poniedziałek, 2 listopada 2009

"Cały ten...blues"

O dziwo do domu dostałem się bez problemów. Korki były ledwie symboliczne, policjanci, którzy kierowali ruchem- uśmiechnięci i życzliwi .Do tego świeciło słońce i zrobiło się całkiem ciepło.
W korku postałem akurat tyle by zdążyć wyszukać i zmienić płytę w odtwarzaczu CD.
A potem już spokojnie sunąłem w wirze ,unoszonych przez wiatr, złotych liści, które opadły z przydrożnych brzózek.
Przy wtórze „Chinese Democracy” Guns'ów.
Tak, wiem, że to muzyka mało zaduszkowa. Nawet zastanawiałem się przez moment czy nie wybrać Hendriksa.
Ten przynajmniej nie żyje.
Ostatecznie jednak wybór padł na „bractwo gnata i chwastów”.
I dobrze.
Muza grała a z tylnego siedzenia, na zakrętach, dochodził odgłos przesuwających się kartonów. W sobotę nie wypakowałem wszystkich zakupów i teraz podróżowałem z łóżeczkami naszych pociech. Z niewiadomej przyczyny wprawiało mnie to w doskonały humor.
Czułem się prawie jakby to one same siedziały z tyłu pozapinane w fotelikach.
W ostatnim czasie chyba tylko dzięki myśleniu o nich zachowałem jako takie zdrowie psychiczne.
Nie wiem jednak czy nie przesadzam z tym radosnym oczekiwaniem. Im bardziej cieszę się teraz ,tym większy będzie potem szok spotkania z tymi „areaktywnymi” skupionymi tylko na swoim wrzasku, jedzeniu i wytwarzaniu produktów przemiany materii, istotach.
Myślę ,że moje hiperpozytywne nastawienie wynika z tego,że od prawie półtora roku odczuwam przemożną potrzebę zmiany w naszym życiu.
Niecierpliwie przeglądałem oferty pracy, zacząłem pisać książkę i myśleć o dokończeniu prac nad pewnymi projektami, które kiedyś zarzuciłem.
Miałem już dosyć poświęcania większości energii na pracę i szarpanie się z rzeczywistością. Nawet wakacyjne wyjazdy jakoś tak, cieszyły coraz mniej.
Potrzebowałem jakiejś „Mission Imposible”.
Trudno chyba sobie wyobrazić lepszą.
Gorzej,że z natury jestem sprinterem. Lubię sprawy załatwiać szybko, odtrąbić sukces i spocząć na laurach.
A tu ni, ni,ni. Teraz tak się nie da.
Dopiero kiedy piszeę te słowa zaczyna do mnie docierać co naprawdę ma na myśli koleżanka małżonka, kiedy mówi, że ten mój entuzjazm trochę ją irytuje i przeraża.
Dyskutowaliśmy o tym wczoraj idąc na cmentarz.
-Wiesz, dzięki temu co nas czeka czuję się jakbym był odgrodzony bańką powietrza od całej tej jesiennej nostalgii i smutku związanego z myślami jakie nachodzą człowieka podczas Święta Zamarłych. Owszem, mam trochę przemyśleń i refleksji ,ale ich tonacja jest zupełnie inna niż w latach ubiegłych. Nie ma w tym smutku. Raczej akceptacja cyklu życia i nieuchronnych spraw, na które wpływ mamy niewielki.
-Mam to samo- stwierdziła- ale czy nie wydaje ci się,że podchodzisz do sprawy zbyt idealistycznie? Boję się ,że zaczynasz dzieciaki zbytnio idealizować. Nie zrozum mnie źle, naprawdę bardzo się cieszę ,że tak do tego podchodzisz. I prawdę mówiąc jestem tym miło zaskoczona, ale ja sama jestem trochę przerażona.
Teraz już do końca życia będę już musiała być odpowiedzialną „mamą”! Nasz świat zmieni się totalnie i nieodwracalnie.
-No właśnie- pokiwałem, zachwycony, głową- Wszystko się zmieni, super nie?!
-Nie. Nie wiem.
Doskonale ją rozumiałem i wiem,że ma rację. Nie rozumiem tylko skąd się we mnie bierze ta cała radość i oczekiwanie.
Czy to możliwe,że przyjdzie taki czas,że będę żałował? Ogarnie mnie „baby blues”?
Zatęsknię za wolnością, niezależnością, beztroską?
Kiedy o tym myślę dociera do mnie ,że większość z tych rzeczy utraciłem już dawno. I dopiero teraz wiem,że kilkanaście lat temu przechodziłem coś co przez analogię mógłbym nazwać „girlfriend blues”.
To właśnie wtedy gdy związaliśmy się ze sobą byłem przerażony, że skończą się moje samcze, introwertyczne czasy.
Człowiekowi, który ma partnerkę ,trochę niezręcznie jest spędzać czas na męskich pijatykach do białego rana. Zakończonych wspinaniem się na rzeźby w parku i radosnym sikaniem z mostu.
Głupio też powiedzieć zakochanej dziewczynie,że ma się ochotę na samotny wypad w Bieszczady.
Bo dlaczego „samotny”? Czy coś jest nie tak?
Oczywiście,że by mi pozwoliła. Powiedziała „No pewnie, jedź jedź!”,ale mogłoby jej się zrobić przykro.
Czas męskich wypadów autostopem do Amsterdamu i przeżywanie tam zakręconych przygód też minął.
Najpierw byłem tym podłamany.
A potem zrozumiałem ,że inaczej wcale nie znaczy gorzej.
W podróż poślubną pojechaliśmy do... Amsterdamu właśnie :-)
Przygody nie były takie dzikie ,ale inne po prostu. Nie tak powierzchowne.
I właśnie na taką zmianę liczę teraz.
A wracając do samotnej wyprawy w Bieszczady to właśnie podczas niej zrozumiałem, że wolność jest ciut przereklamowana.
Po górach wędrowało się cudownie. Do dzisiaj mam przed oczami drapieżne ptaki unoszące się bez ruchu, w gęstej mgle tuż nad ścieżką biegnąca szczytem połoniny .
Kiedy jednak schodziłem w dolinę, stawiałem namiot, otwierałem piwo i siadałem przy ognisku czułem się samotny.
Wtedy zrozumiałem,że wolność jest jak źródlana woda. Cudowna, smaczna i krystalicznie czysta.
Ale po kilku dniach dostaje się od niej sraczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz