piątek, 25 września 2009

Samowolka edukacyjna

Nasze psy bardzo na serio podeszły do kwestii przygotowania nas do roli rodziców. Jak już pisałem poprzednio-zaczęło się z warsztatów ze wstawania w nocy.
Naiwnie myśleliśmy,że to wszystko. Niestety. Wszystko wskazuje na to,że przygotowały cały plan dydaktyczny i na serio wzięły się do pracy.
W sobotę o dwudziestej husky rozpoczął ćwiczeniem "dziecko na samowolce" i wybył w teren.
Pół godziny później nasza suka rozpoczęła drugi etap szkolenia- ćwiczeniem-"drugiego dziecka tez nie ma".
Suuuper, trwa rykowisko, wszędzie pełno napalonych rogaczy i nie mniej napalonych myśliwych a one szaleją po okolicy.
Sobotni wieczór spędziłem więc na bieganiu po okolicy, nawoływaniu, jeżdżeniu samochodem po polnych drogach i... powolnym siwieniu.
W końcu, zrezygnowany, odpuściłem.
Wróciłem wściekły do domu i nalałem sobie soku.Bo przecież alkoholu na razie k... nie piję.
Żona spojrzała na mnie i mruknęła:
-Zobaczysz, jak dziewczyny zaczną chodzić na imprezy, będzie jeszcze gorzej.
-Telefony będą miały gówniary jedne-warknąłem, już wściekły na wyimaginowany brak dyscypliny naszych jeszcze nie narodzonych dzieci.
-A jak wyłączą?
-Szlaban! Zakaz wychodzenia, oddychania, mówienia,chodzenia leżenia-zacząłem wykrzykiwać nieco histerycznie.
W końcu jednak jakoś się uspokoiłem i zasnałem przed telewizorem.
O drugiej w nocy obudziło mnie szczekanie za bramą.
Wróciła nasza suka. Zero skruchy.
Minutę później usłyszałem wracającego haszczaka.
Stałem tyłem,więc nie widziałem w jaki sposób dostał się na podwórko,ale stawiałbym na teleportację.
Humor świetny, żadnych wyrzutów sumienia, cały czarny i śmierdzący szlamem z bagna,albo jakiegoś rowu melioracyjnego.
No, wzór psiego uroku.
Czułem się jak ojciec witający w progu wracającego z osiemnastki nastolatka. Nawalonego, rozbawionego i z takim wyrazem twarzy,że każdy rodzic powinien zacząć się martwić.
Udało mi się jednak opanować.
Przez zaciśnięte zęby wysyczałem:
-Dooobre pieski, doooobre.
Tak w książkach piszą. Nie drzeć mordy bo to nic nie da. Chwalić ,że wróciły.
Chyba uwierzyły ,że się cieszę. Zresztą i tak byłem szczęśliwy, że nic im się nie stało i że wreszcie będę mógł spokojnie zasnąć.
Mojego nastroju nie poprawiała jednak świadomość,że rano muszę być w pracy. Cudowna niedziela.
Obudziłem się nieprzytomny. Po prostu klasyczny Zoltar.
Jakoś przetrwałem te kilka godzin w robocie i popędziłem do domu.
Piękna pogoda, wreszcie dzień bez majstra i jego męczącego mądrzenia się.
Zrobiliśmy sobie pyszną kawkę.
To znaczy moja była pyszna bo żona sączyła "zbożówkę".
Niestety nasz plan na spokojne niedzielne popołudnie uległ zmianie po minucie.
Po drugim łyku kawy moją uwagę przyciągnęła czerwona plamka na łapie suki.
Po odgarnięciu długiej sierści zobaczyłem paskudna głęboką ranę i odsłonięty fragment mięśnia.
Zona jęknęła, mnie zrobiło się słabo a suka merdała ogonem jakby nigdy nic.
No, to psa w samochód i do weterynarza. A tam zastrzyki, antybiotyki, szwy i specjalny kołnierz na łeb.
I oczywiście zapowiedź odwiedzania weterynarza co drugi dzień, kontrole i kolejne zastrzyki.
Nie miała baba kłopotu.
Piszę o tym dlatego,że chcę się trochę usprawiedliwić dlaczego ostatnio mniej pisałem.
Mój wczorajszy dzień wyglądał jakoś tak:
Rano kłótnia z majstrem, potem do roboty, potem szybki powrót i dogrywka kłótni, potem z koleżanką małżonką do diabetologa i alergologa i znowu do domu. następnie łagodzenie spięcia z majstrem, nerwowo przełknięta kanapka i dawaj pędzić do szkoły rodzenia.
Ze szkoły rodzenia pędem do domu. Koleżankę małżonkę wyturlać z samochodu, na jej miejsce wsadzić psa i do weterynarza.
Na szczęście uniwersytecka klinika weterynaryjna jest czynna całą dobę.
Miałem już trochę dosyć więc drogę pokonałem na tyle ,szybko,że obijająca się od ściany do ściany suka zaczęła się wkurzać. W rewanżu położyła mi głowę na zagłówku i zaśliniła cały tył koszuli. Nic to- i tak miała iść do prania.
Wpadliśmy do kliniki, w której na całe szczęście nie było kolejki a dyżur miała znajoma i naprawdę dobra pani weterynarz.
Nie dała się zwieść posturze naszej suki i jej raną zajęła się bez znieczulenia, zakładania kagańca i innych niepotrzebnych ceregieli.
Nasza psina nie boi się weterynarzy bo generalnie temat bólu jest jej obcy.
Kiedy w wtorek robiłem jej zastrzyk -ogromną strzykawą z ogromna igłą-jej jedyną reakcja było to,że przestała żuć kość. Po prostu znieruchomiała. Po zrobieniu zastrzyku jej żuchwa znowu zaczęła mielić.
Za to kiedy wychodziliśmy z gabinetu zaskoczyło ją jej własne odbicie w szklanych drzwiach.
O mało nie zatakowała tego dziwnego dwuwymiarowego psa, który złośliwie ją przedrzeźniał.
W takich momentach cieszę się,że wykupiłem OC z tytułu posiadania psa.
Przy okazji przypomniałem sobie,że muszę sprawdzić w warunkach ubezpieczenia,czy obejmuje ono przeżucie butów i koszulki glazurnika.
Chłop się ostatnio nieźle wkurzył kiedy chciał się przebrać po pracy-buty zmasakrowane a koszulka... szkoda gadać.
Swoją drogą ciekawe czy można wykupić OC na wypadek szkód spowodowanych przez dzieciaki?
Do domu wróciliśmy po 22.00.
Dzisiaj wstałem o 6.00 żeby wstawić własnoręcznie okna garażowe . Majster pewnie tradycyjnie zaśpiewałby z to jakąś kosmiczną cenę a mnie zajęło to pół godzinki.
Potem szybki prysznic i mogłem jechać odpocząc w pracy.
Ufffffffffff.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz