poniedziałek, 13 września 2010

Kłody pod koła

Ostatnio koleżanka małżonka złapała przeziębienie.
Normalnie to tylko niewielka niedogodność, która można załatwić kilkoma rutinoscorbinami, witaminą C i odrobiną czosnku.
A jednak posiadanie dzieci wiele zmienia. I tym razem przyszło mi zmierzyć się z prawdziwą epidemią.
I w ten oto sposób poznałem kilka prawd.

a) ssanie smoczka z zatkanym nosem jest raczej niemożliwe.

b) zaśnięcie bez smoczka również jest prawie niemożliwe.

c) punkty poprzednie skutkują tym, że wszyscy generalnie mamy przesrane

W związku z powyższą wyliczanką oboje z żoną nabraliśmy rysów lekko zomboidalnych.
Nie było lekko ,ale też i nie zamierzam popadać w rodzicielską martyrologię.
Ja normalnie jestem „pierwszy w nauce, pierwszy w sporcie i pierwszy w łapaniu choróbsk”.
Tym razem jednak los mnie oszczędził.
Sam nie wiem jakim cudem bo i talk byłem umęczony walką o wolność.
Bo już wkrótce będę wolnym człowiekiem.
Jak tylko skończę ten pieprzony balkonotaras.
W każdym razie przyszło mi wziąć na wątłą klatę całą tę zasmarkaną sytuację.
No i jakoś przez to przeszliśmy.
Od dwóch dni zaczynamy znowu spać.
A w międzyczasie musiałem wyskoczyć do stolicy na konferencję zorganizowaną przez Naszego Bociana.
Strasznie nie chciało mi się jechać i miałem nadzieję,że mi się to upiecze. Tym bardziej,że jakoś nikt się nie odzywał od pewnego czasu.
Ponieważ jednak nie chciałem nikogo wystawić do wiatru zamejlowałem z pytaniem czy będę do czegoś potrzebny.
No i okazało się,że jednak tak i nie ma co robić uników. Pechowo się to wszystko złożyło bo akurat tego dnia naprawdę powinienem być w pracy.
Jednak „boćkowi” się nie odmawia.
Tak więc w środę udało mi się zasnąć tuż przed trzecią. Wyliczyłem sobie ,że aby zdążyć na 10.00 muszę wyjechać przed siódmą.
Budzika nie nastawiłem bo ufam swoim córkom.
One zawsze obudzą mnie ze sporym zapasem czasu.
Pobudka nastąpiła tradycyjnie o szóstej. Przewinąłem, nakarmiłem, ubrałem i puściłem nasz kwękliwy duet na matę edukacyjną a potem poszedłem zanieść żonie złą nowinę.
-Muszę już jechać kochanie.
-Juuuuuuż?- w jej głosie pobrzmiewała rozpacz
-Już, niestety.
-Noooo, doooobraaa. Kurcze ja już naprawdę nie mam siły. Jestem wykończona.
-Słuchaj, jak jest tak źle to może jednak zostanę? Serio mówię.
-Nie, nie. Masz jechać. Tylko ostrożnie.
No to całus na drogę i do samochodu. Współrzędne do GPS' u wbiłem już wieczorem więc ruszyłem ostro w drogę. Wiedziałem, że o tej porze jazda przez miasto nie ma sensu ponieważ remont jednego z wiaduktów spowodował gigantyczne korki.
Skręciłem więc w leśną drogę, która pozwalała ominąć najgorsze miejsce.
Nawigacja satelitarna trochę zgłupiała i nie wiedzieć czemu pokazała mi trasę o kilkadziesiąt kilometrów dłuższa niż powinna.
„Czas dotarcia-10.30”-ten komunikat lekko mnie zdezorientował.
Dodałem więc gazu omijając jednocześnie dziury w piaszczystej drodze.
Samochód lekko tańczył,ale nie przejmowałem się tym zbytnio koncentrowany na wskazaniach GPS.
„Czas dotarcia 10.10”
Lepiej ,ale też do dupy.
W tym momencie wyszedłem z ostrego zakrętu i lekko zwątpiłem.
Nie wiem co się stało. Czy była to robota ciężarówek wywożących drzewo z lasu czy po prostu znak z nieba,że nie podoba mu się popieranie in vitro.
W każdym razie przed sobą miałem kilkadziesiąt metrów głębokich kolein, zwałów piachu i generalnie czegoś co wyglądało na fragment trasy rajdu Paryż Dakar a nie jakl drogą ,która jeździłem już setki razy.
Wiedziałem,że jeżeli stanę to koniec. Do warszawy już na pewno nie zdążę.
A więc, kontra, redukcja, gaz w podłogę.
Dobrze ,że byłem nieźle rozpędzony,ale i tak przez te kilka sekund nieźle się spociłem.
Po kilku nerwowych chwilach mogłem jednak odetchnąć z ulgą.
Z lekkim poślizgiem pokonałem zakręt i wypadłem na długa i równą prostą.
Żwir drogi stukał w podwozie a samochód nabierał prędkości. Po kilku minutach wypadłem na asfalt.
Tu mogłem jeszcze docisnąć.
GPS radośnie poinformował mnie,że:
„Czas dotarcia 9.45” a pokazywany dystans wreszcie wyglądał rozsądnie.
W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego,że co prawda żwir nie łomocze już o podwozie,ale w dalszym ciągu słyszę jakieś niepokojące stukanie.
-O żesz k....a mać- jęknąłem - Żeby tylko nie kapeć!
Chwilę później zatrzymałem się przed szlabanem na przejeździe kolejowym. Korzystając z okazji wyskoczyłem z samochodu i dokładnie obejrzałem koła. O dziwo wszystkie wyglądały w porządku.
Uspokojony wsiadłem z powrotem wmawiając sobie,że to penie asfalt był pofałdowany.
Po kilku minutach szlaban poszedł w górę i wypadłem na drogę do miasta.
To była najkrótsza droga prowadząca do wylotu ma „siódemkę”.
Pod warunkiem,że tu nie będzie korka.
Był psiakrew.
-Może to tylko do świateł- westchnąłem z nadzieją i postanowiłem,że zaryzykuję.
Jednak kiedy wjechałem na wzniesienie i zobaczyłem co mnie czeka dalej...
Zawróciłem i po chwili skręciłem w kolejną szutrową drogę. Dłuższą,ale na pewno bez korków.
„Czas dotarcia 9.55”.
Psiakrew trzeba było od razu tędy jechać a tak tylko straciłem bezcenne minuty.
Pedał gazu jakoś tak się sam wcisnął mocniej i samochód wyrwał do przodu podskakując na nierównościach drogi.
Ruch na szczęście był tu żadne więc mogłem „przykozaczyć” i nadrobić chociaż trochę straconego czasu.
Miałem tylko nadzieję,że nie przyłożę miską olejową w żaden kamień. Dwa tygodnie temu dowiedziałem się,że ten akurat model ma miskę aluminiową.
Co oznaczało,że po parkowaniu na bardzo wysokim krawężniku musiałem wydać sporo kasy na naprawę wycieku oleju.
Oj nasłuchałem ja się od przyszywanego szwagra o tym,że jeżdżę jak wariat, że za szybko, że każdy głupek wie,że aluminiowe miski są delikatne i , że to żadne tłumaczenie,że nie wiedziałem ,że takową posiadam.
Ważne ,że naprawił za co mu wielkie dzięki.
Myśląc o tym połykałem kolejne kilometry. Jeszcze chwila i wypadnę na asfalt a potem już droga jak po sznurku...
W tym momencie samochód huknął podwoziem o jakiś większy kamień.
Uderzenie było tak mocne,że poczułem się tak jakby ktoś mnie kopnął w dupę.
Nie tylko fizycznie.
-Ja pieeeeerdoooollęęęęęę!-jęknąłem, co w tej sytuacji chyba było usprawiedliwione.
Wjechałem na asfalt, stanąłem, włączyłem awaryjne światła i zajrzałem pod samochód.
Chyba mi się upiekło. Nie widziałem żadnego wycieku.
Ruszyłem dalej. Na równej, niedawno wyremontowanej drodze samochód szybko się rozpędził.
Nasiliły się również owe dziwne i niepokojące wibracje.
Zwolniłem.
„czas dotarcia 9.58”
Wibracje ustały.
Przyspieszyłem... powróciły. Teraz telepało już całą kierownicą. Znowu się zatrzymałem i zacząłem dokładnie oglądać koła podwozie, zawieszenie i te wszystkie elementy, które dało się w takich warunkach sprawdzić.
Pomyślałem,że ten wyjazd chyba nie jest mi pisany. Miałem ogromną ochotę zawrócić do domu.
Nie było jednak czasu na wielkie zastanawianie. Postanowiłem,że przejadę jeszcze dziesięć kilometrów i wtedy podejmę decyzję.
Szybko ustaliłem,że dopóki jadę wolniej niż 83 kilometry na godzinę to wszystko jest w porządku.
Powyżej jakiejś prędkości też pewnie by zniknęły,ale na razie bałem się sprawdzać.
Całkiem niedawno przechodziłem przegląd rejestracyjny więc raczej wszystko powinno być OK. Amortyzatory, drążki i inne popierdółki były świeżo wymienione.
Może po prostu jakiś kamień utkwił bieżniku opony?
Myśląc o tym jechałem starając się nie przekraczać 83 km/h.
„Czas dotarcia 10.05”
„Czas dotarcia 10.08”
„Czas dotarcia 10.10”
„Czas dotarcia 10.12”...

1 komentarz:

  1. Garbaty ty kurna w "Hitchcocka" się zabawiasz.....
    Na konferencję dotarłeś (pokazywali w TV takiego jednego garbatego :)) a przerywasz opowieść w szczytowym momencie !!

    OdpowiedzUsuń