czwartek, 5 listopada 2009

Z banalnym tik-tak

Rozmyślałem ostatnio nad tym,że nasze gorączkowe próby zakończenia wszelkich prac remontowo-budowlanych, przed godziną "zero", niosą ze sobą bardzo poważne zagrożenie utraty płynności finansowej.
Nie, nie. Nie zamierzam zrezygnować z postanowienia o ograniczeniu remontowej pisaniny.
"Majstergate" trwa w najlepsze, ale ja tym razem te sprawy chcę potraktować pretekstowo.
Konieczność zatrudnienia "ekipy równoległej" oraz kolejne spiętrzenie prac, terminów i związany z tym najazd fachowców wszelkiej maści spowodował, że nie mogę się doczekać kolejnych trzech wypłat bo kasa z rozszerzenia kredytu wyparowała w trzy dni.
No i właśnie kiedy tak rozmyślałem sobie, które zobowiązania finansowe muszę uregulować w pierwszej kolejności z pensji październikowej, listopadowej, grudniowej... itd. Dotarło do mnie "TO".
Ponieważ pensję dostaję dziesiątego to od narodzenia dzieciaków dzielą mnie tylko dwie wypłaty.
Ja wiem,że to nie jest specjalnie odkrywcze i z taką matematyką poradzi sobie każde średnio rozgarnięte dziecko.
Chodzi mi o relatywizm w odczuwaniu upływu czasu.
Perspektywa otrzymania kolejnej pensji 10 grudnia wydaje mi się taaaaaka odległa.
Kiedy jednak dociera do mnie,że kilka(no, może kilkanaście) dni później na świecie pojawią się nasze dzieci to ta perspektywa wydaje się niepokojąco mało odległa.
Niepokojąco.
Zastanawiająco.
Panicznie?
Z każdym "tyknięciem" zegara tan moment staje się coraz bliższy.
I nagle zacząłem się stresować.
Chociaż może raczej słowo "przejmować" byłoby bardziej właściwe.
Po prostu czuję się odpowiedzialny za naszą "podstawową komórkę społeczną".
Ta nieco nerwowa atmosfera udzieliła się również naszej wielkiej suce.
Przez cztery miesiące była zaskakująco spokojna i tolerancyjna wobec tłumów obcych ludzi pałętających się po domu i podwórku.
Ot czasem na kogoś warknęła, komuś przeżuła koszulkę albo but.
Generalnie bez specjalnej ostentacji. Jak na nią to i tak była prawdziwa manifestacja.
Jednak nawet jej cierpliwość wreszcie się skończyła.
Od tygodnia przestała być tolerancyjna.
Kolega, który pomaga nam poprawiać to co spieprzyła ekipa majstra, ledwo uratował nogawki spodni i w podskokach zwiewał do domu.
Fachowcy, którzy instalują nam nową kuchnię nawet nie mogą wejść na podwórko jeżeli nie uwiążę bestii. I nawet wtedy robią to niechętnie.
I nie mam pretensji bo nawet ja się o nich boję i bywa ,że muszę dodatkowo zamykać naszą sunię w budzie, której wejście tarasuję dechą zastawiona betonowym bloczkiem.
Jak się zapewne domyślacie nie poprawia jej to humoru.
I doskonale wie komu to ograniczenie wolności zawdzięcza. W związku z tym jej, za przeproszeniem, "stosunki" z tymi skądinąd sympatycznymi panami są,delikatnie mówiąc ,napięte.
A mnie z kolei serce się kraje kiedy widzę jej kosmatą mordę w szparze między deskami.
Z kolei husky po ostatnich wyczynach łowiecko-ucieczkowych też na razie trafił na sznurek.
Nawet się tym specjalnie nie przejął. Może dlatego,że jak tylko możemy to zabieramy go do domu na "głaskanie, czmyrchanie i przytulanie".
Więc krzywdy chłopak nie ma.
Tyle,że to musi , z boku, paskudnie wyglądać kiedy leży w błocie na podwórku przy stercie gruzu i na deszczu.
Tyle,że leży tam z wyboru. Bo może schować się pod dachem i położyć w suchym, osłoniętym od wiatru miejscu.
Tylko po co. Przecież można zmrużyć oczy, zwinąć się w kłębek i przykryć nos ogonem.
A do zapewnienia sobie odrobiny przytulności wystarczy wygrzebać w ziemi nieckę o głębokości dwóch centymetrów.
Ot i wszystko.
Histeryk, panikarz i upierdliwiec, ale do takich spraw podchodzi z szokującym czasami luzem.
A fachowcy?
O tak, czasem nawet ich zauważa.
To te istoty, które służą do tego by było od kogo powyłudzać wędlinkę z kanapek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz