czwartek, 30 lipca 2009

Po prostu Motorhead

Koleżanka małżonka zwróciła mi niedawno uwagę na to,że moje posty robią się chaotyczne. Rzeczywiście czasem chyba staram się za bardzo. Wynika to po części z tego,że ciągle mam uczucie „niedoczasu” i zaległości do nadrobienia. I czasem nie wiem czy pisać chronologicznie czy raczej „wieści z ostatniej chwili”.
Tak jest w właśnie w tej chwili.
Już parę postów temu obiecywałem opowiedzieć o koncercie Motorhead,ale ciągle jest coś innego do opisania np. finał „epopei kredytowej” czy moje wczorajsze przemyślenia podczas koszenia trawnika ;-)albo wieści z frontu remontowego.
Pora jednak podjąć męską decyzję i chwycić Motorhead za rogi bo jak mawiają reporterzy „wkrótce temat zaśmierdnie”.
Wstęp do tej opowieści zakończyłem w momencie wyjazdu z domu. Było po 21.00 więc nie musieliśmy specjalnie gnać. Nie było szans zdążyć na pozostałe kapele,ale bohaterowie wieczoru według rozpiski mieli pojawić się na scenie przed północą.
Dojeżdżając do Szczytna widzieliśmy potężne rozbłyski krążącej nad okolicą burzy. Horyzont co chwilę rozświetlały bardzo spektakularne wyładowania atmosferyczne. Co chwilę wjeżdżaliśmy w strefę deszczu.
Patrząc w niebo mruknąłem, że organizatorzy co jak co ,ale oprawę wizualną imprezy to mają z najwyższej półki.
Oczami wyobraźni widziałem chłopaków z Vadera , którzy pod ciężkimi burzowymi chmurami grają swoje kawałki o chaosie, zniszczeniu, apokalipsie i takich tam pogodnych historyjkach.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce okazało się jednak, że burza otaczała lotnisko w Szymanach z każdej strony,ale tam nawet specjalnie nie popadało.
Zbliżała się jedenasta. Całą drogę denerwowałem się czy uda nam się wejść na koncert bo nasze karnety miały czekać w kasie. Pytanie tylko czy będzie jeszcze czynna- w końcu to już ostatnia kapela trzydniowej imprezy.
Pierwsze problemy zaczęły się już przy wjeździe na parking, który dla posiadaczy karnetów miał by bezpłatny. Pan jednak uparł się ,że musimy płacić. Chyba nie mieściło mu się w głowie,że posiadacz trzydniowego karnetu przyjeżdża na ostatnie dwie godziny imprezy. Wcale mu się nie dziwiłem. W końcu powiedziałem mu żeby się nie wygłupiał bo wiozę ciężarną kobietę :-)
Gdybyście widzieli jego minę :-) W tle huk jakiejś, całkiem dobrej zresztą , rzeźniczej kapeli a tu pan przed dylematem. Wpuścić kogoś kto sprawia wrażenie kombinatora czy narazić się na zjedzenie przez myszy.
W końcu podjął jedynie słuszną decyzję.
Wjeżdżając na parking zapytałem go jeszcze gdzie mogę odebrać nasze karnety.
Jego odpowiedź nie dodała nam otuchy. Mruknął coś o białym namiocie, burdelu organizacyjnym i że pewnie już wszystko nieczynne.
Zaparkowaliśmy, wbiliśmy się w kalosze (to się chyba nazywa starość ?) i pobrnęliśmy przez wysoką trawę w stronę wejścia na koncert.
Na pytanie o kasę ochroniarz machnął ręką w stronę majaczących gdzieś w oddali, w ciemności jaśniejszych plam.
Koleżanka małżonka trochę się już zmachała więc sam ruszyłem w mrok. Pełen najgorszych przeczuć.
W połowie drogi minęła mnie idąca z naprzeciwka grupka ludzi. Właśnie miałem ich zagadnąć o kasę gdy przewodniczka grupy zawróciła i spytała mnie czy idę po karnet. Z radością i ulgą potwierdziłem a potem wysłuchałem dłuższego monologu o „nieodpowiedzialnych ludziach co to nie rozumieją,że oni też chcieliby wreszcie skończyć pracę.
Bez namysłu odpaliłem,że właśnie prosto z pracy przyjechałem- co spotkało się ze zrozumieniem i atmosfera natychmiast uległa znacznemu ociepleniu.
Potem przez 20 minut trwały poszukiwania listy, na której miały być nasze nazwiska. I kiedy zacząłem już tracić nadzieję i zacząłem kombinować jak by tu z moją ciężarówką sforsować ogrodzenie- wreszcie się udało.
Pozostała jeszcze jedna kwestia. Wniesienia na imprezę aparatu.
Koleżanka małżonka strasznie chciała mieć pamiątkę z pierwszego koncertu Jeżyków. Wiedziałem jednak,że nie mam szans na akredytację. Dlatego zdobyłem numer komórki głównego organizatora imprezy a on obiecał ,że będę mógł wnieść lustrzankę na imprezę. Tyle,że tutaj nikt o naszych ustaleniach nie wiedział a do gościa nie sposób było się dodzwonić.
I znowu kolejny stracony kwadrans. Bezskutecznie. Widziałem jednak,że babeczka się łamie i najwyraźniej też chce zdążyć na Motorhead. Więc nie odpuszczałem. W końcu zdesperowana kobieta wcisnęła mi w łapę jakiś kartonik.
Odwróciłem go i zrozumiałem ,że los się do mnie uśmiechnął- był tam napis „AKREDYTACJA FOTO” :-))
W podskokach przekroczyliśmy w końcu bramkę. To znaczy ja w podskokach a najlepsza z żon wtoczyła się lekko podskakując na nierównościach :-)
Na głównej scenie trwały przygotowania do koncertu Motorhead a na drugiej kończył się koncert jakiejś innej kapeli.
Podeszliśmy popatrzeć i posłuchać.
W pewnym momencie patrząc na tłum szalejący przy barierkach koleżanka małżonka zapytała:
-A do czego właściwie uprawnia ta twoja akredytacja fotograficzna? Czy ty przypadkiem nie możesz wejść z nią ZA BARIERKI?
Pomyślałem,że to byłoby zbyt piękne ,ale postanowiłem się dowiedzieć.
Podszedłem z boku do barierek przy głównej scenie i pokazując aparat spytałem ochroniarza czy będę mógł wejść pod scenę. Pokręcił przecząco głową.
Wtedy jak ostatni łoś wyciągnąłem zza pazuchy akredytację i niewinnie spytałem:
-A z taką karteczką?
-A to co innego- odpowiedział pan z uśmiechem- Jak koncert się zacznie może się pan zgłosić do tego pana w żółtej kurtce i on pana wpuści za barierki. Na trzy pierwsze utwory a potem trzeba będzie wyjść.
Na mojej twarzy pojawił się banan, który nie zniknął już do końca wieczoru.
Koncert się rozpoczął a ja w tłumie fotoreporterów trzaskałem fotkę za fotką. Jednak te robione prze teleobiektyw średnio mi się podobały. Przykucnąłem więc pod sceną i zakrywając własnym ciałem aparat zamieniłem teleobiektyw na szeroki kąt.
Teraz musiałem znaleźć się naprawdę blisko wykonawców.
Podszedłem do rusztowania , na którym stał główny głośnik. Power był taki,że o mało mi spodni z tyłka nie zerwało a koszulka furkotała.
Poczułem przypływ prawdziwie rockowej energii. A co mi tam! Muszę mieć tę fotkę!!!
Zgadnijcie kto potem wskoczył na rusztowanie, oparł łokcie o odsłuch na scenie i zaczął pstrykać?(to ta piersza fotka, którą wrzuciłem na blog) I kogo ochroniarz kilka sekund później ściągał za fraki ze seny :-)))))))))))))
I na kogo szef ochrony wskazywał palcem wrzeszcząc, że tego gościa trzeba natychmiast wyp...ć za barierki. Chyba wspominał też coś o urwanym kubku. A nawet kilku kubkach
Właściwie i tak kończył się właśnie trzeci utwór i zaraz mieli wygonić wszystkich, ale dla sportu postanowiłem się nie dać i zanurkowałem za plecy fotoreporterów i po kilku sekundach zgubiłem pogoń.
Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć,ale żadne nie wyszło tak fajnie jak te ze sceny.
A potem wróciłem do koleżanki małżonki.
Chwilę zajęło mi jej odszukanie bo kiedy weterani metalu dali ognia cofnęła się trochę,żeby nie stresować naszych pociech. I dobrze, bo basy były momentami takie,że nawet z dala od sceny zasłaniałem jej brzuch własnym ciałem.
Oj będzie co wspominać. Zrobiłem też „matce moich dzieci” sesję fotograficzną, podczas której prezentowała swój bebzunek na tle rozświetlonej sceny z kolegą Kilmisterem, który nonszalancko chrypiał swoje teksty zaciągając się co chwila cygarem.
Było po prostu cudownie.

1 komentarz: