czwartek, 10 września 2009

Tańcząca z kitlami

Tak się "podgotowałem" sprawą ustawy,że w końcu nie napisałem o aktualnościach znacznie ważniejszych z punktu widzenia naszej najmniejszej komórki społecznej.
A sytuacja jest ostatnio rozwojowa.
Pan doktor wysłał koleżankę małżonkę na badanie poziomu glukozy.Zawiozłem ją rano do laboratorium i pognałem do pracy. Biedna dziewczyna kwitła tam parę godzin. Najwyraźniej dostając szału z nudów. Wniosek ten wysnułem z ilości sms'ów, które dostawałem co chwilę. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że będzie to trochę upierdliwe i musi potrwać. A jednak zderzenie z naszą służbą zdrowia to nieodmiennie coś z pogranicza Orwella i Monty Pytona.
Otóż po badaniu krwi na czczo nadszedł czas na tzw. "badanie pod obciążeniem". Polega ono na tym,że biedna ofiara naszego systemu ochrony zdrowia musi wypić kubas masakrycznie słodkiej cieczy. To już samo w sobie jest podobno ciężkim doświadczeniem bo po drugim łyku wszystko staje w gardle.
Ale najciekawsza okazała się procedura przygotowywania owej cieczy.
Najlepsza z zon stawiła się laboratorium z kupiona wcześniej glukozą, wodą i połówką cytryny, która podobno czyni owa słodka ambrozję łatwiejsza do przełknięcia.
Niestety po pierwszym badaniu żona usłyszała,że "teraz trzeba poczekać na panią, która przygotuje glukozę do wypicia". Na pytanie czy nie może tego zrobić sama usłyszała,że absolutnie nie ma takiej możliwości.
No cóż, widocznie jest to jakaś szalenie skomplikowana procedura , którą określają drobiazgowe wytyczne i przepisy-wysnuła wniosek Pani Bebzunkowa i cierpliwie czekała prawie godzinę.
W końcu specjalistka przybyła. I zaczęło się misterium.
Glukoza została wsypana do kubka, zalana wodą i... zamieszana.
Po czym Pani Glukozowa oświadczyła-"Gotowe".
Naprawdę warto było czekać żeby to zobaczyć.
Przez następne pół godziny koleżanka małżonka nie mogła się zdecydować czy udusić się ze śmiechu czy raczej zwrócić to co próbowała w siebie wmusić.
Oba rozwiązania były równie kuszące.
Niestety wykonać naraz obu czynności się nie dało :-)
Może ktoś wie jaki uniwersytet przygotowuje do zawodu "glukozowego" czy może raczej "gluto..." a przepraszam- "glukozoznawcy"?
Przyznacie,że to cholernie wąska specjalizacja.
Ale jak się domyślam jest to praca , która daje wiele satysfakcji.
Widzieć miny tych wszystkich ludzi, którzy godzinami czekali aż dokona się ta czynność z pogranicza alchemii-bezcenne!
dajmy już jednak spokój Pani Glukozowej.
Robotę wykonała profesjonalnie i po ponownym oddaniu krwi wyprowadziłem bladą połowicę na wolność.
W ramach głupich dowcipów zapytałem czy nie ma ochoty na loda albo jakieś inne łakocie.
I żyję. Nooo, nawet ja jestem tym zaskoczony.
Albo ciąża powoduje złagodzenie charakteru albo bidula była zbyt słaba by wymierzyć mi ,doprowadzający do porządku, strzał w potylicę.
Po odebraniu wyników udaliśmy się do naszego szepczącego ginekologa. Zrobił USG, stwierdził,że z dzieciakami wszystko super, wydrukował nam kolejną fotkę lemurów ,na której ni cholery nic nie widać, po czym zdiagnozował u mamy Jeżynek ciążową cukrzycę.
Wszystko to wiem od żony bo ona ma lepszy słuch i zrelacjonowała mi przebieg wizyty po tym jak oboje wyszliśmy z gabinetu.
Ze skierowaniem do poradni diabetologicznej psiakrew.
To znaczy z jego obietnicą. Bo pan doktor stwierdził,że skierowanie wystawi nam w poradni, w której pracuje na etacie.Mieliśmy nazajutrz rano zadzwonić do niego i dowiedzieć się, o której będzie do odebrania.
Rano telefon został wykonany, godzina podana i zgodnie ze wskazówkami stawiliśmy się o wyznaczonym czasie w wyznaczonym miejscu.
Po odczekaniu w kolejce i wysłuchaniu serii, kłótni o to, która z pań ma teraz wejść do gabinetu ("ale ja mam numerek na 12.30!-No to co, ja dłużej czekam!-A ja mam większy brzuch itd) koleżanka małżonka weszła do gabinetu gdzie usłyszała ,że skierowanie dostanie dopiero jak założy kartę. Niby logiczne,ale można było to chyba powiedzieć od razu?
No to poturlaliśmy się piętro niżej do rejestracji. Po odstaniu w kolejce kilkunastu minut trafiliśmy przed oblicze pani, która zaczęła się drzeć,że ona nie może założyć karty! Kiedy przerwała na chwilę swój bełkot, by wziąć wdech, żonie udało się wreszcie zadać pytanie o to w czym problem. Okazało się, że pani chce dostać dowód ubezpieczenia.
Jakby nie wystarczyło o niego poprosić.
Po wyduszeniu z niej tej ściśle tajnej informacji żona przekazała jej ów niezbędny dokument.
Droga do skierowania stanęła otworem. Tadaaam!!!
No to znowu w kolejkę a potem galopem do poradni diabetologicznej żeby zdążyć zanim lekarze uznają ,że mają dosyć pracy za nędzne grosze i spieprzą do swoich gabinetów prywatnych.
Udało się! Najpierw wizyta u pani, która zrobiła nam szkolenie z używania glukometru a potem u dietetyczki, która poinformowała biedną Panią Bebzunkową o tym czego jej jeść nie wolno (wszystkiego co dobre oczywiście). Potem jeszcze tylko wizyta u lekarki obrażonej ,że tak późno zawracamy jej głowę.I jeszcze na deser kolejne badanie krwi. Ufff... i kooooniec tego dnia pełnego wrażeń.
Trzeba mieć zdrowie żeby mieć kontakty ze służbą zdrowia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz