sobota, 22 stycznia 2011

Do kropli ostatniej (płynu dowolnego)

Chciałbym móc napisać ,że słońce tego dnia zachodziło krwistoczerwone zwiastując nadciągającą hekatombę.
Niestety to nieprawda.
Nie było ostrzeżenia. Tego wieczoru ledwo majaczące w szarości słońce zatonęło w bagnie ponurych, wieczornych mgieł. Gęstych jakby ktoś dodał do nich żelatyny.
Zniknęło mi z oczu a ja mógłbym wręcz przysiąc ,że usłyszałem wtedy pluśnięcie.
Być może było to złudzenie bo podobno jest teoria twierdząca,że nasz świat nie jest płaski tylko okrągły i zawieszony w bezkresnej przestrzeni.
Przerażająca wizja.
Rozmyślając o tym powoli szykowałem się do snu.
Małoludzie posapywali i pochrapywali na swoich legowiskach.
Sielanka.
Jakże pozorna.
Ich sen jednak wyglądał na autentyczny a nie udawany.
Jakież trzeba mieć mocne nerwy by tak smacznie spać przed taką okrutną bitwą jaka miała wkrótce się rozpętać.
Atak nastąpił po północy.
Właśnie szykowaliśmy się do snu gdy się zaczęło.
Najpierw usłyszałem smoka.
Bestia z łoskotem runęła między szczeblami palisady łóżeczka i gruchnęła o podłogę.
Jeszcze miałem nadzieję.
Jeszcze przez chwilę.
Rozwiał ją jednak ryk nacierających małoludzi.
Mimo,że częściowe wycofanie się Królowej Matki z czynnego życia rodzinnego było utrzymywane w tajemnicy to najwyraźniej niziołki wyczuły ,że coś się święci.
Ze zrozumiałych względów chciałem aby pani tej krainy przespała noc w miarę spokojnie więc przyjąłem większość impetu na swą mężną choć nieco wątłą pierś.
To była straszna noc.
Dzikie hordy nacierały fala za falą. Skryte w ciemności ciskały smokami i strasznymi różowymi bestiami zwanymi „królikami”.
I wrzeszczały.
Boże jak one wrzeszczały!
Słaniając się na nogach odpierałem atak za atakiem.
Bitewny wrzask nacierających złuszczał farbę ze ścian i ranił uszy.
Krwawiąc i obijając się w ciemności o różne sprzęty miotałem się desperacko.
Momentami ścieraliśmy się w morderczej walce piersią w pierś.
Jednak nawet wężowy uścisk moich słabnących ramion nie był w stanie uciszyć bitewnych okrzyków.
Próbowałem odeprzeć atak mlekiem i kaszą. Podobno w średniowieczu takie metody się sprawdzały.
Gorąca kasza uchodziła za idealna wręcz broń defensywną. Jej użycie powodowało straszne oparzenia i jednocześnie niszczyła morale atakujących. Używając jej jej obrońcy wysyłali wyraźny komunikat, który brzmiał mniej więcej tak:
„Kochani atakujący mamy was serdecznie w dupie. Mamy również od cholery żarcia i możecie sobie oblegać naszą twierdzę jak długo chcecie.”
Nie wiem co robiłem nie tak, ale w moim przypadku to ne zadziałało.
Małe, mlekożercze potwory pożarły kaszę i dalej kontynuowały natarcie.
Moje morale ledwo to przetrwało.
Tym bardziej,że mimo moich starań Królowa Matka miała problemy ze snem.
Jakoś trudno się temu dziwić.
A jednak jej, wydawane syczącym szeptem, komendy dawały wyraźnie do zrozumienia,że nie docenia mojego militarnego geniuszu.
Przez dłuższą chwilę dyskutowaliśmy nawet, burzliwie, o uszkodzonej zastawie stołowej.
Głównie o „....urrrrrwa....nych kubkach”.
I tak nas zastał świt.
Blade światło poranka padło na ponure pobojowisko.
Oświetlając powalone smoki, kiwające się ze zmęczenia głowy małoludzi, potargane króliki i rozgrzebaną pościel.
Właśnie wtedy straciłem przytomność.
Padłem, majacząc, tuż obok małych ciał przeciwników.
Po chwili zasnąłem.
Pięć minut później obudził mnie budzik koleżanki małżonki.
Schodząc jej z drogi poczłapałem zaparzyć kawę.
Wiedziałem jedno.
Już nigdy nie zaufam nikomu kto ma mniej niż metr wzrostu.

3 komentarze:

  1. Heheheheh;) Jesteście taką fajną rodzinką:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oooooo bidulki moje kochane!!!!!Poczekajcie Dziewczyny, podrośniecie trochę, to Wam tez taka pobudkę urządzimy z Rodzicami, jak wrócicie po całonocnej imprezie!!!M.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale pięknie opowiedziana historia:) pozdrawiam Ewa

    OdpowiedzUsuń