postów , które kiedyś tam zacząłem pisać a potem jakoś tam wszystko ugrzęzło w rozmemłanej codzienności. Wydarzenia ostatnich tygodni i miesięcy sprawiły,że nawet nie miałem ochoty publicznie zabierać głosu. Kolejne tragedie, kolejnych, ludzi, z kolejnych miejscowości, którym dobytek całego życia zabrała woda. Do tego „krzyżgate” i te wszystkie przepychanki „postsmoleńskie”. Strach włączać telewizor. A jednak. Wszystko układa się w pewną całość. Ważną dla tematyki tego blogu. Najpierw słoik z fekaliami rozbity na tablicy upamiętniającej ofiary katastrofy a teraz jeszcze koleś z granatem ręcznym i prawdopodobna konieczność zamknięcia Krakowskiego Przedmieścia. Trąciło to wszystko tanim, histerycznym ekstremizmem. Tylko jakoś nie było do śmiechu. Chociaż jak czytałem o tym co się działo w Lublinie to trudno nie chichotać. W trakcie kampanii przed wyborami prezydenckimi jeden z przedstawicieli „najmojszości” postawił znak równości między in vitro a aborcją i po mieście jeździł samochód z banerem zarzucającym „gajowemu” chęć mordowania dzieci. Takie działanie spotkało się z ostrą reakcją jednego z lokalnych, platformianych polityków, który autorów owego działania określił jako , za przeproszeniem , „ateistów” i „praktykujących niewierzących”. A owi chyba nie do końca rozumiejąc co im się zarzuca pozwali gościa do ... sądu kościelnego. Pozwany, chyba też religijny, oświadczył ,że przed sądem oczywiście się stawi. I znowu, podobnie jak w sprawie krzyża przed pałacem prezydenckim, kościół został wmanewrowany w małostkowa polityczną bijatykę. Mogę sobie być krytyczny wobec instytucji ,ale doprawdy takiej sytuacji nie zazdroszczę. Z kolei różne środowiska zaczynają naciskać na spełnienie obietnic wyborczych związanych z refundacją in vitro. Tyle,że mam wrażenie,że mylą im się obietnice rządowe z prezydenckimi. Kandydat na prezydenta naobiecywał a rząd? Chociaż minister Rostkowski stwierdził niedawno, że jeżeli chodzi o stronę finansową to nie ma problemu. Pewnie zebrał za to joby bo przecież w przypadku tak trudnego „tematu” wystarczyłoby stwierdzić „ w chwili obecnej sytuacja finansowa państwa nie pozwala...” i woda zostałaby spuszczona. i nawet trudno byłoby się czepiać bo przecież „chcieli dobrze tyle,że...”. A teraz? Przypomina mi się scena z ubiegłego lata kiedy opowiedzieliśmy pewnym znajomym, że w pękatym bebzunku koleżanka małżonka nosi Dzieci Frankesteina. Wysłuchali i zamilkli. A potem kolega kiwając się nad kończącą się flaszką „żołądkowej” mruknął: -In vitro- trudny temat. Trudny temat. No pewnie ,że trudny. To co lepiej milczeć?

C.D.

Z mostu zszedłem już nieźle nawilżony. W kiosku kupiłem tabletki od bólu głowy i jakoś dowlokłem się do samochodu. Łeb mi dosłownie rozsadzało. Wsiadłem i od razu włączyłem dmuchawę, żeby szyby nie zaparowały do końca, a potem łyknąłem tabletki popijając je kawą z termosu.
Solidna dawka kofeiny trochę mnie otrzeźwiła,ale i tak czułem się parszywie. Lało coraz mocniej. Wycieraczki skrzypiały a GPS zastanawiał się ileż to czasu zajmie mi powrót do domu.
-I tak jak zawsze się pomylisz- warknąłem do niego prowokacyjnie,ale kompletnie mnie zignorował.
Stanąłem na czerwonym świetle i zacząłem przeglądać etui z płytami w poszukiwaniu czegoś co mnie nieco postawi na nogi.
„A Matter of Life and Death” Iron Maiden- czemu nie? Już po chwili bas Steve'a Harrisa bulgotał w głośnikach splatając się z dudnieniem perkusji Nicko McBrain'a.
Żelazna Dziewica nabierała rozpędu.
Ja też. Aż po granicę 83 km/h.
Deszcz padał coraz mocniej więc i tak nie dało się jechać szybciej. Wpasowałem się w kolumnę pojazdów i powoli toczyłem do domu. Jednym słowem miałem sporo czasu na rozmyślanie. Myślałem o córkach, przyszłości, blogu, pracy... oraz o tym co działo się w Warszawie.
Czułem jakiś dyskomfort związany z tym w jakim charakterze tam wystąpiłem. A jednak nie do końca potrafiłem określić z czym był związany. Jak wspomniałem miałem na te rozmyślania sporo czasu więc w końcu myśl zaczęła się krystalizować. Przypomniałem sobie jak to prężyłem się przed mediami i opowiadałem o tym jak to „facet powinien zerwać ze stereotypami” i „przyjąć wszystko na klatę”.
Mądrzyłem się okropecznie a jednocześnie podkreślałem,że akurat w naszym przypadku nie zdiagnozowano prawdziwej przyczyny kłopotów z dochowaniem się potomstwa. Co trochę rozczarowywało dziennikarzy, którym przedstawiono mnie jako „tego co to miał problemy”.
No to miałem czy nie? Teraz mam problem ze sobą bo zdałem sobie sprawę,że mimo iż Garbaty pozuje na takiego wyzwolonego, luzackiego, z dystansem i tak dalej to w rzeczywistości jest takim samym zakompleksiałym samcem jak większość facetów. Pewnie,że nie robiłem dramatu z tego,że trzeba się zbadać. Trzeba to trzeba.
Że warunki są dalekie od komfortowych i całą procedura jest krepująca? Trudno!
A jednak czemu tak podkreślałem ten swój „brak konkretnego problemu”? Co mi zależało? Dla dobra kampanii wypadało sobie darować te wyjaśnienia. Tym bardziej,że brak diagnozy nie oznaczał przecież ,że nie było problemu. Więc może był?
-Garbaty, ty obłudny ściemniaczu!-westchnąłem, głęboko rozczarowany własną postawa i osobą. Odbicie w lusterku wstecznym zmierzyło mnie ponurym spojrzeniem zaczerwienionych ze zmęczenia oczu.
A łeb dalej bolał. A deszcz dalej padał. A ja dalej rozmyślałem. Miałem przecież czas. Odmierzany przez miarowe i niespieszne skrzypienie wycieraczek. Myślałem o własnej hipokryzji i pocieszałem się,że nie była ona do końca świadoma. A jednak. Kiedy w blogu poruszałem „trudny męski temat” to zawsze musiałem go okrasić mocniejszym słowem, rzucić trochę miecha, pozgrywać „kieszonkowego macho”. Taka podświadoma kompensacja. Oddając się tej samokrytyce łyknąłem kolejne dwie tabletki przeciwbólowe i popiłem je letnia kawą z kubka.
Był to już kolejny kubek. Mój pęcherz sygnalizował to bardzo dobitnie. Szkoda mi jednak było czasu na zatrzymywanie się na stacji benzynowej i postanowiłem,że zatrzymam się na najbliższej drodze dojazdowej.
Tyle,że wszystkie były opanowane przez ludzi sprzedających grzyby. Kilometry mijały a ja mijałem kolejne zjazdy zastawione wiadrami, koszami, kubłami, słoikami pilnowanymi przez zakapturzone i skulone postacie.
Powoli zapominałem o bólu głowy.
Stłumił go ból pęcherza.

czwartek, 16 września 2010

Piszmów Garbaty

Z miną luzaka i światowca ustawiłem się przed kamerą a potem starałem wypowiadać w miarę składnie i po polsku.

„Tak mieliśmy problemy, leczyliśmy się...”
„To powszechny problem i nie rozumiem czemu faceci wstydzą się o tym mówić...”
„Blog zacząłem pisać ponieważ...”
„Co bym poradził mężczyznom, w podobnej sytuacji? Hmm... „

A co ja jakiś pieprzony guru jestem?
Pieprzyłem jakieś głodne kawałki czując się jak idiota. O tym, „że badania są krępujące ,ale przecież...”
W końcu reporter pokiwał głową i dał sygnał,że wystarczy.
-Dobra ograj nas jeszcze żeby było na przebitki- mruknął do operatora i po chwili z poczuciem ulgi wracałem na salę.
Na schodach poczułem ,że ktoś klepie mnie po ramieniu.
-Jeszcze Polsat by chciał...
No dobra.

„Tak trwało to kilka lat...”
„Momentami było ciężko...”
„Nie jest to temat do rozmów z kumplami przy piwie...”
„Usłyszeć słowo TATA to jest...”

A co ja tu mogę nowego i mądrego powiedzieć? Każdy kto usłyszał wie. A ci którzy nie mieli okazji albo wzruszą ramionami albo się zdołują.
Chwilę później podeszła kolejna ekipa.

„Ten problem w równym stopniu dotyczy kobiet jak i mężczyzn...”
„ To,że ktoś ma wielkie bicepsy nie znaczy, że nie może mieć z tym problemu...”
„Co to znaczy ,że się wstydzą? To przecież ludzka sprawa. Choroba. Angina też jest przykra...” „ „Jak jesteś prawdziwym facetem to się zbadaj. Niezależnie od tego jak to jest krepujące weź to na klatę...”

No i tyle.
Kiedy wróciłem na salę mój sąsiad przy stoliku, znudzony sączył wodę ze szklanki.
-No ten prelegent to się uparł wszystkich uśpić- mruczał zgryźliwie.
Nie bez racji. Kolejne wystąpienia były na szczęście znacznie ciekawsze. Ubawiłem się słuchając jak „medycy publiczni” wbijają między wierszami szpile „prywaciarzom” i na odwrót.
Najbardziej spodobała mi się wypowiedź specjalistki od psychoterapii ,która specjalizuje się w pomaganiu parom zmagającym się z niepłodnością. Słuchając o tym, że przeżywają stres podobny do tego jaki przechodzą pacjenci onkologiczni oraz o pełnej gruboskórnych żartów presji otoczenia w stylu „ jak ty nie możesz to może koledzy pomogą he,he, he” żałowałem,że podczas naszej terapii i nie trafiliśmy do takiego lekarza.
Jedyna wizyta u psychologa jaką odbyliśmy skutecznie nas zniechęciła do kolejnych. Jakieś truizmy i pseudorelaksujące ćwiczenia...
Byłem ciekaw kto zabierze głos jako następny. W tym momencie zorientowałem się,że gdzieś zapodziałem swój scenariusz. Zajrzałem więc przez ramię sąsiadowi, którego egzemplarz leżał na stoliku.
„A teraz prowadzący spyta przedstawiciela pacjentów...”
Aha. Więc teraz moja wielka chwila. Jakoś nie czułem się gotowy.
Dostałem w łapę mikrofon i poczułem pustkę w głowie. Wydukałem więc coś na temat tego,że prelegentka praktycznie wyczerpała temat .A potem zacząłem coś tam stękać. Po tych wszystkich wywiadach cały czas miałem jednak wrażenie,że się powtarzam i wypadam nieszczególnie.
Coś tam wspomniałem o blogu mając nadzieję,że nie wyjdę na autoreklamiarza. Na szczęście prowadzący rzucił mi kilka pytań ratunkowych i jakoś poszło. Po zakończeniu któryś z lekarzy nawet poklepał mnie po ramieniu i stwierdził,że to było dobre wystąpienie.
Gdybym był psem to bym chyba zamerdał ogonem.
Potem wszyscy wyszli z sali na poczęstunek i odzyskałem anonimowość. Uff.
Przez moment czekałem czy nie podejdzie jeszcze ktoś z mediów,ale poza sympatycznym panem z radiowej „jedynki”, z którym wymieniliśmy się wizytówkami już nikt nie interesował się moją skromną osobą.
I dobrze. Pasowało mi to. Ból głowy, który godzinę temu był tylko lekkim ćmieniem teraz już dudnił w skroniach z siłą solidnego trashmetalowego bandu.
Ktoś tam mi uścisnął dłoń, ktoś podziękował i powoli zacząłem zbierać się do wyjścia. Nie chciałem jednak wychodzić bez pożegnania. Zamieniłem więc kilka słów z moim sąsiadem „od stolika”.
-Psiakrew, żona już pojechała, straciłem transport do domu- narzekał niezadowolony
-A gdzie mieszkasz- zagadnąłem. Okazało się ,że w tej samej dzielnicy, do której się wybieram. Zaproponowałem więc podwózkę. Ucieszył się.
Jednak mina mu zrzedła kiedy usłyszał.
-Tylko wiesz, będziemy musieli trochę się przejść. Samochód mam po drugiej stronie Wisły.
-Jak to po drugiej stronie?-miał taką minę jakbym oświadczył,że przyleciałem z planety K-Pax. Zrobiłem więc minę godną Kevina Spacey.
-Bo ja naprawdę lubię spacerować.
On chyba mniej . Po chwili przypomniał sobie,że zapomniał o jakimś spotkaniu i grzecznie podziękował za moją propozycję.
Pożegnałem się więc i ruszyłem w drogę. Deszcz lekko siąpił.
„To nawet dobrze, dotyk chłodnych kropel łagodzi ból głowy” pomyślałem zarzucając plecak na plecy.
Facet w marynarce i z plecakiem zazwyczaj wygląda idiotycznie ,ale co tam. Zna mnie tu ktoś?
Po kilku minutach okazało się,że ten ktoś na górze, który jakoś mnie nie lubi, jeszcze nie zrezygnował. Lunęło naprawdę mocno. Dokładnie kiedy byłem w połowie mostu.
Czując jak marynarka nasiąka woda rozmyślałem o swojej doskonałej, oddychającej i kompletnie nieprzemakalnej kurtce.
Tej, która została w bagażniku.

środa, 15 września 2010

Medialny karaluch

Serce w gardle, dupa ściśnięta,ale kilometrów powoli ubywało. Wiedziałem już ,że na 10.00 na pewno nie zdążę. Na szczęście konferencja zaczynała się o 11.00. Wyglądało więc na to,że powinienem zdążyć w ostatniej chwili.
W połowie drogi zjechałem na tankowanie. Podjechałem pod dystrybutor i zahamowałem.
W tym momencie usłyszałem potworny chrobot metalu.
Teraz już kląłem długo i ze sporym zaangażowaniem.
Wysiadłem i obejrzałem dokładnie pojazd. Stał pierdzielony jakby nigdy nic. Nic nie odpadło, nic nie wisiało... No co jest do cholery.
Zdenerwowany jak diabli zatankowałem, zapłaciłem i z duszą na ramieniu przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Wziąłem głęboki wdech i powoli ruszyłem spod dystrybutora. Serce mi zamarło kiedy upiorny zgrzyt się powtórzył. Jednak po kilku metrach jakby przycichł. Na próbę kilka razy zahamowałem i ruszyłem. Coś zachrobotało i... po chwili samochód jechał jakby nigdy nic.
-Ki diabeł?!- mruknąłem pod nosem.
To znaczy powiedziałem coś innego o podobnym znaczeniu tylko znacznie bardziej niecenzuralnego. Tyle,że po co epatować wulgaryzmami.
Jeszcze przyjdzie na to czas.
Ponieważ wibracje w kierownicy też były zdecydowanie słabsze ruszyłem dalej już troche uspokojony.
Za to coraz bardziej spóźniony.
Mknąc przez kraj z oszałamiającą prędkością 83 km/h analizowałem sytuację i przypomniałem sobie,że kiedy wjeżdżałem na stację samochód lekko zarzuciło na grubym żwirze. Jakiś drobny kamyk musiał się dostać między klocki hamulcowe i stąd te dźwiękowe ekscesy.
GPS był nieubłagany.
„czas dotarcia 10.22”
Cholera!
Strasznie korciło mnie żeby dodać gazu.
Niestety uaktywniła się moja bogata wyobraźnia. Przed oczami stanęła mi wizja odpadającego koła, i koziołkującego samochodu wpadającego pod koła rozpędzonego TIR'a. A potem pomyślałem o tym jak wyglądałoby życie mojej babskiej trójcy gdyby...
I poczułem się tak jakby ktoś położył mi na piersi jakiś ogromny ciężar.
-Och żesz kurwaaaaa -westchnąłem czując,że oddychanie przychodzi mi z trudem.
A więc to tak wygląda odpowiedzialność za rodzinę.
I tak już pewnie będzie zawsze.
Łał!
Jednak już bardziej zwolnić nie mogłem.
Chociaż GPS dołował mnie jak tylko umiał.
Odbyłem więc sobie z nim długą rozmowę.
Właściwie był to monolog.
Tyleż niecenzuralny co bezowocny.
Urządzenie nie odniosło się w żaden sposób do mojego potoku żalów i pretensji.
Odpowiedź była oszczędna i bardzo lakoniczna.
„Czas dotarcia 10.25”
-A spierdaaaaadaaalaj!-odparłem jak zwykłe elokwentnie i błyskotliwie.
W tym momencie zaczęła się dwupasmówka.
Razem z nią wróciła nadzieja. Złapałem jakiegoś „zająca” i przekonałem się ,że powyżej stówy wibracje całkowicie znikają.
-Ha! Tamtadadam, tamtadadam, tamdadadam- zanuciłem wagnerowski „Marsz Walkirii”.
Po tym sennym snuciu się za ciężarówkami teraz poczułem, że odżywam.
Kilometrów ubywało,ale pomyślałem ,że uspokoję się dopiero kiedy znajdę się w takiej odległości, która w razie czego będę mógł pokonać biegiem.
GPS był w lekkim taktycznym odwrocie co zdecydowanie poprawiło mi humor.
Trochę obawiałem się tylko czy w Warszawie nie nadzieję się na korki.
A jednak mimo,że na wisłostradzie wyświetlił się komunikat o jakimś zatorze poszło całkiem płynnie.
Teraz nadszedł czas na mój chytry, przynajmniej w teorii, plan. Ponieważ znajomi uprzedzili mnie,że na Foksal mogą być problemy z parkowaniem wymyśliłem sobie,że zostawię samochód na drugim brzegu Wisły.
Tak wiem ,że dla większości ludzi brzmi to niedorzecznie,ale ja naprawdę lubię chodzić. I to szybko.
Przemknąłem po moście i dojechałem do skrzyżowania , które upatrzyłem sobie na planie miasta.
No i zong!
Ulica, w którą chciałem skręcić była całkiem rozkopana i nieprzejezdna.
Znowu zrobiło się nerwowo.
Skręciłem w inną i zawróciłem w stronę rzeki żeby zaparkować w miejscu, które upatrzyłem sobie na zdjęciu satelitarnym.
O naiwności prowincjusza! Nie dość ,że wszędzie zakazy to i tak zero szans na znalezienie wolnego miejsca. Najwyraźniej nie ja jeden próbowałem uniknąć parkowania w płatnej strefie.
W końcu jednak wcisnąłem się w jakieś miejsce na chodniku. Znacznie dalej niż planowałem.
Porwałem plecak i pognałem z powrotem przez most.
Po drodze zadzwoniłem do żony, żeby zameldować ,że mimo „pewnych drobnych problemów” już prawie jestem na miejscu.
-Tylko uważaj kochanie bo zapowiadają straszną ulewę- w jej głosie słychać było czułość i troskę
-Tak wiem, mam w torbie kurtkę...-w tym momencie przypomniałem sobie,że w pośpiechu zostawiłem ją w samochodzie.
No trudno.
To znaczy powiedziałem coś innego, ale po co się powtarzać. Chyba wiadomo nie?
Szybkim marszem zbliżałem się do celu zadowolony,że przynajmniej GPS już mnie nie denerwuje.
Na miejsce dotarłem kilkanaście minut przed rozpoczęciem konferencji. Prawie zderzając się w drzwiach ze Stefanem Friedmanem.
Ja go poznałem. A on mnie niekoniecznie :-))
-Basi z „Boćka” szukam!-wydyszałem widząc pierwszą osobę ,która wyglądała na kogoś z organizatorów.
-Ja też- usłyszałem w odpowiedzi.
-No świetnie- kontynuowałem naszą zajmującą pogawędkę.
-Gdzieś tu się kręci. A wie pan jak ona wygląda?
-No w tym właśnie problem,że nie. Znamy się tylko z maila i telefonu.
W końcu ktoś poszedł szukać Basi.
A mój okrutny los zlitował się i postanowił na osłodę ciut polukrować ten dzień:

„A pan to od tego blogu? Czytam, czytam”
„Czy pan przypadkiem to nie ten co pisze Dzieci Frankensteina?”
„Ha! To ja odkryłam dla Boćka ten blog! Czytamy z mężem”.
„Kochanie to ten pan od blogu!”

Normalnie się zawstydziłem. Bo ja taki trochę dziki jestem.
W międzyczasie znalazła się Basia, która widząc co się dzieje zażartowała,że wygląda na to iż zamiast konferencji o leczeniu niepłodności zorganizowali mi spotkanie autorskie.
Było to wszystko bardzo miłe,ale i trochę kłopotliwe bo przecież pełniłem tam tylko rolę służebną.
Zaraz jednak oberwało mi się ,że jestem tak późno i nie znam scenariusza imprezy.
Próbowałem się nieporadnie tłumaczyć, ale i tak miałem wyrzuty sumienia.
-Dobra masz tu „służbową” koszulkę i scenariusz. I tak zaczniemy z lekkim poślizgiem. Tam jest Radek Brzózka, który będzie cię pytał na konferencji o twoje doświadczenia i tak dalej.
Zajrzałem do sali, w której miał się odbyć boćkowy show i lekko się speszyłem na widok tłumu ludzi, kamer, mikrofonów, reflektorów...
Ktoś wskazał mi miejsce przy stoliku.
Na szczęście tym położonym najbardziej z boku.
Sięgnąłem po szklankę z wodą i rozejrzałem się dyskretnie.
Przy sąsiednich stolikach profesorowie, eksperci, aktorzy, ludzie z Boćka.
No i ja. Z etykietką „pacjent co to miał problemy”.
Tym razem bez traczy w postaci pseudonimu.
Jako bloger czułem się znacznie pewniej a teraz jako „ja, po prostu ja” jakoś tak...
Nie miałem jednak czasu analizować swoich odczuć bo rozbłysły światła, włączył się telebim i prowadzący rozpoczął konferencję.
Po chwili do sali wkroczyła sympatyczna blondynka i przemaszerowała przed całym audytorium prosto do naszego stolika.
Pochyliła się do mnie.
-Czy mógłby pan na chwilę wyjść z sali bo telewizja chciałaby zrobić wywiad?
Znowu poczułem się niezręcznie i zerknąłem niepewnie na Basię. Wiem ,że to norma,ale nie chciałem żeby wyglądało na to ,że gwiazdorzę i mam „parcie na szkło”.
Basi kiwnęła głową więc zgarbiony przedefilowałem między prelegentami a widownią. Czułem się jak karaluch na środku białej podłogi w momencie, kiedy ktoś zapalił światło.

poniedziałek, 13 września 2010

Kłody pod koła

Ostatnio koleżanka małżonka złapała przeziębienie.
Normalnie to tylko niewielka niedogodność, która można załatwić kilkoma rutinoscorbinami, witaminą C i odrobiną czosnku.
A jednak posiadanie dzieci wiele zmienia. I tym razem przyszło mi zmierzyć się z prawdziwą epidemią.
I w ten oto sposób poznałem kilka prawd.

a) ssanie smoczka z zatkanym nosem jest raczej niemożliwe.

b) zaśnięcie bez smoczka również jest prawie niemożliwe.

c) punkty poprzednie skutkują tym, że wszyscy generalnie mamy przesrane

W związku z powyższą wyliczanką oboje z żoną nabraliśmy rysów lekko zomboidalnych.
Nie było lekko ,ale też i nie zamierzam popadać w rodzicielską martyrologię.
Ja normalnie jestem „pierwszy w nauce, pierwszy w sporcie i pierwszy w łapaniu choróbsk”.
Tym razem jednak los mnie oszczędził.
Sam nie wiem jakim cudem bo i talk byłem umęczony walką o wolność.
Bo już wkrótce będę wolnym człowiekiem.
Jak tylko skończę ten pieprzony balkonotaras.
W każdym razie przyszło mi wziąć na wątłą klatę całą tę zasmarkaną sytuację.
No i jakoś przez to przeszliśmy.
Od dwóch dni zaczynamy znowu spać.
A w międzyczasie musiałem wyskoczyć do stolicy na konferencję zorganizowaną przez Naszego Bociana.
Strasznie nie chciało mi się jechać i miałem nadzieję,że mi się to upiecze. Tym bardziej,że jakoś nikt się nie odzywał od pewnego czasu.
Ponieważ jednak nie chciałem nikogo wystawić do wiatru zamejlowałem z pytaniem czy będę do czegoś potrzebny.
No i okazało się,że jednak tak i nie ma co robić uników. Pechowo się to wszystko złożyło bo akurat tego dnia naprawdę powinienem być w pracy.
Jednak „boćkowi” się nie odmawia.
Tak więc w środę udało mi się zasnąć tuż przed trzecią. Wyliczyłem sobie ,że aby zdążyć na 10.00 muszę wyjechać przed siódmą.
Budzika nie nastawiłem bo ufam swoim córkom.
One zawsze obudzą mnie ze sporym zapasem czasu.
Pobudka nastąpiła tradycyjnie o szóstej. Przewinąłem, nakarmiłem, ubrałem i puściłem nasz kwękliwy duet na matę edukacyjną a potem poszedłem zanieść żonie złą nowinę.
-Muszę już jechać kochanie.
-Juuuuuuż?- w jej głosie pobrzmiewała rozpacz
-Już, niestety.
-Noooo, doooobraaa. Kurcze ja już naprawdę nie mam siły. Jestem wykończona.
-Słuchaj, jak jest tak źle to może jednak zostanę? Serio mówię.
-Nie, nie. Masz jechać. Tylko ostrożnie.
No to całus na drogę i do samochodu. Współrzędne do GPS' u wbiłem już wieczorem więc ruszyłem ostro w drogę. Wiedziałem, że o tej porze jazda przez miasto nie ma sensu ponieważ remont jednego z wiaduktów spowodował gigantyczne korki.
Skręciłem więc w leśną drogę, która pozwalała ominąć najgorsze miejsce.
Nawigacja satelitarna trochę zgłupiała i nie wiedzieć czemu pokazała mi trasę o kilkadziesiąt kilometrów dłuższa niż powinna.
„Czas dotarcia-10.30”-ten komunikat lekko mnie zdezorientował.
Dodałem więc gazu omijając jednocześnie dziury w piaszczystej drodze.
Samochód lekko tańczył,ale nie przejmowałem się tym zbytnio koncentrowany na wskazaniach GPS.
„Czas dotarcia 10.10”
Lepiej ,ale też do dupy.
W tym momencie wyszedłem z ostrego zakrętu i lekko zwątpiłem.
Nie wiem co się stało. Czy była to robota ciężarówek wywożących drzewo z lasu czy po prostu znak z nieba,że nie podoba mu się popieranie in vitro.
W każdym razie przed sobą miałem kilkadziesiąt metrów głębokich kolein, zwałów piachu i generalnie czegoś co wyglądało na fragment trasy rajdu Paryż Dakar a nie jakl drogą ,która jeździłem już setki razy.
Wiedziałem,że jeżeli stanę to koniec. Do warszawy już na pewno nie zdążę.
A więc, kontra, redukcja, gaz w podłogę.
Dobrze ,że byłem nieźle rozpędzony,ale i tak przez te kilka sekund nieźle się spociłem.
Po kilku nerwowych chwilach mogłem jednak odetchnąć z ulgą.
Z lekkim poślizgiem pokonałem zakręt i wypadłem na długa i równą prostą.
Żwir drogi stukał w podwozie a samochód nabierał prędkości. Po kilku minutach wypadłem na asfalt.
Tu mogłem jeszcze docisnąć.
GPS radośnie poinformował mnie,że:
„Czas dotarcia 9.45” a pokazywany dystans wreszcie wyglądał rozsądnie.
W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego,że co prawda żwir nie łomocze już o podwozie,ale w dalszym ciągu słyszę jakieś niepokojące stukanie.
-O żesz k....a mać- jęknąłem - Żeby tylko nie kapeć!
Chwilę później zatrzymałem się przed szlabanem na przejeździe kolejowym. Korzystając z okazji wyskoczyłem z samochodu i dokładnie obejrzałem koła. O dziwo wszystkie wyglądały w porządku.
Uspokojony wsiadłem z powrotem wmawiając sobie,że to penie asfalt był pofałdowany.
Po kilku minutach szlaban poszedł w górę i wypadłem na drogę do miasta.
To była najkrótsza droga prowadząca do wylotu ma „siódemkę”.
Pod warunkiem,że tu nie będzie korka.
Był psiakrew.
-Może to tylko do świateł- westchnąłem z nadzieją i postanowiłem,że zaryzykuję.
Jednak kiedy wjechałem na wzniesienie i zobaczyłem co mnie czeka dalej...
Zawróciłem i po chwili skręciłem w kolejną szutrową drogę. Dłuższą,ale na pewno bez korków.
„Czas dotarcia 9.55”.
Psiakrew trzeba było od razu tędy jechać a tak tylko straciłem bezcenne minuty.
Pedał gazu jakoś tak się sam wcisnął mocniej i samochód wyrwał do przodu podskakując na nierównościach drogi.
Ruch na szczęście był tu żadne więc mogłem „przykozaczyć” i nadrobić chociaż trochę straconego czasu.
Miałem tylko nadzieję,że nie przyłożę miską olejową w żaden kamień. Dwa tygodnie temu dowiedziałem się,że ten akurat model ma miskę aluminiową.
Co oznaczało,że po parkowaniu na bardzo wysokim krawężniku musiałem wydać sporo kasy na naprawę wycieku oleju.
Oj nasłuchałem ja się od przyszywanego szwagra o tym,że jeżdżę jak wariat, że za szybko, że każdy głupek wie,że aluminiowe miski są delikatne i , że to żadne tłumaczenie,że nie wiedziałem ,że takową posiadam.
Ważne ,że naprawił za co mu wielkie dzięki.
Myśląc o tym połykałem kolejne kilometry. Jeszcze chwila i wypadnę na asfalt a potem już droga jak po sznurku...
W tym momencie samochód huknął podwoziem o jakiś większy kamień.
Uderzenie było tak mocne,że poczułem się tak jakby ktoś mnie kopnął w dupę.
Nie tylko fizycznie.
-Ja pieeeeerdoooollęęęęęę!-jęknąłem, co w tej sytuacji chyba było usprawiedliwione.
Wjechałem na asfalt, stanąłem, włączyłem awaryjne światła i zajrzałem pod samochód.
Chyba mi się upiekło. Nie widziałem żadnego wycieku.
Ruszyłem dalej. Na równej, niedawno wyremontowanej drodze samochód szybko się rozpędził.
Nasiliły się również owe dziwne i niepokojące wibracje.
Zwolniłem.
„czas dotarcia 9.58”
Wibracje ustały.
Przyspieszyłem... powróciły. Teraz telepało już całą kierownicą. Znowu się zatrzymałem i zacząłem dokładnie oglądać koła podwozie, zawieszenie i te wszystkie elementy, które dało się w takich warunkach sprawdzić.
Pomyślałem,że ten wyjazd chyba nie jest mi pisany. Miałem ogromną ochotę zawrócić do domu.
Nie było jednak czasu na wielkie zastanawianie. Postanowiłem,że przejadę jeszcze dziesięć kilometrów i wtedy podejmę decyzję.
Szybko ustaliłem,że dopóki jadę wolniej niż 83 kilometry na godzinę to wszystko jest w porządku.
Powyżej jakiejś prędkości też pewnie by zniknęły,ale na razie bałem się sprawdzać.
Całkiem niedawno przechodziłem przegląd rejestracyjny więc raczej wszystko powinno być OK. Amortyzatory, drążki i inne popierdółki były świeżo wymienione.
Może po prostu jakiś kamień utkwił bieżniku opony?
Myśląc o tym jechałem starając się nie przekraczać 83 km/h.
„Czas dotarcia 10.05”
„Czas dotarcia 10.08”
„Czas dotarcia 10.10”
„Czas dotarcia 10.12”...

czwartek, 2 września 2010

Pantoflarz? Pantoflaaarz?!!

Kolejna „noc na raty”.
Kiedy słyszę opowieści o rówieśniczkach naszych pociech, które bezproblemowo przesypiają całe noce to zaczyna mnie zżerać lekka zazdrość.
Ale dzisiaj nie o tym zamierzam postukać w klawiaturę.
Laski wstały tradycyjnie koło szóstej a że jadły ledwo godzinę wcześniej to i od razu zajęły się swoimi sprawami.
Mnie pozostaje robić za klawisza , który z wysokości wieżyczki nadzoruje i obserwuje.
Bez większych ingerencji.
A więc korzystam z okazji.
Może tym razem uda się coś napisać bez robienia przerw co pół zdania.
Swoją drogą chyba będę musiał w przyszłości skrobnąć posta z zaznaczonymi wszystkimi przerwami :-)
A propos -właśnie się zaczęło.
Najpierw jedna złapała drugą za ucho, potem druga wczołgała się na zabawkę,z której korzystała pierwsza. Wcisnęła w niej kilka przycisków (przerwa) więc siedzę w kakofonii wycia, płaczu oraz wygenerowanych elektronicznie odgłosów rozmaitych zwierząt (przerwa).
A potem ...(długa przerwa) .
No i teraz nawet zapomniałem o czym to niby miałem opowiedzieć.
Aha.
Ale tym razem jeszcze bez zaznaczania kolejnych wymuszonych pauz.
(bardzo dłuuuuga przerwaaaaa)
Dobra to był ostatni raz.
Na napisaniu tych kilku słów zeszła mi prawie godzina,ale teraz dziewczyny walnęły po drinku i podrzemują w leżaczkach.
No to szybko, póki jest okazja.

Okazuje się ,że nawet księżniczki czasem muszą... no zrobić to co zazwyczaj musimy robić.
Nieprawdą jest jakoby zawartość ich jelit zabierały dobre wróżki.
Niestety.
Nieco zawiedzeni tym faktem uznaliśmy, że nadszedł czas na poważne edukacyjne działania.
W najbliższych dniach zamierzamy zorganizować naszym córkom bardzo poważną kursokonferencję.
Taką z wykładami, ćwiczeniami i warsztatami.
Chociaż może bez filmowania.
Bez przesady.
W każdym razie wczoraj udaliśmy się do specjalistycznego sklepu w celu „nabycia drogą kupna” głównej pomocy naukowej.
Duże pomieszczenie wypełnione po sufit wszystkim tym czego podobno potrzebują dzieci.
Piszę „podobno” ponieważ ma co do tego lekkie wątpliwości.
Nie znałem większości nazw tego co było na półkach regałach i stojakach. A co do zastosowania owych dziwnych przedmiotów...
Wiedza koleżanki małżonki jest znacznie większa, ale i ona błąkała się w tym labiryncie wąskich przejść między setkami wózków, dziesiątkami łóżeczek, niezliczonymi krzesełkami, półkami z pościelą i wieszakami z ciuchami.
Oraz z milionami owych „dziwnych rzeczy co to nie wiadomo do czego służą.
No i ta orgia ostrych kontrastowych kolorów tak charakterystyczna dla „dziecięcego wzornictwa”.
Natłok owych wrażeń wizualnych powoduje,że mój mózg ma problemy z przetwarzaniem danych i zachowuje się jak Windows Vista.
Czyli generalnie nie ma z niego zbyt wielkiego pożytku.
W tych warunkach moja biedna percepcja oświadczyła krótko, że w takich warunkach pracować nie ma zamiaru i wzięła „urlop na żądanie”.
Percepcja koleżanki małżonki natomiast najwyraźniej straciła przytomność.
Na szczęście miła pani z obsługi sklepu pospieszyła nam na ratunek.
-Czy mogę państwu w czymś pomóc?
-Taaak...-oboje próbowaliśmy odwiesić systemy aby wygenerować jakiś składny komunikat.
Pani była cierpliwa, ale czuliśmy jej narastające zniecierpliwienie.
W końcu na szczęście się udało.
-Szukamy nocników.
-A proszę bardzo!- pani wskazała ręką wielki stos znajdujący się w odległości dwóch metrów od nas.
-No tak za bardzo rzucał się w oczy. Nic dziwnego ,że przegapiliśmy- mruknęła mama księżniczek.
Sprzedawczyni była jednak profesjonalistką i tak jakby nic się nie stało zaczęła nam prezentować wyroby i ich zalety.
W końcu wybraliśmy odpowiedni model, przymierzyliśmy, kompatybilną końcówką, do niego jedną z pociech. Pokiwaliśmy z zadowoleniem głowami.
Teraz pozostały nam jeszcze tylko dwie decyzję do podjęcia.
Pierwsza dotyczyła koloru.
-To co zielony, czerwony, niebieski czy...-zapytała koleżanka małżonka
-Zielony- mruknął garbaty mistrz zwięzłych komunikatów.
-A może czerwony?
-Zielony.
-Na pewno nie niebieski?
-ZIELONY
-Pewny jesteś, bo czerwony...
-Z-I-E-L-O-N-Y
-No dobra.
Czułem się jak macho.
I kto tu jest pantoflarzem? No kto?! KTO?!!!
-Mnie też się najbardziej podoba zielony- oświadczyła koleżanka małżonka takim tonem jakby to ona podjęła ostateczną decyzję.
No i masz.
Nie roztrząsałem jednak tego długo bo nadszedł czas kolejnego wyboru.
-Z pozytywką czy bez?
-Ech, wszystko jedno- mruknąłem lekko zrezygnowany.
Chociaż w mojej głowie kluł się chytry plan.
-To niech będzie z pozytywką!- oświadczyła żona.
Obie kobiety ruszyły do kasy gdy w pół kroku zatrzymało je moje chrząknięcie.
-Przepraszam?
-?
-A jaki utwór gra pozytywka?
Sprzedawczyni naprawdę była otrzaskana w bojach bo bez mrugnięcia okiem odpowiedział a, że zazwyczaj jest to Lambada.
Pokiwałem głową starając się by moje rozczarowaniem akurat takim wyborem muzycznym producenta było nadto widoczne.
-Rozumiem. A czy istnieje możliwość... no nie wiem... samodzielnej zmiany repertuaru? Może da się tam wgrać jakąś inna empetrójkę albo zrobić to jakoś inaczej?
I tu dziewczyna zasłużyła na mój najwyższy szacunek .
Zamiast popatrzyć na mnie jak na upierdliwego debila po prostu szczerze odparła,że nie ma pojęcia.
Za to koleżanka małżonka zaczęła się jakoś podejrzanie krztusić.
T o jednak nie był koniec mojego występu.
Pokiwałem głową i poważnie stwierdziłem.
-No cóż, trudno. W takim razie niech będzie ten.
Powiedziałem to takim tonem JAKBYM TO JA PODJĄŁ OSTATECZNĄ DECYZJĘ.